| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Artur Sobiech grał przez siedem lat w Niemczech – najpierw w Hannoverze 96, a potem w SV Darmstadt. Latem zdecydował się powrócić do Polski, a teraz ma duże szanse, by z Lechią Gdańsk zdobyć mistrzostwo kraju. Czy ma niedosyt po przygodzie zagranicznej? Jakie nastroje są teraz w szatni lidera Ekstraklasy i za co cenili go kibice oraz trenerzy w Bundeslidze? Nie tylko o tym w rozmowie z TVPSPORT.pl.
Marcin Borzęcki, TVPSPORT.PL: – Długo nie było pana w kraju. Jakie wrażenia po powrocie do Ekstraklasy?
Artur Sobiech: – Wydaje mi się, że przez te lata liga poszła do przodu. Jest bardzo fajnie opakowana, o wiele większe wrażenie robi otoczka, bo teraz prawie każdy klub z Ekstraklasy dysponuje porządnym, nowym stadionem. A sam poziom też chyba się podniósł – drużyny są z pewnością lepiej przygotowane, bardziej wybiegane.
– Fizycznie jest panu łatwiej rywalizować z obrońcami? Nie jest tajemnicą, że na Zachodzie intensywność treningów jest większa.
– Z jednej strony ja wyglądam lepiej niż przed wyjazdem do Niemiec, ale z drugiej, tak jak wspomniałem, polskie zespoły zrobiły spory postęp. Choćby piłkarze Zagłębia Sosnowiec, z którymi ostatnio mierzyliśmy się, byli porządnie przygotowani i zrobili sporo kilometrów na murawie.
– Od pańskiego powrotu do Polski minie za chwilę rok. Dominuje zadowolenie, jest umiarkowana satysfakcja czy może rozczarowanie?
– Najłatwiej byłoby mi powiedzieć, że na oceny przyjdzie czas po sezonie, natomiast trudno narzekać, gdy jest się na pierwszym miejscu w tabeli, a przecież gramy również dalej w Pucharze Polski, więc cele drużynowe realizujemy na razie bezbłędnie. Oczywiście przygotowując się do tego sezonu mierzyliśmy wysoko, ale dbamy o to, by zachowywać chłodne głowy, koncentrować się na każdym kolejnym spotkaniu i wydaje mi się, że wychodzi nam to na dobre. Jesteśmy pozytywnym zaskoczeniem, ale tym bardziej nie chcemy zepsuć tego wrażenia, bo mamy świadomość, jak wiele pracy trzeba jeszcze wykonać.
– Co wyróżnia was na tle ligi?
– Wszystkiego mamy chyba po trochu. Jesteśmy dobrze zorganizowani taktycznie i zdyscyplinowani, co przekłada się na to, że straciliśmy najmniej bramek ze wszystkich zespołów. Poza tym łączymy walkę w Ekstraklasie z rozgrywkami Pucharu Polski, a do tego wymagane jest odpowiednie przygotowanie kondycyjne. Wydaje mi się, że dla rywali jesteśmy bardzo niewygodni, bo nawet gdy nie gramy efektownie, nie stwarzamy sobie wielu okazji, to potrafimy wykazać się cierpliwością i poczekać na okazję bramkową do samego końca. To taki pozytywny aspekt charakteru drużynowego, bo to jest chyba największa sztuka zagrać słaby mecz, a i tak zdołać go wygrać. Mamy 53 punkty i jeżeli będziemy wciąż tak regularnie punktować, to jestem spokojny.
Nie czuję niedosytu – przeżyłem piękne lata w Hannoverze, dwa razy graliśmy w Lidze Europy i to w fazie pucharowej, co było najlepszym okresem w historii klubu. Cieszy, że dołożyłem do tego swoją cegiełkę.
– Cofnijmy się trochę w czasie. Latem nie tylko Lechia się do pana zgłosiła, bo było jeszcze kilka klubów, również zagranicznych, gotowych podpisać kontrakt.
– Długo żyłem za granicą i potrzebowałem odmiany. Nie brałem pod uwagę przeprowadzki do innego kraju, chciałem wrócić do Polski, a oferta Lechii bardzo mi pasowała. Wiedziałem, że mimo nieudanego ostatniego sezonu, w Gdańsku jest grupa bardzo dobrych zawodników, nowy sztab szkoleniowy, którzy przejął zespół pod koniec ubiegłych rozgrywek i jakoś od początku czułem, że perspektywa gry w tym klubie bardzo mi odpowiada. Zainteresowanie drużyn z drugiej Bundesligi rzeczywiście było, ale miałem dość klarowne plany.
