Sebastian Druszkiewicz, rezerwowy w ”brązowej” drużynie panczenistów, ma żal do trenera Wiesława Kmiecika o brak występu w półfinale olimpijskim z Holandią. W ten sposób stracił szansę na medal w Soczi, nagrodę finansową z PKOl i stypendium z ministerstwa sportu.
– Mam żal, bo gdyby pan Kmiecik wystawił mnie do biegu z Holendrami, w którym niestety byliśmy skazani na porażkę, mielibyśmy jeszcze jednego medalistę igrzysk. To było świadome działanie ze strony szkoleniowca. Pozbawił mnie stypendium, a w konsekwencji z możliwości solidnego przygotowania się do kolejnego sezonu – powiedział Druszkiewicz (LKS Poroniec Poronin).
Biało-czerwoni startowali w Adler Arenie w składzie: Zbigniew Bródka, Konrad
Niedźwiedzki i Jan Szymański. Ten tercet pokonał w ćwierćfinale Norwegię, w
półfinale uległ z późniejszymi triumfatorami ”Pomarańczowymi”, zaś w
pojedynku o brąz, po fantastycznym występie, wygrał z Kanadą.
Druszkiewicz liczył, że w kadrze męskiej dojdzie do podobnej sytuacji, co w
kobiecej. Tam trzon stanowiły Katarzyna Bachleda-Curuś, Luiza Złotkowska i
Natalia Czerwonka. W finale, przeciwko świetnej ekipie Holandii, trener
Krzysztof Niedźwiedzki dał szansę Katarzynie Woźniak. W ten sposób dostała
ona, podobnie jak koleżanki, srebrny medal, a z PKOl ma zagwarantowaną premię
w wysokości 60 tysięcy złotych. Gdyby Druszkiewicz pobiegł raz, jego konto
zasiliłoby 37,5 tys.
– Nie uważam, że ten medal mi się należał, ale szkoda, że nie poszliśmy śladem
panczenistek. One pokazały, co znaczy grać w jednym zespole, grać fair –
dodał Druszkiewicz.
Odmiennego zdania jest Kmiecik, który w rozmowie stwierdził: – Nie
zmieniłem składu w półfinale, był on najmocniejszy, bowiem przecież nie
zakładaliśmy z góry porażki. Chłopaki mieli za zadanie mocno zacząć i
spróbować powalczyć ze świetnymi rywalami, ale kiedy okazało się, że nie są w
stanie nawiązać równorzędnej walki, nie było sensu się szarpać.
27-letni Druszkiewicz twierdzi, że w sezonie nie mógł zawsze trenować z
pozostałą trójką łyżwiarzy, bowiem był też sparingpartnerem kobiet.
– Nie miałem okazji z nimi ćwiczyć, bo współpracowałem z zawodniczkami. A
wiadomo, że to co innego, bo mężczyźni wzajemnie się napędzają. Jeśli chodzi
o Soczi, wcześniej byłem 23. na 5000 m i 14. (ostatni) na 10 000 m. Dla mnie
to sukces, bowiem szykowałem się do igrzysk praktycznie bez środków do życia.
Musiałem pracować w karczmie oraz jako instruktor narciarski – stwierdził.
Druszkiewicz uważa, że Kmiecik zmienił się na lepsze, jest – bardziej ugodowy
i pozwala na więcej własnej inwencji.
– Miałem zmarnowany przez trenera sezon 2010/2011, później zostałem zapomniany
przez związek, ale nie poddałem się i zdobyłem kwalifikację na olimpiadę.
Pomagała mi finansowo rodzina i znajomi. Dwa tysiące złotych, które
otrzymałem po nominacji, ledwo starczyło na spłatę długów, które narobiłem w
sezonie olimpijskim. Mam żal do pana Kmiecika. Jestem w stanie być najlepszym
długodystansowcem w kraju, lecz bez wsparcia finansowego nie da się
wykorzystać mego potencjału.
Sekretarz generalny PKOl Adam Krzesiński poinformował, że decyzję ws.
premii za igrzyska zarząd podejmie 25 marca. Oficjalne wręczenie nagród
nastąpi tydzień później w Warszawie.
Przed czterema laty w podobnej sytuacji, co obecnie Druszkiewicz, była
Czerwonka. Nie wystąpiła w żadnym biegu, dlatego nie dostała brązowego
medalu, w przeciwieństwie do Bachledy-Curuś, Złotkowskiej i Woźniak. Sytuacja
panczenisty jest inna, bowiem w tym sezonie nie wystąpił ani razu w Pucharze
Świata - w Salt Lake City chorego Szymańskiego zastąpił Roland Cieślak (nie
zdobył kwalifikacji na igrzyska). Na stałe drużynę tworzyli Bródka (mistrz
olimpijski na 1500 m), Niedźwiedzki i Szymański.
– Nie wiem, co dalej, nie wykluczam żadnej opcji – zakończył mocno
rozczarowany Druszkiewicz.