Bramkarze brazylijscy to jeden z bodaj najdłużej pokutujących mitów. Wiele lat bowiem kolportowano opinię, że kraj kawy i futbolu produkuje całe zastępy fantastycznych napastników, szalonych dryblerów, wirtuozów piłki i super strzelców, natomiast jakość defensywy pozostaje daleko w tyle, no a bramkarze to już zupełna rozpacz.
Oczywiście, galeria sław z przednich formacji zapiera dech w piersiach. Legendarny Leonidas, potem Zizinho, Heleno, Ademir, jeszcze później Pele, Garrincha, Didi, Amarildo, Tostao, Jairzinho, Rivelino, a współcześnie Romario, Ronaldo, Rivaldo czy Ronaldinho.
Ale przecież jeszcze przed wojną za najlepszego obrońcę świata uchodził Domingos, a w następnych dekadach rej wodzili Djalma i Nilton Santosowie, zaś po nich Carlos Alberto, nie mówiąc o gwiazdach epoki telewizyjnej, Cafu, Roberto Carlosie czy Lucio. Zatem sprawa nie była taka prosta.
Kiepska reputacja brazylijskich bramkarzy wynika z pewnego nieporozumienia. Otóż w 1950 roku „Canarinhos”, będący absolutnymi faworytami imprezy, przegrali na słynnej Maracanie decydujący mecz z Urugwajem 1:2, chociaż do mistrzostwa świata wystarczał im remis. Kraj ogarnęło totalne rozgoryczenie i skrajna rozpacz. Ktoś musiał zostać kozłem ofiarnym. Stał się nim bramkarz Barbosa.
Zawodnik klubu Vasco da Gama był naprawdę bardzo dobrym goalkeeperem. Niewysoki, ale skoczny, zadziwiał naturalną gibkością oraz pewnym chwytem. Jednak Urugwajczyk Ghiggia zaskoczył go chytrym strzałem przy bliższym słupku. To był nie tyle błąd (jeśli nawet, to minimalny) Barbosy, ile kunszt napastnika.
Jednak na nieszczęsnego bramkarza wylano całe kubły pomyj. Uznano go za głównego sprawcę feralnej klęski, obarczono winą. Tej nagonce sprzyjał fakt, że rasizm – również ten futbolowy – dopiero powoli znikał z brazylijskich stadionów, zaś Barbosa miał ciemny kolor skóry. I wtedy właśnie ugruntował się ów mit, że „canarinhos” mają bezlik talentów w polu, lecz bramkarze odstają od nich na wiele mil.
Była to bzdura, która wszelako znalazła pewien posłuch. A przecież jeszcze w latach 30/40-tych Jurandir i Thadeu (nazwisko Boguszwicki, z pochodzenia Polak) dobrze radzili sobie w bardzo silnej lidze argentyńskiej, a Vasconcellos stał się idolem francuskiej Marsylii. W latach 50/60 Gilmar należał do ścisłej światowej elity, a później Manga robił furorę w urugwajskim Nacional.
W kolejnych dekadach wprawdzie ani Valdir Peres, ani Carlos nie brylowali na turniejach MŚ, lecz ich następcy wnieśli niebłahy wkład w odzyskanie światowego prymatu: Taffarel w 1994 i Marcos w 2002. Wysoko notowany był Dida, zaś od dłuższego czasu Julio Cesar bezsprzecznie należy do globalnej czołówki.
Ma się rozumieć, że i na tej pozycji Brazylia nie stroniła od zagranicznego zaciągu. W latach 50-tych „torcida” Flamengo wręcz uwielbiała świetnego Paragwajczyka Sinforiano Garcia, a przez tutejsze kluby przewijali się bramkarze niewątpliwej klasy, tacy jak Urugwajczyk Mazurkiewicz, Chilijczyk Rojas, czy Argentyńczycy Cejas, Buttice i Andrada. Temu ostatniemu, broniącemu barw Vasco da Gama sam Pele strzelił z karnego swego gola numer tysiąc.
W przeciągu tylu lat proporcje się wyrównały. Brazylia niezmiennie wypuszcza w świat plejadę znakomitych piłkarzy. I to bez różnicy: napastników, pomocników, obrońców. I bramkarzy. Równie dobrych, jak ich koledzy z pola.