– W Niemczech chyba szybko udało się zadomowić i patrząc na liczbę sezonów w pierwszej lidze oraz na zapleczu odpowiadał panu tamten klimat.
– Rzeczywiście szybko zaaklimatyzowałem się w tamtym kraju. Od początku bardzo pomagał mi Edward Kowalczuk, Polak, trener przygotowania fizycznego w Hannoverze, który początkowo tłumaczył mi zwroty, słowa. Z biegiem czasu nauczyłem się języka, poszło mi to dość sprawnie. Piłkarsko też nie miałem wielkich problemów z przystosowaniem się do intensywności, obciążeń, choć wiele ten wyjazd mnie nauczył i na wielu polach zmieniłem się jako piłkarz już na początku. Stałem się profesjonalny, z większą uwagą spoglądam na detale.
– Przygoda z Hannoverem, choć długa i spuentowana w piękny sposób, to jednak pozostawiła niedosyt. Trudno nie odnieść wrażenia, że zdrowie nie pomagało.
– Jest to niestety ryzyko wliczone w tę zabawę. Przytrafiały się głównie urazy mechaniczne, więc nie miałem na nie wpływu i nie chcę też za bardzo narzekać. Nie mam niedosytu – przeżyłem tam piękne lata, dwa razy graliśmy w Lidze Europy i to w fazie pucharowej, co było najlepszym okresem w historii klubu. Cieszy, że dołożyłem do tego cegiełkę.
– Jaki wpływ na zdrowie miały zmiany nawyków żywieniowych? Bo w pewnym momencie dość uważnie zaczął pan patrzeć na to, co na talerzu.
– Tak, zrobiłem sobie gruntowne badania, ułożyłem precyzyjnie dietę, odstawiłem wiele produktów. Myślę, że miało to wpływ na brak kontuzji, bo czułem się w tamtym okresie bardzo dobrze fizycznie i rzadziej cokolwiek mi dokuczało.
– Czy poczuł się pan kiedykolwiek zawodnikiem pierwszego składu, czy było to balansowanie między jedenastką a ławką rezerwowych.
– Wielu świetnych napastników przewinęło się przez te lata w klubie, cały czas musiałem walczyć o to, by grać. Konkurencja była taka, że nie było mowy o odpuszczeniu treningu. Rotacja była spora, bo miałem za rywali Didiera Ya Konana, Mohammeda Abdellaoue, Jana Schlaudraffa, Mame Diouf, potem Joselu, Hugo Almeidę. Generalnie wielu reprezentantów swoich krajów, więc kolejni szkoleniowcy mieli w czym wybierać.
– W ogóle przeżył tam pan wielu trenerów – od Mirko Slomki, z którym graliście w pucharach, po choćby legendarnego Thomasa Schaafa.
– Zdecydowanie najlepszy okres mieliśmy u Slomki, to nie ulega żadnej wątpliwości. Dokonał wielkiej rzeczy i trzeba mu oddać, że był świetnie przygotowany warsztatowo. Dawał grać nam ofensywnie, miał ciekawe, nowoczesne spojrzenie na piłkę, na przykład każdą akcję mieliśmy kończyć w maksymalnie dziewięć sekund po przechwycie piłki. I to w sumie rzadkość, by klub uchodzący za przeciętny najpierw awansował do pucharów, a rok później powtórzył ten wyczyn. Schaaf to była zupełnie inna bajka, szkoleniowiec reprezentujący starą szkołę. Dysponował ogromnym doświadczeniem, miał za sobą piękne lata spędzone w Bremie, natomiast w Hannoverze... Nie potrafił jakoś do nas trafić, chyba jego metody nie były tym, czego wówczas potrzebowała drużyna. To niestety u tego trenera spadliśmy z Bundesligi, choć gdy nas opuszczał, mieliśmy jeszcze matematyczne szanse, ale no właśnie – tylko matematyczne.
– Wspomniana Liga Europa to chyba jedno z najpiękniejszych wspomnień.
