– Wiedziałem, że rozwalę kolano. Nie wiedziałem tylko kiedy, ale byłem pewien, że to się stanie. Wszystko szło zbyt dobrze.
Po latach kariery, która dla niego samego była drogą przez mękę, w końcu osiągnął szczyt. Nigdy nie był tak doceniany, tak uwielbiany i kochany w klubie, któremu poświęcił życie, jak w Barcelonie, w sezonie 2013/14. Nigdy nie zdarzało się by trybuny Camp Nou niemal co mecz skandowały jego nazwisko. Víctor Valdes. Był na szczycie w chwili, gdy zadecydował już, że opuści Ciutat Condal. Wtedy wydawało się, że to właśnie ten wybór określi późniejsze wydarzenia. Ostatecznie zdefiniowało je jednak co innego, coś, co pozostawało poza jego decyzją. Choć, w swoim wrodzonym czarnowidztwie, przewidział i to.
– Od pierwszego momentu wiedziałem, że to zerwanie. Oparłem się na nodze, usłyszałem trzask w kolanie i już wiedziałem. Zerwanie.
Koniec cyklu
styczeń, 2013
– Witajcie wszyscy! Chciałem ogłosić, że wciąż jeszcze nie wiem jak potoczą się moje losy w przyszłości; kiedy będę już wiedzieć, poinformuję o tym. Wszystko, co mówi się w tej chwili na ten temat, to czyste spekulacje.
Ten styczniowy wpis Víctora Valdesa na portalu społecznościowym mógł zapalić czerwoną lampkę w głowie niejednego cule. W końcu negocjacje w sprawie przedłużenia kontraktu wydawały się iść wyjątkowo opornie. Czy jednak istnieją podstawy do obaw? W końcu umowa wygasała dopiero z końcem kolejnego sezonu, przeciągające się sagi przedłużania kontraktów to coś, do czego można było przywyknąć w Barcelonie. No i Andoni Zubizarreta, który zapewniał, że „negocjacje są na dobrej drodze”. Wydawało się, że to kolejna z wielu gier, mających na celu wywalczenie jak najbardziej lukratywnych warunków. Wątpliwości rozwiało dopiero pewne czwartkowe popołudnie, gdy przy jednym stole spotkali się z ramienia klubu Josep Maria Bartomeu, Andoni Zubizarreta i Raül Sanllehi, zaś ze strony zawodnika jego agent – Gines Carvajal, i ojciec – Jose Manuel Valdes. Carvajal pierwszy opuścił spotkanie, wymykając się z Ciutat Esportiva tylnym wyjściem, by uniknąć spojrzeń fotoreporterów. Ale już kolejnego dnia wieść przeciekła do mediów i obiegła całą Hiszpanię: Víctor Valdes odchodzi z Barcelony!
– To decyzja, którą podejmowałem na przestrzeni wielu sezonów. Przede wszystkim formowała się ona powoli, krok po kroku. Doszedłem do wniosku, że mój cykl piłkarski dobiega końca wraz z wygaśnięciem kontraktu, który łączy mnie z Barceloną do czerwca 2014 roku.
Te same słowa padły w maju podczas jego konferencji prasowej, choć klub usłyszał je już tamtego styczniowego popołudnia. Víctor zarzekał się, że chciał poinformować Barcelonę jak najwcześniej, by dać jej czas na znalezienie zastępcy dla niego. Wszystko stało się jasne i klarowne, prócz jednego: Dlaczego?
Dlaczego piłkarz, wychowanek klubu, który sięgnął z nim trzykrotnie po Ligę Mistrzów i sześć razy wywalczył Trofeo Zamora, decyduje się na odejście? W wieku 31 lat, czyli wtedy, gdy wielu bramkarzy osiągało pełnię swoich możliwości. Klub proponował mu podwyżkę zarobków o 1,5 miliona euro, jednak to nie kwestie finansowe były dla niego istotne. Co więc było?
– Gdybym mógł znów się urodzić nie zostałbym bramkarzem. Pozwolono mi uwierzyć, że mam do tego talent, że się nadaję i pewne okoliczności mojego życia popchnęły mnie w stronę tego zawodu. Ale to nie jest łatwa droga i nie wynagrodziła mi całego cierpienia.
