Pierwszy mecz drugiej serii spotkań przyniósł pierwszą niespodziankę. Skazywany na porażkę Meksyk postawił się gospodarzom mundialu głównie za sprawą świetnego Guillermo Ochoi w bramce, jednak nie mniejszą rolę odegrał plan taktyczny Miguela Herrery.
Po meczu Brazylia – Chorwacja wszyscy na świecie zrozumieli jedno: aby skutecznie postawić się Brazylii trzeba wyłączyć z gry Neymara. Nico Kovac poszedł w tamtym meczu trochę pod prąd – nie tylko nie przydzielił zawodnikowi Barcelony indywidualnego krycia, ale też nie wystawił od pierwszej minuty ani jednego zawodnika, który z powodzeniem mógłby odnaleźć się na pozycji defensywnego pomocnika.
Luka Modrić, Mateo Kovacić i Ivan Rakitić to piłkarze nietuzinkowi, jednak ciężko nazwać ich tytanami pracy w defensywie. To właśnie niezdecydowanie w środku pola tych piłkarzy sprawiło, że Oscar wyłuskał piłkę i podał ją do Neymara, który nieatakowany przez nikogo mógł kopnąć piłkę z dystansu i wyrównać. Takich sytuacji w czwartkowym meczu otwarcia było zresztą bez liku.
Selekcjoner reprezentacji Meksyku w teorii nie zmienił nic – wystawił drużynę ustawioną w charakterystycznej dla siebie taktyce 1-3-1-4-2. Na dodatek na boisko posłał... dokładnie tę samą jedenastkę co na spotkanie z Kamerunem!
Mimo tego Meksyk zagrał zupełnie inaczej. Kluczowym posunięciem było zneutralizowanie Neymara za sprawą błyskawicznego podwajania (a niekiedy wręcz potrajania!) krycia. Zawodnik Barcelony zaczął obiecująco, jednak z każdą kolejną minutą sprawiał wrażenie coraz bardziej sfrustrowanego i zagubionego, w czym "pomagały" kolejne faule Meksykan.
Paradoksalnie Neymar wsparcia nie znalazł nawet u... własnego selekcjonera, który z niezrozumiałych względów zdecydował się na jeszcze bardziej zachowawcze ustawienie niż w meczu z Chorwacją. Kontuzjowanego Hulka – kreatywnego zawodnika mogącego grać na obu skrzydłach – zastąpił Ramires, a więc piłkarz gwarantujący o wiele mniej w ofensywie.
Osamotniony Oscar nie mógł dać tym razem Brazylii zbyt wiele w ofensywie. Tym bardziej, że kompletnie z radaru zniknął Fred, który ani przez moment nie wyglądał jak groźny strzelec z ubiegłorocznego Pucharu Konfederacji.
Wygrywanie batalii w środku pola nic Brazylijczykom nie dawało i Scolari szybko to zauważył. W przerwie wrócił do wyjściowego ustawienia z meczu z Chorwatami i na boisko posłał Bernarda, który zajął pozycję skrzydłowego, jednak obraz gry nie uległ zmianie.
Herrera sfrustrował Brazylię przede wszystkim żelazną konsekwencją w egzekwowaniu planu taktycznego. Meksyk nie grał atrakcyjnej dla oka kombinacyjnej piłki, którą pokazał z Kamerunem. Więcej zadań defensywnych mieli wszyscy, co odbiło się zwłaszcza na grze Giovaniego dos Santosa. Najlepszy na boisku w pierwszym spotkaniu tym razem był niewidoczny, ale dlatego, że grał praktycznie w roli środkowego pomocnika. W nowej roli sprawdził się zresztą poprawnie – aż siedmiokrotnie odbierał piłkę rywalom.
Zamiast koronkowych akcji – które uniemożliwiali obrońcy – piłkarze El Tri stawiali na strzały z dystansu, jednak próby były albo niecelne, albo na ich drodze stawał dobrze dysponowany Julio Cesar. Zwycięski remis nie byłby jednak możliwy, gdyby nie fantastyczny Guillermo Ochoa. Jego interwencje po strzałach Neymara i zwłaszcza Thiago Silvy zostaną zapamiętane jako jedne z najlepszych w całym turnieju.
Meksyk nie pokonał Brazylii, ale pokazał światowym potentatom jak ograniczyć ofensywny potencjał Canarinhos do minimum. Wydaje się jednak, że większym problemem gospodarzy w kolejnej fazie turnieju może być sam Luiz Felipe Scolari, który z gry "na zero" w defensywie stworzył nowy, trudny do zaakceptowania dla wielu fanów dogmat. Jednak – jak głosi znane sportowe powiedzenie – ofensywa wygrywa pojedyncze mecze, a obrona – tytuły mistrzowskie. Cała Brazylia nie miałaby zapewne nic przeciwko takiemu scenariuszowi...