– Radziliśmy sobie nadspodziewanie dobrze, dwa razy zdołaliśmy wyjść z grupy. Raz pokonało nas Anży Machaczkała, które wówczas dysponowało ogromnymi środkami finansowymi, więc grali tam piłkarze pokroju Samuela Eto'o czy Williana. Przy drugim podejściu lepsze okazało się co prawda Atletico Madryt, ale przegraliśmy wówczas godnie, bo dwumecz zakończył się rezultatem 2:4. Piękne wspomnienia mam z tamtego okresu, rzadko kiedy widywałem stadion Hannoveru wypełniony do ostatniego krzesełka, a tak wówczas było. Trudno to opisać słowami, ale na każdym kroku odczuwaliśmy, jak wielki był to moment dla klubu. Czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś historycznego.
– Teraz tak wesoło nie jest. Wszystko wskazuje na to, że klub znowu spadnie do drugiej ligi, a na trybunach przeważają puste krzesełka.
– To zawiła sprawa, trzeba by dobrze poznać strukturę właścicielską w H96, zapoznać się z sytuacją od środka, by zrozumieć przyczyny tak kiepskiej postawy sportowej. Ciężko będzie uniknąć gry na zapleczu, choć w perspektywie przyszłych lat bardzo ważne rzeczy odbędą się w sobotę (rozmawialiśmy w piątek 22 marca), bowiem wtedy dojdzie do wyborów nowego zarządu (wybory zakończyły się powodzeniem, pojawi się nowy skład Rady Nadzorczej oraz nowy rządzący klubem – przyp.red.). Prezydent Martin Kind przez lata wpompował w klub bardzo dużo pieniędzy, ale generalnie nie jest najlepiej odbierany przez kibiców, bo i decyzje podejmował czasem dziwne.
– Pan się chyba mocno związał emocjonalnie z tym miejscem.
– Mam wrażenie, że większość ludzi w Polsce odbierała mnie inaczej niż miało to miejsce w Hanowerze. Wyrobiłem tam sobie markę, kibice i trenerzy cenili mnie za to, że byłem bardzo walecznym piłkarzem, nigdy nie odstawiałem nogi, zdarzało się kończyć mecze z rozbitą głową – to wzbudzało sympatię. Miałem zresztą mocne wejście do zespołu, bo już w debiucie obejrzałem czerwoną kartkę. Oczywiście to nic, czym można było się chwalić, zwyczajnie się przemotywowałem, ale generalnie byłem tym, który zawsze dawał impuls do walki, wyróżniałem się zawziętością. W tamtym spotkaniu z Borussią Dortmund chyba zresztą już po pięciu minutach od wejścia wróciłem do szatni, choć paradoksalnie wbiegałem na boisko przy niekorzystnym wyniku, a opuszczałem je, gdy prowadziliśmy. Upiekło mi się.
– Może właśnie ta waleczność przekładała się na sporą liczbę kontuzji? Trenerzy nie temperowali zapędów?
– Był okres, gdy sporo nad tym rozmyślałem i rzeczywiście mogło mieć to jakiś wpływ. Pamiętam wiele pozornie niegroźnych sytuacji, w których większość zawodników pewnie by odpuściła, a ja szukałem jeszcze wślizgu, próby zablokowania zagrania i trochę na tym cierpiałem. Ale nie spotkałem jeszcze szkoleniowca, który starałby się to u mnie zmienić, raczej wszystkim imponowała ta cecha charakteru. Taki był mój styl gry i to docenili też kibice.
– Paradoksalnie jeden z najlepszych indywidualnie sezonów rozegrał pan, gdy spadliście z ligi. I to nawet mimo że zimą działacze solidnie wzmocnili atak ściągając Adama Szalaia i Hugo Almeidę.
– Zdobyłem w tamtym sezonie siedem bramek, co jak na zespół który radził sobie kiepsko i zakończył rozgrywki w strefie spadkowej, było całkiem niezłym wynikiem. Prowadził nas wówczas wspomniany Schaaf, który ściągnął swoich piłkarzy i oni mieli pierwszeństwo do gry. Konsekwentnie stawiał na nich na początku wiosny, ale nie przynosiło to efektu, obaj strzelili łącznie raptem gola i sporo zmieniło się, gdy funkcję trenera przejął Daniel Stendel, człowiek od lat związany z Hannoverem. On obdarzył mnie sporym zaufaniem, ja mu się odpłacałem, a jako zespół zaczęliśmy punktować. W ostatnich sześciu meczach trafiłem pięć razy, strzelałem przeciwko Schalke, Hercie czy Bayernowi Monachium, ale niestety było już za późno. Bardzo dobrze wspominam tego szkoleniowca – stworzył dobrą atmosferę, wyciągnął kilku zawodników z drużyn młodzieżowych, "odkurzył" tych, którzy byli od dawna w klubie. Nie było więc powodów, by po spadku zmieniać szkoleniowca, więc rywalizację na zapleczu również rozpoczęliśmy ze Stendelem na ławce.
