– W innych krajach medaliści olimpijscy dostają dom, samochód lub pieniądze. Większą popularność i szacunek mam w Rosji i w Stanach Zjednoczonych. Tam ludzie wiedzą, kogo pokonałem. W Polsce ktoś na tobie chętnie zgasiłby papierosa – mówi Damian Janikowski o tym, dlaczego rzucił zapasy. W wieku 27 lat zadebiutuje w mieszanych sztukach walk już 27 maja podczas KSW 39 na Stadionie Narodowym.
Antoni Partum, SPORT.TVP.PL: – Kto się cieszy większym zainteresowaniem: medalista olimpijski czy debiutujący zawodnik MMA?
Damian Janikowski: – Trudno powiedzieć. Dziennikarze wiedzą, że rozpocząłem bezpośrednie przygotowania do walki, więc są wyrozumiali. Dostosowują się do mnie. Zainteresowanie jest spore, bo składa się na to kilka czynników. Ludzi ciekawi, co zapaśnik robi w MMA i jak sobie poradzi. A gala KSW 39 na Stadionie Narodowym, ze względu na kilkadziesiąt tysięcy widzów, będzie historyczna. Martina Lewandowskiego [współwłaściciel KSW – przyp. red.] poznałem już w 2011 roku po zdobyciu wicemistrzostwa świata. Trochę żałuję, że wcześniej nie trafiłem do MMA.
– Nie miałeś łatwego dzieciństwa. Twoi rodzicie się rozwiedli, musiałeś zamieszkać z babcią. Ząbkowice Śląskie nie należały do najspokojniejszych. Wielu kolegów „zostało na ławkach”. Ominąłeś osiedlowe życie dzięki zapasom?
– Większość najlepszych zawodników wywodzi się z rozbitych rodzin, na przykład Mike Tyson. Ze mną było podobnie. Jak ktoś posmakował sportu, to potem robił wszystko, aby dalej to ciągnąć. Jak się osiągało dobre wyniki, nawet w skali lokalnej, to od razu motywowało do ciężkiej pracy. Bywało ciężko, niebezpiecznie. Mogło się różnie potoczyć. Mój brat rozpoczynał ze mną treningi, ale trafiał na złych ludzi. Wolał spędzać czas na podwórku, więc nie osiągnął wielkich sukcesów. Teraz sobie jednak dobrze radzi w życiu. Jak się nie ma pomocy rodziców, trzeba samemu się motywować.
– Niemal od razu zacząłeś odnosić sukcesy. Po dziesięciu miesiącach wygrałeś pierwsze zawody. Mieliście dobre warunki do trenowania?
– Wrocław prężnie się rozwijał. Byliśmy Wojskowym Klubem Sportowym, więc miasto o nas dbało. Było zaplecze, hydromasaże, maty. Z czasem zaczęli jednak odchodzić trenerzy, zmieniali się prezesi i zaczęło się sypać. W 2009 roku wojsko sprzedało tereny agencji mienia wojskowego, a ci się już klubem przestali interesować. Salka trzymała się dzięki miastu i naszym składkom, a potem agencja sprzedała tereny pod jakieś nieruchomości. I się zaczęło: brak prądu, ogrzewania, a nawet wody. Spartańskie warunki.
– Ale kształtują charakter…
– Dla nas to nie było nic strasznego. Ale jak przyszedł rodzic, by zapisać dziecko, a nie ma prysznica i jest grzyb, to się boi tego. Dlatego dzisiaj nie ma młodzieży. Nie zdobywają medali, a my jako WKS Śląsk ośmieszaliśmy rywali, wszyscy z medalami wracaliśmy.
– Skąd się wziął twój sukces? Co było najważniejsze: talent, ciężka praca, czy spotkani trenerzy?
