– Po bardzo wyjeździe za ocean zamykam pewien etap i dalej spoglądam do przodu – stwierdził panczenista Artur Waś, który w Inzell szykuje się do zawodów Pucharu Świata (transmisje od piątku do soboty w TVP Sport i na SPORT.TVP.PL). W Salt Lake City wynikiem 34,42 pobił rekord Polski na 500 m.
– Pierwsze zawody sezonu bez miejsca na podium, ale z nowym rekordem kraju. Zadowolenie czy niedosyt?
– W najlepszych startach w Salt Lake City i Calgary zajmowałem piątą i siódmą pozycję, więc potwierdziłem przynależność do światowej czołówki. Rezultat 34,42 pokazuje, że podążam w dobrym kierunku i tym właśnie będę kierował się przed kolejnymi startami.
– Dość długo barierą nie do pokonania było 34,60...
– Ten rezultat
uzyskałem prawie cztery lata temu, więc trochę mi się zeszło z jego
poprawieniem. Frustrowało mnie to, bo Artur Waś ze stycznia 2012 i
końcówki 2015 roku to zupełnie inny zawodnik. Dziś jestem dużo
mocniejszy pod każdym względem. Bardzo krytycznie na to patrzyłem.
Najważniejsze, że w ostatnim starcie przed powrotem do Europy,
przejechałem dobry bieg, a rekord został pobity.
– Rekordy świata i życiowe zazwyczaj bije się na torach zaoceanicznych. W Europie będzie trudniej o znakomite czasy?
–
To nie jest takie pewne. Znakomity holenderski panczenista Ronald
Mulder, brązowy medalista olimpijski z Soczi, też ani razu nie znalazł
się w trójce w PŚ w Kanadzie i USA, a jego wyniki były na poziomie
34,3-34,5. Wyraźnie się męczył. Bardzo możliwe, że w ojczyźnie czy na
niemieckich torach będzie biegał szybciej. Na to też liczę w swoim
przypadku.
– Wróćmy do okresu mocnych treningów. Wrzesień
spędził pan z Arturem Nogalem i Piotrem Michalskim w Stanach
Zjednoczonych. To był dobry pomysł?
– Pierwszy raz na tym etapie
przygotowań spędziłem miesiąc na dużej wysokości w Salt Lake City. Mój
organizm nie regenerował się najlepiej w takich warunkach, a do tego
byłem wtedy krótko po urazie kostki. Pewnie popełniłem błąd, ale na nich
człowiek się uczy.
– Koledzy z kadry wrócili do ojczyzny, a pan pozostał za oceanem.
–
Nie chciałem tracić godzin i dni na przeloty, na zmiany strefy czasu i
aklimatyzację. Jestem wysokim człowiekiem, mierzę ponad 190 cm i dla
mnie loty samolotem nie należą do najbardziej komfortowych sposobów
podróżowania. Nie umiem spać w samolocie, dlatego później dłużej muszę
wypoczywać, co odbija się na treningu itd. Dlatego zostałem i wcześnie
udałem się do Kanady.
– Samotnik z pana. Do Warszawy kadrowicze wrócili razem, poza Arturem Wasiem, który przyleciał cztery godziny po wszystkich.
–
Taki akurat dostałem bilet, który rezerwował dla mnie związek. To
prawda, że lubię chodzić własnymi ścieżkami, ale też dobrze czuję się w
grupie. Moim zdaniem, każdy człowiek powinien szukać odpowiedniej
równowagi między życiem towarzyskim, a byciem samym ze sobą. W Akademii
Łyżwiarskiej w Hamar jestem z Nogalem i Michalskim, są z nami też
norwescy sprinterzy. Potrafię się z każdym dogadać.
– Nie było pana ponad 2,5 miesiąca w Polsce, a po jednym dniu wolnym wyjechał pan do Inzell.
–
Lubię być tam, gdzie jest lód, dlatego szybko przeniosłem się na "stare
śmieci" do Inzell. Przez kilka lat tutaj byłem w ośrodku treningowym. W
Warszawie wszyscy gdzieś pędzą, są strasznie zajęci, a mnie takie życie
nie służy.
– Jak się panu podobało w Calgary? Udało się
potrenować z bardzo dobrze spisującymi się Williamem Duttonem i
Laurentem Dubreuilem?
– Widywaliśmy się w Calgary, widziałem jak
pracują, ale ich plan zupełnie różni się od mojego, dlatego nie
trenowaliśmy razem. Dutton zaczynał od 35,2, ale potem kiedy zeszli z
obciążeń, zaczął jeździć znakomicie.
– Pana opinia o Rosjaninie Pawle Kuliżnikowie i fenomenalnym rekordzie świata 33,98.
–
Ten zawodnik jest ewenementem, świetnie jeździ technicznie i jest super
przygotowany fizycznie. Ale to nie znaczy, że jest nie do pokonania. W
stawce sprinterów jest wielu mocnych pod względem siły, dynamiki itd.,
ale jeśli chodzi o technikę grono jest bardzo wąskie. Siła pomaga do
pewnego momentu na 500 m, najważniejsze jest jednak to, jak stawia się
płozy na lodzie.