– Pan błyskawicznie zadeklarował się, że mimo spadku nie odejdzie z klubu.
– Miałem za sobą najlepszą rundę w klubie, więc długo nie musiałem się zastanawiać. Myślę, że miało to też przełożenie na sympatię kibiców do mnie, bo jako jeden z pierwszych wyskoczyłem z taką deklaracją. Kapitalnie zaczęliśmy kolejny sezon – ograliśmy 4:0 Kaiserslautern, strzeliłem dwa gole, a potem niestety znów zacząłem mieć problemy zdrowotne, odezwało się kolano i choć wystąpiłem jeszcze w kilku kolejnych spotkaniach, nosiłem nawet opaskę kapitańską, to nic więcej wówczas zrobić nie mogłem. Wiosną uznałem, że nie będę przedłużał umowy, był to dobry czas na zmianę. Z Hannoverem przeżyłem wszystko – spadek, awans, grę w pucharach. Warto było poszukać nowych wyzwań.
– Dlaczego akurat Darmstadt? Jak ważną rolę w negocjacjach odegrał ówczesny trener tego zespołu, Torsten Frings?
– Tortsen codziennie do mnie wydzwaniał, pisał wiadomości i namawiał mnie, bym skusił się na transfer do Darmstadt. Nie dawał mi spokoju, ale to znakomity człowiek, bardzo życzliwy i emocjonalny, więc postanowiłem docenić to, że tak bardzo mu na mnie zależy. Mieliśmy zresztą wtedy bardzo fajny początek sezonu, po pięciu kolejkach byliśmy na pierwszym miejscu, potem była przerwa na kadry i... drastyczny spadek formy. Bodajże w kolejnych 12 meczach nie wygraliśmy ani razu. Żałuję, że pozbyto się wówczas Fringsa, bo uważam że to była trochę pochopna decyzja. Jego osoba odcisnęła duże piętno na zespole, świetnie dogadywał się z szatnią, a my mieliśmy mnóstwo pecha. Kontuzje, głupio tracone bramki, to wszystko było do poprawy i feralnie nałożyło się na siebie w krótkim czasie. Czas jednak uciekał, więc działacze zdecydowali się na zmiany.
– Kogo ofertę odrzucił pan wybierając ten klub?
– Niezła propozycja wpłynęła z pierwszej ligi holenderskiej, bo bardzo chciało mnie Twente Enschede. To dobra liga dla napastników, bardzo ofensywna, obrońcy zostawiają atakującym sporo miejsca, ale nie chciałem wyprowadzać się z Niemiec – znałem język, kulturę, otoczenie. Darmstadt było też spadkowiczem z Bundesligi, więc mieli ambicję i chęć powrotu do elity, ale niestety, jak się później okazało, nie wyszło i to spektakularnie, bo koniec końców walczyliśmy o utrzymanie.
– Dirk Schuster, który przejął drużynę w połowie sezonu, radykalnie odstawił pana od składu.
– Nie miałem u niego szansa przebicia. To trener, który preferuje prosty futbol, czyli długa piłka, zgranie głową, strzał. Poszukiwał wysokiego napastnika, ja do takich nigdy nie należałem, więc postawił na innych ludzi i mogłem zapomnieć o regularnej grze. Schuster grał taka piłkę zawsze, od czwartej ligi do pierwszej.
– Darmstadt zasłynęło w Bundeslidze właśnie ze stałego schematu opartego właśnie na dośrodkowaniu lub rzucie z autu na głowę Sandro Wagnera.
– Dokładnie, prosty futbol, do którego potrzebny był snajper mierzący co najmniej 190 centymetrów. Stawiał więc na wypożyczonego z Schalke Feliksa Platte, więc już wiosną powoli rozglądałem się za nowym pracodawcą, bo wiedziałem że bez względu na okoliczności u tego szkoleniowca za wiele nie pogram.
