Niebywały wyczyn Lewandowskiego wprawił w osłupienie cały piłkarski świat, który wprost oniemiał z podziwu. Pięć goli w niespełna dziewięć minut! Natychmiast posypały się dane statystyczne, a wszelkim możliwym porównaniom nie było końca. To zrozumiałe, ostatecznie również na takich historycznych zestawieniach i rozmaitych asocjacjach polega magia futbolu i jego nieodparty urok.
Tymi pięcioma bramkami Lewy ustrzelił – za jednym zamachem, niczym baśniowy Szewczyk Dratewka – ileś kolejnych rekordów. Najszybszy hat-trick w dziejach Bundesligi, itd., itp. Wszystkie te wyliczenia media podają bardzo skrupulatnie, i tak być powinno. Ja też przeglądam je uważnie, ale mam także skojarzenia innego rodzaju.
Wygrzebuję z pamięci snajperskie wyczyny takich legendarnych strzelców wyborowych jak Szkot McGrory, austriacki Czech Bican, Włoch Piola, Węgrzy Deak i Puskas, geniusz Realu Di Stefano, nieludzko skuteczny Niemiec Gerd Mueller, czy wreszcie fenomen bezsprzeczny, Brazylijczyk Pele.
Wszyscy oni strzelali jak z mitraliezy. Owszem, pamiętam też 5 goli, jakie Ernest Pol zafasował Tunezji na rzymskiej Olimpiadzie w 1960. Niestety, niewiele nam to wtedy dało.
Podobnie zresztą jak kapitalny występ Ernesta Wilimowskiego na MŚ 1938. „Ezi” zdobył wówczas cztery bramki, lecz w tej heroicznej batalii górą byli ostatecznie Brazylijczycy, wygrywając 6:5. Wszelako owe cztery gole przez kilkadziesiąt lat pozostawały największym indywidualnym osiągnięciem polskiego piłkarza w międzynarodowej konfrontacji, zapewniając Wilimowskiemu trwałą, poczesną pozycję w historii światowej piłki.
Popisy Lewandowskiego skłaniają do szukania przypadków podobnych. Chodzi mi o sytuację, kiedy jeden zawodnik – usuwając w głęboki cień pozostałych aktorów widowiska – samodzielnie odwraca niekorzystny przebieg meczu i brawurowo przesądza o końcowym sukcesie swej drużyny. I taki przykład znajduję. Lewandowski ma tu wielkiego poprzednika.
Anglia, MŚ 1966. Oto do ćwierćfinału nieoczekiwanie (po wygranej z Włochami) przedziera się kompletnie lekceważona ekipa Korei Północnej. Jednak tam nadziewa się na świetną Portugalię, świeżo opromienioną zwycięstwem nad mistrzem świata, Brazylią. Rezultat spotkania wydaje się zwykłą formalnością. Wręcz poraża klasa takich gigantów jak Coluna, Augusto, Simoes, a najjaśniej błyszczy gwiazda Eusebio, „Czarnej perły Mozambiku”, obok Pelego zapewne najlepszego gracza tej epoki.
Lecz 51 tysięcy widzów zgromadzonych 26 lipca 1966 na Goodison Park w Liverpoolu nie tyle przeciera oczy ze zdumienia, ile wytrzeszcza je, nie dowierzając temu, co widzi. Bowiem Korea w 25. minucie prowadzi już 3:0! Szykuje się największa sensacja w historii futbolu. I wtedy z odrętwienia wyrywa ogłupiałych Portugalczyków Eusebio. W przeciągu 32 minut (27., 43., 56. i 59.)strzela kolejno 4 gole! Piątą dokłada w 80. min. Augusto i faworyt wygrywa 5:3, jak to mawiał znany komentator – „z dalekiej wracając podróży”.
Oczywiście, to nie są sprawy w pełni porównywalne. Umówmy się, że nawet mecz mistrza Niemiec z wicemistrzem – czyli same szczyty znakomitej Bundesligi – to jednak nie ćwierćfinał MŚ. Ale warto podkreślić, że Lewandowski wszedł dopiero po przerwie (Wolfsburg prowadził 1:0) i swoje 5 bramek uzyskał w przeciągu zaledwie 8 minut i 59 sekund. Sam jeden odmienił, i to diametralnie, losy spotkania. Został jego bohaterem absolutnym. W dodatku Eusebio dwa gole strzelił z karnych, a Robert wszystkie – z gry, z tego dwie niezwykłej urody.
Jeśli już zatem porównujemy, to dotyczy to wyjątkowości obu wyczynów. Eusebio stanął na szczycie futbolowej hierarchii. Lewandowski na ten szczyt właśnie się wspina i to bardzo intensywnie. Już zaszedł niezmiernie wysoko. Chociaż, by zacytować Kazimierza Górskiego, śmiem twierdzić, że to jeszcze nie jest „jego apogeum”.