Jeden błąd może czasem zaważyć na wszystkim. Upalna sierpniowa noc, taka jak zwykle, gdy w Barcelonie rozgrywa się Superpuchar Hiszpanii. To El Clasico. Katalończycy prowadzą dwiema bramkami a potem Angel di Maria wychodzi sam na sam z Victorem Valdesem. Jest wiele opcji, ale wybór musi nastąpić w ułamku sekundy, a bramkarz z Hospitalet de Llobregat wybrał najgorszą. Wychodzi do Argentyńczyka, próbując odebrać mu piłkę... i już w chwili, gdy robi pierwszy ruch, widać jak się to skończy. Bramka dla Realu. Ośmieszenie. Poczucie winy. Jeszcze większe, kiedy w rewanżu Królewscy sięgają po trofeum. W mediach i wśród kibiców winien tej porażce jest jeden człowiek: Víctor Valdes. W połowie sezonu, który rozpoczął ten Superpuchar bramkarz podejmie decyzję o odejściu.
To tylko jedna z wielu sytuacji, powtarzających się na przestrzeni całej jego kariery w Katalonii. Wieczna sinusoida – od bohatera, jak po finale Ligi Mistrzów w Paryżu, aż po przyczynę wszelkiego zła. „Broni w Barcelonie tylko dlatego, że jest wychowankiem”. „Te wszystkie Trofeo Zamora to zasługa obrony Barçy”. Przez lata wylało się na niego mnóstwo niesprawiedliwości, przyczepiono mu niejedną łatkę a on mógł robić, co w jego mocy – nie był w stanie się ich pozbyć. W końcu wszystko może przekreślić jeden błąd. Zamazać każdy sukces, każdą dobrą passę, każdy rekord. Z perspektywy czasu może się wydawać logicznym, że właśnie wtedy, gdy postanowił opuścić Barcelonę, rozegrał w jej barwach najlepszy sezon w karierze.
2013/14 i Víctor Valdés wreszcie jest bohaterem. Niektórzy mają mu za złe decyzję o odejściu, uważają ją za brak lojalności, jednak takich kibiców nie jest wielu. Większość rozumie – z klubu wygania go niezaspokojona ambicja, chęć udowodnienia, że jest w stanie osiągnąć wszystko. Jest jeszcze jedna drzazga, która zawsze pozostaje gdzieś w myślach – reprezentacja Hiszpanii nigdy nie będzie dla niego. Culés wybaczają mu, bo w końcu nie odchodzi dla pieniędzy. Chce szukać nowych wyzwań i wygląda na to, że będąc w takiej formie musi osiągnąć sukces w nowym klubie. Jego dyspozycja w tym sezonie sprawia, że jeszcze nie opuścił Camp Nou, wciąż stoi między słupkami, a kibice Barçy już za nim tęsknią. Coraz częściej słychać szepty wyrażające jedno życzenie: przekonać Víctora, by pozostał w klubie. To dla niego wspaniały czas, w którym presja zdaje się ulatywać – w końcu decyzję już podjęto – a jego nienasycona ambicja wreszcie zostaje zaspokojona. Nareszcie jest dobrze. Zbyt dobrze – jak stwierdzi już niebawem.
– Byłem pewien, że to się stanie. Wszystko szło zbyt dobrze.
Koniec marzeń
marzec, 2014
– Gdybym mógł zmienić ten dzień sprawiłbym żebym nie był kapitanem. Bez opaski na ramieniu na pewno nie poszedłbym dyskutować z arbitrem, że zamiast karnego powinien być wolny. Nigdy tego nie zapomnę.
26 marca 2014 roku, 22. minuta meczu Celta – Barcelona. Arbiter wskazuje na jedenasty metr, ale Víctor Valdes jest pewien, że to błędna decyzja – faul miał miejsce przed polem karnym. Sędzia wysłuchuje jego opinii i konsultuje się z liniowym. Ten potwierdza słowa bramkarza Barcelony, powinien być rzut wolny. Później w pamięci Víctora wszystko złoży się w ciąg przyczynowo-skutkowy, fatalistyczny splot zdarzeń, który doprowadził do najgorszego. Gdybym nie był kapitanem nie poszedłbym porozmawiać z arbitrem. Gdybym nie poszedł on podyktowałby karny zamiast wolnego. Gdyby nie podyktował wolnego nie zerwałbym więzadeł. Ale byłem kapitanem. Kłębek zdarzeń zaczyna się rozplatać w szalonym tempie, dążąc do finału. A w nim Víctor Valdés jest znoszony przez ekipę techniczną na noszach. Uraz, który nie tylko zakończył ten sezon, ale rzucił cień na resztę kariery Katalończyka.