– Czego zabrakło, by na dobre przebić się w Niemczech? Może jakiejś cechy wiodącej, bo wydaje się że miał pan wszystkiego po trochu.
– Uczciwie przyznam, że wycisnąłem maksimum z możliwości i trudno mi wspominać ten czas z niedosytem. Rzetelnie pracowałem, przykładałem się do treningów, więc gdy dziś staję przed lustrem, to nie mam sobie nic do zarzucenia. Początkowo oczywiście było ciężko, bo wyjechałem z Polski z kontuzją, więc miałem dwumiesięczny rozbrat z piłką. Hannover wtedy świetnie funkcjonował, to był właśnie ten okres, gdy drużyna plasowała się w czołówce, grała w europejskich pucharach. Nie było czasu na narzekania, kręcenie nosem – zakasałem rękawy i szybko wziąłem się do roboty. Czasem pełniłem rolę dżokera, czasem wychodziłem w pierwszym składzie i to chyba odzwierciedlało moje możliwości. Jeśli natomiast miałbym już wskazać to, w czym się specjalizowałem na murawie, to zachowanie w polu karnym. Potrafiłem przewidzieć, gdzie spadnie piłka, zrobić sobie miejsce, sfinalizować akcję.
Tortsen Frings codziennie do mnie wydzwaniał, pisał wiadomości i namawiał mnie, bym skusił sie na transfer do Darmstadt. Nie dawał mi spokoju, ale to znakomity człowiek, bardzo życzliwy i emocjonalny, więc postanowiłem docenić to, że tak bardzo mu na mnie zależy.
– Jakieś znajomości przetrwały?
– Od początku przygody z Hannoverem trzymałem się blisko z trenerem Kowalczukiem. Dobry kontakt miałem z Edgarem Pribem i Manuelem Schmiedebachem, przez chwilę w Wolfsburgu grał Mateusz Klich i z nim do dziś często ze sobą rozmawiamy. A reszta Polaków niestety występowała z daleka ode mnie. Do dziś regularnie kontaktuję się z Janem Schlaudraffem. Fantastyczny piłkarz, świetny technicznie, legenda klubu. Brakowało mu niestety trochę waleczności, determinacji, ale z piłką potrafił wyprawiać cuda. On zresztą w ostatnich miesiącach jest asystentem dyrektora sportowego, Horsta Heldta, a teraz wymienialiśmy wiadomości i w kolejnym sezonie ma już samodzielnie przejąć tę funkcję.
– Na przestrzeni tych wszystkich lat spędzonych w Niemczech pojawiały się jakieś atrakcyjne oferty?
– Był poważny temat wypożyczenia do FC Koeln, prowadziliśmy już zaawansowane negocjacje, ja właściwie byłem zdecydowany na przeprowadzkę, ale w ostatniej chwili zablokował to Hannover. Działacze powiedzieli, że nie ma żadnych szans, nie puszczą mnie z klubu, to było chyba w 2014 roku. Chciał mnie też PAOK Saloniki, kilka innych klubów europejskich, ale nie było mnie łatwo przekonać, bo naprawdę świetnie żyło mi się w Niemczech. I działacze byli ze mnie zadowoleni, bo jako profesjonalista nie narzekałem, że czasem siedzę na ławce albo wchodzę tylko na kilka minut. Czy pojawiałem się w wyjściowym składzie, czy nie – zawsze dawałem z siebie maksa.
– Podpisując umowę z Lechią nie zapaliła się głowie taka lampka ostrzegawcza, że powrót do Polski zamknie już definitywnie rozdział zagraniczny? Zdecydowanie łatwiej jest wyjechać na Zachód bliżej 20. niż 30. urodzin.
– Nie podchodziłem do tego w ten sposób, nigdy nie jest za późno na transfer, a Lechia jawiła mi się po prostu jako klub z dużymi rezerwami niewykorzystanego potencjału. Jak pokazuje czas, wybrałem słusznie, bo to drużyna mająca ogromne możliwości. Inna sprawa, że niedługo będę miał 29 lat, podpisałem trzyletnią umowę, więc świadomie zaplanowałem najbliższą przyszłość.
– Wielu piłkarzy wraca do Ekstraklasy, by przypomnieć o sobie selekcjonerowi. Ale przy tej konkurencji w ataku nawet tego nie sugeruję.
– Nie przeszło mi to nawet przez myśli, Jerzy Brzęczek ma teraz takiego bogactwo w ataku, że mogę się w pełni skupić na piłce klubowej.