– Za młodu byłem chucherkiem. Gdy w 2004 roku reprezentowałem Polskę na ME, startowałem w kat. do 46. kg. I tak do 17. roku życia! Od małego zależało mi na wynikach i bardzo ciężko trenowałem. Zostawałem po treningach. Moja grupa trenowała trzy razy tygodniowo. A ja byłem codziennie od poniedziałku do soboty. Po zajęciach zostawałem na kolejne grupy. Trener mi mówił, żebym sobie darował. Że mi się znudzi i się wypale, a jednak wciąż miałem pasję. Wiedziałem, że muszę ciężko pracować na sukces. Jak przeszedłem do 64 kg, od razu byłem w czołówce. Trochę talentu miałem, ale bez ciężkiej pracy nic by nie było. Leszek Użałowicz, mój pierwszy trener, dawał mi cenne wskazówki. A ja wychodziłem z sali jako ostatni.
– Straciłeś przez to życie towarzyskie: imprezy, randki, wakacje?
– Czasami trochę tego żałowałem. Nie integrowałem się zbytnio z klasą. Nie jeździłem na wycieczki szkolne. Nie byłem ani na balu gimnazjalnym, ani maturalnym. Miałem kolegów i koleżanki, ale jak oni po szkole chodzili na oranżadę, to ja biegłem do domu po rzeczy na trening. Moim drugim życiem była sala. Jeździłem za granicę, na obozy treningowe. Praca sportowca ma swoje plusy. Niektórzy mi tego zazdrościli. Coś za coś.
– Zdobyłeś brąz w Londynie w 2012 roku, ale medale olimpijskie w zapasach klasycznych to już przeszłość. Podczas igrzysk w Rio nie zdobyliśmy żadnego. Ba, nikt nas nawet nie reprezentował! Honoru zapasów broniła Monika Michalik, ale brąz wywalczyła w stylu wolnym. Co jest tego przyczyną?
– Nie chodzi tylko o finanse. Znaczenie ma rozwój trenerów i szkolnictwa. Jest słabe zaplecze, jeśli chodzi o fizjoterapeutów. Nie było dużej wiedzy: jak trenować i odpoczywać, albo ktoś nie chciał się jej uczyć. Regeneracja jest kluczowa w zapasach. Zabrakło mi informacji o diecie i okresie roztrenowania. Nie wszyscy trenerzy, ale większość pracowała na podstawie systemów z latach 60. czy 80. Przestało się to już sprawdzać. Technologia idzie do przodu. Jak ktoś się zainteresuje tym, to będą efekty.
– Zapasy bywają zdradliwe. Możesz mieć gorszy dzień podczas zawodów i wracasz bez grosza.
– Żeby zarobić trzeba znaleźć się w pierwszej ósemce, a może nawet szóstce. A przecież to nie takie łatwe. Nikt o tym nie mówi. Polski związek oferuje jakieś pieniądze, ale czym jest tysiąc złotych? To fajne kieszonkowe dla dzieciaka co ma wsparcie rodziny, a nie dorosłego, który ma dziewczynę, dziecko lub musi zapłacić za czynsz. Za 1000 zł kupisz buty, dres i już się zastanawiasz, gdzie się podziały pieniądze. Ukłon dla sponsorów. Bez nich jest ciężko. Mnie często pomagali przyjaciele. Byłem też żołnierzem, więc miałem stabilną sytuację.
– Jak się znalazłeś w wojsku?
– Wojsko może się pochwalić ogromną rzeszą świetnych sportowców, którzy później rywalizują na organizowanych przez nich mistrzostwach Polski i świata. Wojsko przyciąga do siebie najlepszych zawodników i może pomóc. Otrzymałem nawet medal za zasługi dla obronności kraju. Nie mieliśmy takich obowiązków jak inni żołnierze. Skupialiśmy się głównie na sporcie. Wojsko zapewnia stałą pensję.
– Przeszedłeś do mieszanych sztuk walk ze względu na pieniądze? Jaki wpływ na decyzję miał fakt, że nie pojechałeś do Rio?