Już w pierwszych sekundach widać, że to poważna kontuzja. Diagnoza klubowego lekarza, Ricardo Pruny, potwierdza najgorsze przypuszczenia: zerwanie więzadła krzyżowego. Bramkarz wyjeżdża na rehabilitację do Augsburga, gdzie ma przejść operację rekonstrukcji więzadła. Ta jednak wykazuje, iż jest jeszcze gorzej, niż wskazywała to pierwsza diagnoza. Uszkodzone zostało także więzadło poboczne piszczelowe, pękła też łąkotka przyśrodkowa.
Jego przyszłość wyznaczają te właśnie słowa, sucho brzmiące terminy medyczne, które zamykają się w jednym fakcie: nie pożegna się z Barceloną na murawie.
–Takie czasami bywa życie i w tym roku było dla mnie okrutne.
Po pewnym czasie sam przyzna, że rehabilitacja w Niemczech była dla niego formą ucieczki. Oddalił się od klubu i od kibiców, od oczekiwań i rozczarowań. Już wiedział, że na pożegnanie nie będzie mógł rozegrać meczu i pozostanie mu tylko list. Augsburg to nie jest jedynie ucieczka od Barcelony, ale też od profesji, której sam niemal nienawidzi i wszystkiego co się z nią wiąże.
– My, piłkarze, żyjemy w nierealnym świecie. Wróciłem do tego prawdziwego życia, płaciłem za kawę, drobnymi, uczyłem się pokory, która pomogła mi w powrocie na boisko do zawodu piłkarza. Spędziłem w Augsburgu trzy miesiące, kupowałem bilet na tramwaj, nosiłem walizki, żyłem sam. Tego mi nikt nie zabierze.
Ironia losu, że rola bramkarza, która sprawia mu takie cierpienie jest jednocześnie jedynym, co najbardziej zaspokaja jego ambicje. Zupełnie jakby żył w uzależnieniu, dającym mu dużo szczęścia, ale jednocześnie powoli go niszczącego.
Koniec nadziei
lipiec, 2014
Nowe wyzwanie ma nosić nazwę AS Monaco. Negocjacje idą do przodu aż do momentu, gdy Katalończyk stawia się w klubie na testach medycznych. Potem dzień, który dla jednych jest szczęśliwy – kontrakty przedłużyli właśnie Ricardo Carvalho i Eric Abidal, zaś funkcję trenera objął Leonardo Jarim, – dla niego będzie tragiczny. Dyrektor sportowy Monaco, Vladimir Vasilyev, podczas konferencji prasowej z okazji prezentacji nowego szkoleniowca nie pozostawi pola do złudzeń.
– Negocjowaliśmy z nim, ale – jak wiadomo – jest kontuzjowany i nie będzie mógł do nas dołączyć.
Reprezentant bramkarza, Gines Carvajal, zapewnia, że podpis Valdesa już wysycha na czteroletnim kontrakcie z Monaco i to klub zerwał umowę po tym, jak Víctor nie przeszedł testów medycznych. Nic to jednak nie zmienia w rozpaczliwej sytuacji Katalończyka. Ominął go właśnie mundial w Brazylii, pierwsze mistrzostwa, przed którymi jeszcze w zimie spekulowano, że mogą dać mu szansę realnego udziału w reprezentacji. Jest środek lata, cała Europa podlicza już efekty okienka transferowego a on pozostaje bez klubu. Rozpoczyna się sezon a zegar zaczyna tykać coraz bardziej nieubłaganie.
Gdy wydaje się już, że nie ma dla niego szansy pomocną dłoń wyciągnie do niego stary znajomy. Louis van Gaal sprowadzi go do Manchesteru zimą 2015 roku. Zanim dołączy do drużyny ma przejść rehabilitację w klubie. Wygląda na to, że to najlepsze, co w całej tej sytuacji mogło spotkać Víctora Valdésa.
