Wszyscy drżeliśmy o zdrowie Roberta Lewandowskiego, mając nadzieję, że wydobrzeje – jeśli nie na Barcelonę – to chociaż na Gruzję. Okazało się, iż ten żelazny organizm dochodzi do siebie szybko. Robert zagrał w ochronnej masce, w której wszakże nie mógł czuć się komfortowo. Robił co mógł, był bliski zdobycia gola, ale na Messiego nie było mocnych. Bayern uległ Barcy 0:3 i swe szanse na awans zredukował do minimum.
Kiedy zamierałem ze zgrozy, widząc jak bramkarz Borussii Lagerak bezpardonowo taranuje Lewandowskiego, pamięć podsuwała obrazy podobnie przejmujące. Nie wiem wprawdzie, czy agresor chciał Polaka świadomie skrzywdzić; być może nie żywił takich zamiarów i niechcący doszło do feralnej kolizji.
Za to z całą pewnością nie było mowy o przypadku podczas meczu Francja – NRF na MŚ 1982. W pewnej chwili obrońca Battiston zapędził się pod niemieckie pole karne; zapachniało golem. I wtedy niemiecki bramkarz Schumacher wykonał brutalną szarżę, z rozmysłem taranując, wręcz miażdżąc rywala. Po tym zderzeniu Battiston stracił zęby, przytomność i w kiepskim stanie trafił do szpitala. Był to odrażający akt bandytyzmu dokonany na oczach milionów widzów.
Nie trzeba cofać się aż tak daleko. Na ostatnich MŚ w finale niemiecki bramkarz Neuer niewiele mniej brutalnie potraktował Argentyńczyka Gonzalo Higuaina. Było to wejście chamskie, bezpardonowe, chociaż w efekcie uszło to sprawcy płazem. Doceniam klasę Neuera, lecz po tym zdarzeniu kompletnie straciłem sympatię do niego.
To agresywni bramkarze. Stokroć więcej znalazłoby się brutali z pola, boiskowych zabijaków, ponurych typów, wyznawców złowieszczej maksymy: "Piłka może przejść, zawodnik – nigdy". Jednym z częściej faulowanych graczy w całej historii futbolu był niewątpliwie fenomenalny Diego Maradona. Jednak faul faulowi nierówny. Na wspomnianych MŚ 1982 obserwatorzy wyliczyli, że Włoch Gentile poniewierał go 27 (!) razy, ale argentyński geniusz nie doznał poważniejszego uszczerbku. Gentile robił to perfidnie i inteligentnie zarazem. Nie lubię tego, ale jakoś doceniam.
Z kolei podczas meczu Barcelony stoper Athletic Bilbao Goichoechea wszedł w Maradonę z impetem i gracją buldożera. Nawet nie próbował ukrywać najgorszych intencji. Baskijski rzeźnik, jak go nazywano, złamał przeciwnikowi nogę i o mało definitywnie nie zakończył kariery najlepszego piłkarza świata. Maradona niemal cudem wylizał się z tej kontuzji.
Wróćmy wszakże do nieprzyjemnych przygód z udziałem bramkarzy. Chyba najbardziej niesamowita, zgoła absurdalna historia wydarzyła się na naszym podwórku. Rok 1968, stadion X-lecia. Mecz Kadra PZPN – zespół „Expressu Wieczornego” (wybierany przez czytelników tej popularnej naówczas popołudniówki). W bramce Kadry Marian Szeja, na stoperze Jacek Gmoch. Napastnik „Expressu”, Joachim Marks szarżuje do piłki, która wpada w pole karne. W efektownej paradzie chwyta ją w powietrzu Szeja, lecz nie widzi zmierzającej do tejże piłki, wyciągniętej jak struna nogi Gmocha, kolego z drużyny. I potężny bramkarz całym ciężarem spada na tę nieszczęsną nogę, łamiąc ją w drzazgi. Dla Gmocha ten koszmarny, niechciany przecież wypadek oznaczał koniec zawodniczej kariery.
Takie rzeczy zdarzają się, niestety. Niekiedy bez niczyjej winy, ani złej woli. Jednak piłka jest sportem kontaktowym, gra się coraz szybciej, po boisku biegają dziś atleci. Kości trzeszczą, w pełnym pędzie zderzają się ze sobą ludzkie czołgi. Dlatego fair play, szacunek dla przeciwnika, dbałość o zdrowie zarówno własne, jak i czyjeś – staje się wartością szczególnie cenną.
Wierzę, iż Robert Lewandowski niebawem zrzuci maskę i wróci do pełni zdrowia i formy. Powinniśmy życzyć mu tego z całego serca.