– Żałuję, że wcześniej nie zacząłem się rozwijać w tym kierunku. Zapasy przestały sprawiać mi frajdę. Cały rok ciężko pracuję, jeżdżę na zawody, obozy, zdobywam medale. A potem są ME lub świata, a formy nie ma. Kuleje logistyka przygotowań. Forma przychodziła tydzień po zawodach. Na szczęście w Londynie się udało. Takie są igrzyska. Decyduje tylko forma dnia. Brak wyjazdu do Rio to była kropka nad „i”. Nie chciałem się katować za grosze. Jestem jeszcze młody. Może sobie zarobię na te wszystkie lata.
Za medal olimpijski dostałem 100 tysięcy złotych brutto od Polskiego Związku Zapaśniczego, ale od tego był duży podatek. Ministerstwo Sportu dało 50 tysięcy netto, a burmistrz miasta około 20 tysięcy. Łącznie zarobiłem około 150 tysięcy za cztery lata ciężkiej pracy. Otrzymywałem przez dwa lata też jakieś stypendia, ale patrząc na inne kraje, czy dyscypliny gdzie są sponsorzy, to dzieli nas przepaść. Niektórzy w dwa miesiące tyle zarabiają. Ja pieniądze przeznaczyłem na remont mieszkania, no i wróciłem do gołego portfela. Medaliści olimpijscy nie są dobrze traktowani. A przecież była nas tylko dziesiątka… Przeszkadza polska mentalność, ale i Komitet Olimpijski nie działa jak należy.
W innych krajach dostajesz dom, samochód, pieniądze. Większą popularność i szacunek mam w Rosji i w Stanach Zjednoczonych. Tam ludzie wiedzą, że pokonałem tego i tego. Jest szacunek, a w Polsce to jeszcze ktoś chętnie na tobie zgasiłby papierosa.. Przykre to...
– O przejściu do MMA mówiłeś już w 2010 roku, ale gdy kilka miesięcy temu podjąłeś decyzję, to nagle środowisko zapaśnicze zaczęło ciebie obrażać. Andrzej Supron zarzucił ci brak zaangażowania podczas przygotowań do igrzysk, a Janusz Tracewski twierdził, że demoralizowałeś kadrę. Bolało cię?
– Trochę tak. Z panem Supronem wyjaśniłem już sobie. A pozostali? Nie widzą poza zapasami świata. Dla mnie to smutne. Jesteś w zapasach ileś lat i musisz w nich zostać. Żeby być trenerem, czy zaangażować się w związku. A to nie prawda. Każdy ma swoje życie, swoje ścieżki. Każdy chce robić to, co mu się podoba. Bolały mnie te słowa. To oni powinni się cieszyć, że był taki Damian Janikowski, co zdobył medal na ME, MŚ i IO. Przecież całe życie będę reprezentował zapasy i promował dyscyplinę. Ile pieniędzy na mnie wydawali? Ministerstwo miało pieniądze, przecież także dzięki moim medalom. Nie rozumiem tego. Nie kala się własnego gniazda. Jednak większość zapaśniczej rodziny trzyma za mnie kciuki i życzy powodzenia w nowej dyscyplinie.
– Gdzie są cięższe treningi? W zapasach czy MMA?
– Zawsze trenuje się 24 godziny. Odpoczynek i sen to także forma treningu. Mimo wszystko cięższe są treningi zapaśnicze. To jednak sport olimpijski. Znacznie więcej czasu trzeba poświęcić. W MMA są dwa, trzy miesiące kiedy jest bardzo ciężko, bo robisz formę pod konkretną walkę. Reszta czasu to rozwój, nauka techniki, budowanie siły i dynamiki. To są jednak przyjemne treningi. Dużo odpoczynku, regeneracji, Można sobie pozwolić, żeby być w domu. Jeśli się zarobi lub ma się sponsorów, to można pojechać z rodziną na wakacje. Nigdy nie miałem takiego komfortu.