– Dziękuję Louisowi van Gaalowi, że miał wystarczającą odwagę by postawić na talent, który tylko jego oczy były w stanie dostrzec.
To właśnie u Holendra Víctor zadebiutował w barwach Barcelony przed laty. Teraz, meldując się pod jego komendą w Manchesterze, mówi, że jest to „sen, który stał się rzeczywistością”. Jednak gdy tylko zamknie oczy musi przypominać sobie, jak zakończył się sen, jaki wraz z tym trenerem śnił w Barcelonie.
Koniec niewinności
październik, 2002
Miał tylko dwadzieścia lat, gdy Van Gaal powołał go z Barcy B w szeregi pierwszej drużyny z Ciutat Condal. Mimo że przyszedł prosto z rezerw wywalczył sobie zaufanie trenera, który postawił na niego najpierw w meczu z Legią Warszawa, później zaś w ligowym starciu z Atletico. A wszystko to mimo obecności w kadrze Bonano i Enke. Dla młodego bramkarza rzeczywiście musiało to być jak sen, lecz wybudzenie z niego okazało się brutalne. Van Gaal nie był typem trenera, który bawiłby się w subtelności. Taki chrzest bojowy dla canterano powinien na razie wystarczyć. 10. października ma się znów stawić w szeregach rezerw, by w Segunda B zagrać z Reus. W tym wieku łatwo uwierzyć, że może się wszystko i Víctor Valdés w to uwierzył, rzucając Van Gaalowi wyzwanie.
Młody bramkarz odmówił powrotu do rezerw, a potem nie pojawił się na treningu na Miniestadi. Zaszył się w domu i nie odbierał nawet telefonu z klubu. Słuchawka się urywała. Victor pozostawał niewzruszony.
– To brak szacunku – wobec drużyny, wobec jego kolegów i wobec mnie.
Tak całą sprawę skomentował trener B, Quique Costas. To jednak nic, wobec tego, jak bardzo nieposłuszeństwo Valdesa rozwścieczyło Van Gaala. W końcu zawodnik ugiął się, przeprosił publicznie za swoje zachowanie, dołączył do drużyny rezerw i wpłacił do klubowej kasy grzywnę. Nawet to nie było w stanie przebłagać szkoleniowca, który żądał usunięcia Víctora z Barcelony. Zarząd nie przychylił się do tego pomysłu, lecz Holender pozostawał nieugięty:
– Wybaczyłem, ale nie zapomniałem.
Musiało minąć trochę czasu, by wyszło na jaw, że podwaliny pod całą sprawę położył Joan Gaspart, który latem tego roku, podczas negocjacji dotyczących przedłużenia kontraktu, obiecał Valdesowi, że tę kampanię rozegra w barwach pierwszej drużyny. Ówczesny prezydent nie poprawił sytuacji pomiędzy bramkarzem a znów grzmiącym trenerem:
– Tylko ja mogę coś obiecywać zawodnikowi! Nie powinien tego robić prezydent, gdyby to zrobił, ja bym odszedł. Nie mogę sobie wyobrazić, że coś takiego mogło się wydarzyć. Nawet nie chcę o to pytać!
Jak potoczyłyby się losy Víctora Valdesa, gdyby w kolejnym sezonie sterów Barcelony nie przejął Radomir Antić, u którego Katalończyk zaczął otrzymywać regularne szanse występów w pierwszej drużynie? Możemy jedynie spekulować, jednak zły sen, z jakiego przebudził go serbski trener miał się powtórzyć dziesięć lat później – w Manchesterze.
Koniec snu
styczeń, 2015
Znacie ten moment, gdy sen, z początku niewinny, może nawet przyjemny, zaczyna powoli przeobrażać się w koszmar? Do tego stopnia, iż może się wydawać, że nie ma z niego ucieczki. Wraz z upływem czasu pobyt Víctora Valdesa w Manchesterze zaczął coraz bardziej przypominać jeden z takich snów.
