I znów Lechia Gdańsk gra z Juventusem. Tym razem to mecz towarzyski, ważny o tyle, iż przypomnieć i uświetnić ma wspomnienie tamtego niezwykłego wydarzenia sprzed 32 lat. Wydarzenia, które ma trwałe miejsce w historii i które współtworzy legendę jakże dramatycznej , choć na szczęście już dawno minionej epoki.
W praktyce oznaczało to dysproporcję zgoła kosmiczną, różnicę nie do przebycia. W istocie, "del Vecchia Bianco-Nera Dama" w Turynie zaaplikowała biało zielonym siedem goli i na rewanż do Gdańska jechała tylko po to, by dopełnić formalności. Nawet nie przywiozła wszystkich najlepszych i szansę występu dostali niektórzy rezerwowi. Nie zmieniało to faktu, iż drużyny tej klasy Gdańsk nie gościł jeszcze nigdy. Z zespołów włoskich widziano tu najwyżej Atalantę Bergamo.
Toteż tłumy nieprzebrane ciągnęły zewsząd w stronę stadionu przy ul. Traugutta, wypełniając szczelnie trybuny, wdrapując się na drzewa i płoty, okupując każdy okoliczny wzgórek. Nie prowadzono wtedy precyzyjnych obliczeń, jednak szacować można, że zgromadziło się wówczas ponad 40 tysięcy kibiców. Ogromna, falująca, maksymalnie ścieśniona ludzka ciżba.
Do 63 minuty mecz miał przebieg bez mała sensacyjny: Lechia prowadziła 2:1! Potem jeszcze utrzymywał się remis i dopiero pod koniec spotkania Boniek zapewnił gościom nikłą wygraną 3:2. Jednak w trakcie spotkania wydarzyło się coś, co zupełnie przyćmiło aspekt sportowy. Raptem pośród tłumu pokazał się sam… Lech Wałęsa i szeroko rozpostarł ramiona! Kolejne kręgi kibiców z niedowierzaniem wskazywały go dłońmi: "Popatrz, to on!". Zaskoczenie było kompletne. Trybuny zaczęły pulsować, podniósł się zbiorowy krzyk, przechodzący w entuzjastyczne, miarowe, wzmagające się skandowanie: "Lech Wałęsa! Solidarność!".
Skupieni na krytej trybunie głównej partyjni działacze byli tyleż wściekli, ile bezradni. Bezpieka, tajniacy i milicjanci miotali się w bezsilnym chaosie. Oto na ich oczach publicznie doszło do największej po stanie wojennym całkowicie jawnej, politycznej, antykomunistycznej manifestacji. A przecież niepodobna zaaresztować czy choćby spałować 40 tysięcy ludzi!
Pomysł przemycenia Wałęsy na stadion narodził się w opozycyjnym środowisku Ruchu Młodej Polski, a głównym jego autorem i realizatorem był Sławomir Rybicki, brat Arama (zginął w katastrofie pod Smoleńskiem) i Mirosława, szefa podziemnej poligrafii. Był to koncept genialny. Solidarność pozostawała w odwrocie, Wałęsa po wyjściu z internowania, spychany przez reżimową propagandę w prywatność na granicy nieistnienia (slogan Urbana: "Wałęsa to osoba prywatna"), trochę po omacku szukał jakiejś nowej formuły swej publicznej obecności.
Mecz w 1983 roku stał się jego wielkim redivivus, błyskotliwym powrotem. Pokazał, że jest. Znowu był wielkim, legendarnym przywódcą Solidarności, uwierzył we własne siły i w sens swojej dziejowej misji. Dał tysiącom ludzi na stadionie, a milionom w całym kraju poczucie, że uparta walka ma sens głęboki. Przywrócił nadzieję, skrzesał ducha, dodał otuchy. To był jeden z kilku kluczowych, historycznych przełomów, po latach prowadzących do upadku absurdalnego ustroju i do ostatecznego tryumfu wolności.
Jeden mecz, a tyle wspomnień, tyle skojarzeń, tyle znaczeń. Byłem tam, widziałem to na własne oczy, przeżywałem intensywnie. Wielkie rzeczy działy się wtedy na stadionie. Też niezłe miejsce, którędy wieje niekiedy wiatr historii. Historii Polski, Europy i świata.