W Tour de Ski startowała po raz ósmy. Po raz pierwszy jednak Justyna Kowalczyk nie dobiegła do mety. Na ostatnim etapie, podbiegu pod legendarne Alpe Cermis, straciła przytomność. – Na igrzyskach w Turynie przytrafiło mi się coś podobnego – powiedziała zawodniczka z Kasiny Wielkiej.
Kowalczyk wygrała Tour de Ski cztery razy. W tym roku szans na zwycięstwo większych nie miała i choć z etapu na etap było coraz trudniej, to ostatkiem sił dawała radę. Niestety podbiegł pod Alpe Cermis okazał się zadaniem ponad miarę. Na niespełna kilometr przed metą Polka straciła przytomność i na badania została odwieziona do szpitala.
Opuściła go co prawda o własnych siłach, ale na jej twarzy widać było
duże zmęczenie. – Dziękuję, czuje się już lepiej. Nie rozumiem
włoskiego, więc nie wiem co znalazło się w wypisie. Nie chcę operować
teraz medycznymi terminami, bo się na tym nie znam. Ktoś powiedział mi
jednak, że przez cztery minuty nie reagowałam na nic – przyznała w
rozmowie z Aleksandrem Dzięciołowskim, dziennikarzem TVP Sport.
Polka
przyznała, że coś podobnego przydarzyło się jej w 2006 roku na
igrzyskach w Turynie. Wtedy zeszła z trasy biegu na 10 km stylem
klasycznym.
– Tour to zawsze ciężka sprawa więc i tak
potrzebowałabym po nim odpoczynku. Jestem jednak pewna, że w poprzednich
latach mój organizm poddawany był znacznie większym obciążeniom
psychofizycznym i wytrzymywał bez problemu. Cena, którą muszę płacić,
płacę dalej – dodała Polka.
Kowalczyk nie ma również złudzeń, że
teraz, wiedząc jak skończył się dla niej tegoroczny TdS, i tak
zdecydowałaby się w nim wystąpić. – To najlepszy trening. Nigdy nie
jesteś w stanie przewidzieć takich rzeczy. Co dalej? W planach były
wyjazdy do Estonii i Rosji, ale Polka podejmie decyzję dopiero po
rozmowie z trenerem Aleksandrem Wierietielnym.