Od początku miał zostać numerem dwa i swoją przygodę w Manchesterze rozpoczął od roli zawodnika U-21. Już wtedy można było pomyśleć, że historia z barcelońską drużyną rezerw się powtórzy. Jak mogłaby się nie powtórzyć, skoro naprzeciwko siebie stanęły dwa tak nieugięte charaktery jak Valdes i Van Gaal?
W barwach United zagrał tylko dwa spotkania. Najpierw zmienił kontuzjowanego De Geę w meczu z Arsenalem, potem rewelacyjnie zastąpił go w potyczce z Hull. I to by było na tyle. Cała reszta to narastający splot wzajemnych oskarżeń i kłótni z Louisem van Gaalem. Czy Holender rzeczywiście „wybaczył, ale nie zapomniał?”. Znów padły oskarżenia o odmowę gry w drużynie rezerw. Katalończyk odpowiedział na nie wpisem na Twitterze z wynikami meczów, które zagrał w U-21 i zdjęciem z kolegami w szatni. Skomentował je tylko jednym słowem: „...Szacunek?”.
Okazało się, iż to dopiero początek: najpierw znalazł się poza listą powołanych na tournee w Stanach Zjednoczonych. Znamiennym obrazem był pierwszy mecz tego sezonu, gdy na trybunach siedział ramię w ramię z De Geą i Lindegaardem. Wtedy nie miał już na sobie nawet klubowego garnituru. Niebawem został bez numeru – na liście zawodników przy jego nazwisku zniknęło 32. Z każdym dniem wydawało się, że Van Gaal stara się odsunąć go coraz dalej od klubu. Musiał trenować indywidualnie, w innych godzinach niż drużyna. Potem do akcji wkroczył nawet Alan Fettis, trener drużyny rezerw. Zdjęcie Víctora usunięto ze składu, nie miał już swojej szafki w szatni, nie był mile widziany na treningach. Czarę goryczy przelała gala Manchesteru United na rzecz Unicefu, na którą Valdes nie został zaproszony. Nie wytrzymała jego żona, Yolanda Cardona:
– Nie zaproszenie mojego męża na #united4unicef to ostatnia rzecz jakiej spodziewałam się po jednym z największych klubów, jakim jest Manchester United.
To stało się w chwili, gdy wszystko było przesądzone. Już latem Víctor próbował uciec z tego snu do Besiktasu, czekał nawet na samolot, ale ostatecznie kolejny transfer nie doszedł do skutku. Teraz, po kolejnych sześciu miesiącach duszenia się w klubie z Old Trafford, Katalończyk ma odetchnąć i odżyć przez pół roku w Standardzie Liege.
– Walczyłem by być wolnym i móc cieszyć się moim zawodem.
Wydaje się, że w Belgii Valdes wreszcie będzie wolny. Ale czy z jednego złego snu nie przebudzi się w kolejnym? Mimo zapewnień klubu nie spotkał się tam z ciepłym przyjęciem ze strony wszystkich. Mathieu Dossevi, francuski napastnik Liege, nie pozostawił wątpliwości względem tego, co sądzi na temat transferu.
– To jasne, że Valdes to świetny bramkarz, ale pytano mnie czy rzeczywiście go potrzebujemy. Sądzę, że nie. Guillaume Hubert to fantastyczny golkiper i wszyscy go wspieramy.
Z nieodzownego w Barcelonie do niepotrzebnego w Standardzie w zaledwie dwa lata. Taką drogę przebył Víctor Valdes, w poszukiwaniu wyzwań. Być może odnajdzie je jeszcze w Belgii, w końcu nigdy nie jest za późno i każda karta może się jeszcze odwrócić. Jednak on, powściągliwy w oczekiwaniach wieczny pesymista, zachowuje rezerwę względem swojej kariery, której oś wyznaczyła kontuzja.
– Nigdy nie zostanę supergwiazdą, ponieważ byłem, gdzie byłem – przeszedłem poważną kontuzję. Futbol potrafi cię odstawić na boczny tor. „Masz kontuzjowane kolano... przyjdzie za ciebie ktoś inny”. „Teraz już nic nie jesteś wart”. Ale będziesz wart, jeśli zechcesz. To twoja siła woli jest w stanie to sprawić. I to jest najważniejsza z lekcji.
Magdalena Żywicka