– Dotychczas poruszał się pan po piłkarskiej mapie z partnerką grającą w okolicy w szczypiorniaka. Teraz jednak, po wielu latach, dzieli was trochę kilometrów.
– To była świadoma decyzja, wiedzieliśmy że na pewno do stycznia będzie grała wciąż w Niemczech, a ja w Polsce – teraz już wiadomo, że taki stan potrwa na pewno do czerwca. Bogna zostanie tam jeszcze na rok, nie ma co ukrywać, że pojawiła się fajna propozycja. Zaczynała w trzeciej lidze, po pół roku przeniosła się do Wolfsburga, do drugiej ligi – tam spisywała się świetnie, trafiła do Celle i z tą drużyną awansowała do czołówki. Gdy ja przeniosłem sie do Darmstadt, Bogna podpisała kontrakt z pierwszoligowym HSG Bensheim/Auerbach i teraz, dość nieoczekiwanie, przed miesiącem otrzymała świetną ofertę z Dortmundu. Nie mogła z niej nie skorzystać.
– Pan się chyba trochę też w tę piłkę ręczna wkręcił.
– Spodobał mi się ten sport, bo dużo się tam dzieje. Akcja za akcją, rzut za rzutem, cały czas walka. Starałem się podpatrywać Bognę, pomagać jej, dawać wskazówki.
– Wracając jeszcze na chwilę do bieżących wydarzeń – czuć napięcie na korytarzach klubowych czy staracie się zdejmować presję i, jak to się ładnie mówi, skupiać na najbliższych meczach?
– Wręcz przeciwnie, nakręcamy się z każdym kolejnym spotkaniem. Dopingujemy się w szatni, nie kryjemy się z tym, że gramy o mistrzostwo. Wiadomo, że nie afiszujemy się z tym przesadnie, nie snujemy w mediach wielkich wizji, ale mamy pełną świadomość, że możemy dokonać czegoś dużego.
– Panu jednak trochę skuteczności brakuje.
– Nie zgodzę się, myślę że sytuacji bramkowych nie było za wiele. OK, w Sosnowcu powinienem strzelić, natomiast we wcześniejszych spotkaniach, poza Koroną, brakował okazji.
– Z Legią miał pan na głowie "setkę".
– Z Legią? Powinien być rzut karny. Ręka Adama Hlouska, właśnie dzisiaj mieliśmy analizę z sędziami i nie było żadnych wątpliwości – piłka szła prosto w bramkę, ostatecznie przeleciała odbita nad poprzeczką (Sobiech pokazuje na telefonie klatki z tej sytuacji z innej kamery, piłka rzeczywiście obija rękę Czecha).
– W takim razie zwracam honor.
– Bardzo ciężka sytuacja do zauważania, ja sam nie protestowałem, bo wiadomo jak jest, gdy człowiek składa się do uderzenia głową. Niestety nikt tego nie wyłapał, choć strzał był celny.
– Wiosną powinno się udać poprawić dorobek bramkowy. Piotr Stokowiec zapowiadał, że skuteczność poprawi się po w pełni przepracowanym okresie przygotowawczym.
– Kontuzje trzymają się z dala ode mnie, czuję się w końcu optymalnie fizycznie, liczę że pomogę Lechii na finiszu sezonu. Ale warto patrzeć nie tylko na zdobyte bramki – mam kilka asyst, a i reprezentujemy dość specyficzny styl gry. Jestem pierwszym obrońcą w zespole, wykonuję dużo innych zadań szkoleniowca, który jest ze mnie zadowolony. U nas akcje ofensywne rozpoczyna bramkarz, a te defensywne – napastnik. Dlatego też muszę pracować nie tylko w obszarze pola karnego. Do tego wypadły nam "dziesiątki", nie ma Rafała Wolskiego i Patryka Lipskiego. Choć oczywiście zgadzam się, że goli powinno być więcej i czuję, że powinienem w najbliższych tygodniach podreperować dorobek.
16:00
Bruk-Bet Termalica
18:30
Cracovia
12:45
KGHM Zagłębie Lubin
15:30
Korona Kielce
18:15
Raków Częstochowa
12:45
Lechia Gdańsk
15:30
Arka Gdynia
18:15
Piast Gliwice
18:15
Pogoń Szczecin
16:00
Bruk-Bet Termalica