– Czyli teraz jest lekko, łatwo i przyjemnie?
– Można powiedzieć, że tak. Przychodzę rano na trening i trener mówi do mnie, żebym „zrobił 40 minut tlenu”, po południu odpoczynek, a jutro technika. Przez pierwszy miesiąc przychodziłem do domu i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Nagle miałem tyle wolnego czasu. Zrobiłem jednak ostatnio badania i wyszło, że przez ostatnie lata byłem „zajechany” bardzo ciężkimi treningami. Nigdy w zapasach tego nie badaliśmy, może przez to zawaliłem kilka zawodów? W MMA jest zaplecze kliniczne, fizjoterapeuci, lekarze. Inny świat. Wszystko się kręci wokół ciebie. Ludzie myślą, że sport olimpijski to jest właśnie profesjonalizm. I tam wszystko jest, a to nieprawda. Dużo rzeczy jest zaniedbanych.
– W sportach olimpijskich miałeś mnóstwo kontroli dopingowych. W KSW nie ma żadnych.
– Ciągle miałem badany mocz i krew. Ale nie miałem żadnej wpadki. Bałem się brać nawet apap i gripex, bo nawet takie leki zawierają coś, co może się okazać zakazane. Moja dieta też się zmieniła, bo mam firmę, która mnie sponsoruje i zajmuje się jej ustalaniem.
– Zapasy to świetna baza przed MMA. A jak inne płaszczyzny?
– Wolę stójkę niż parter. BJJ [brazylijskie jiu-jitsu] trzeba trenować od małego. Mieć tę „czutkę”. Zapasy są proste. Szczególnie klasyczne. Moje umiejętności mogę wykorzystać przy siatce. Wtedy mogę zaprezentować arsenał zapaśniczy. Najtrudniejsza sytuacja w MMA jest, kiedy leżysz. Wtedy trzeba wykorzystać wiedzę, żeby umiejętnie się wytoczyć, wypchnąć biodra. Nawet dobry grappler [zawodnik walczący za pomocą chwytów i tzw. "dźwigni" - przyp. red.] ma z tym kłopot, bo jest to ciężkie. Ale walka rozpoczyna się w stójce.
– Masz podbite oczy. Ostre sparingi czy dziurawa garda?
– Nikt nie ma szczelnej gardy.
– W zapasach styl się nie liczy, tylko zwycięstwo. W debiucie zmierzysz się z Amerykaninem Julio Gallegosem (8-7). Czym zaskoczysz 60 tysięcy kibiców zebranych na Stadionie Narodowym?
– Jak wejdę do oktagonu, to zapomnę o publiczności. Tylko spokój i zimna krew. Nie iść na całego, bo szybko można stracić siły. Duże skupienie to podstawa.
Gallegos to niebezpieczny zawodnik. Ma 15 walk, a ja zero. Umie zarówno boksować, jak i tarzać się w parterze. W dzieciństwie widział jak jego rodzice odbierają sobie życie. Do wszystkiego doszedł sam. Tylko ciężką pracą. Szanuję takich. Nie lubię trash talków [słowne zaczepianie rywala przed walką – przyp. red.]. Trudno mnie sprowokować, a sam nie zaczynam. Udowadniam wartość jedynie podczas walki
– Wszystko przed tobą. Daniel Cormier, były mistrz świata w zapasach, w wieku 30 lat trafił do MMA, a teraz jest mistrzem UFC. Ty sparujesz z czołowymi zawodnikami świata. Marcin Tybura i Damian Omielańczuk też walczą dla amerykańskiej organizacji. Jak się czujesz na ich tle?
– To świetne doświadczenie. Jest ciężko, ale z każdym treningiem coraz lepiej. Jestem na tyle elastyczny, że może uda mi się kiedyś osiągnąć ich poziom. Kto wie, może nawet będę lepszy?