Książka o Michale Listkiewiczu byłaby bestsellerem na rynku. Widział i wie bardzo dużo nie tylko o naszym futbolu. Szkopuł w tym, że bohater nie przeszedł na emeryturę i nie ma czasu na wspomnienia. Warto jednak wydobywać z jego pamięci nawet skrawki opowieści.
– Nie zacinasz się przy goleniu?
– Nie, bo nie drży mi jeszcze ręka.
– A lustro mówi ci prawdę o twarzy?
– Nie ukrywam się, bywam między ludźmi, nikt nie odwraca się na mój widok. Żyję normalnie, jeżdżę tramwajami i pociągami.
– Za prezesury inaczej bywało?
– Bluzgi na ulicy, parę razy uszkodzili mi auto. Co ciekawe, sprawca powybijania wszystkich szyb przeprosił mnie po ośmiu latach, chciał nawet postawić piwo.
– Czego żałujesz? Zdania o "jednej czarnej owcy w stadzie"?
– Na pewno.
– I za późno wymyśliłeś Andrzeja Strejlaua na szefa kolegium sędziów…
– Jedno wiąże się z drugim.
– A pamiętasz dzień zatrzymania sędziego przez CBŚ?
– Byłem w sobotę na bazarku w Grójcu. Kupowałem warzywa. Zadzwonił telefon w kieszeni. Przedstawił się jakiś ważny policjant: – Zatrzymaliśmy sędziego, jest zarzut korupcyjny i prosimy o szybkie udostępnienie pomieszczeń związkowych celem przeszukania. Obiecałem, że oddzwonię za kwadrans, w tym czasie poinformowałem o sprawie sekretarza Kręcinę. Za godzinę mogli wchodzić. W poniedziałek osaczyli mnie dziennikarze i palnąłem to, co palnąłem. Gdybym wiedział, że to pajęczyna, to wróciłbym natychmiast do Warszawy. Zrobił naradę, zmienił władze PKS i na konferencji prasowej opowiedział o drastycznych krokach. Mogłem zareagować mądrzej.
– Trochę cię przerosło…
– Tak, tak. Zachowałem się jak bokser po nokaucie. Zabrakło wyobraźni i wiedzy o skali zjawiska…
– Tobie zabrakło wiedzy? Tyle lat biegałeś z chorągiewką albo z gwizdkiem w zębach. Nie miałeś styku z korupcją?
– Były sygnały o nieprawidłowościach, ale w niższych ligach.
– A w ekstraklasie ani mru mru o kantach?
– Cicho, tak utajnione i zaszyfrowane, że nie miałem podejrzeń. To był błąd, że na początku prezesury odciąłem się od środowiska sędziowskiego, aby uniknąć podejrzeń o stronniczość i mieszanie się w ich sprawy.
– A twoje doświadczenia z szatni?
– Korupcja na skalę przemysłową pojawiła się później, w połowie lat 90.
– Wcześniej była amatorka?
– To była korupcja w skali mikro, powiedziałbym – korupcja gastronomiczna. To było nawet usankcjonowane przepisem – klub ma obowiązek podjąć sędziów kolacją…
– Nie było jednak mowy o wyszynku i panienkach.
– Panienki, owszem, bywały, i alkohol był elementem pejzażu. Raczkowałem jako sędzia w III lidze. Mecz Granatu w Skarżysku-Kamiennej. Wchodzi dżentelmen do szatni i pyta – która to pana torba. Wskazałem, lekko zdziwiony. Więcej gościa nie widziałem. Wracając do Warszawy przypomniałem sobie o rozmowie. Zatrzymałem auto i otworzyłem bagażnik. Miałem w torbie butelkę koniaku, a boczni po półlitrówce czystej. Nigdzie tego nie zgłosiłem.
– A czysta żywa gotówka?
– Nie, nie, jeździłem z Andrzejem Libichem, a to był sędzia bardzo pryncypialny. Owszem, znałem rozrywkowych arbitrów, którzy wypili, podpisali rachunek gospodarzom i wracali nad ranem. Błąd był taki, że korupcja gastronomiczna nie była penalizowana, więc środowisko doszło do wniosku, że można pozwolić sobie na znacznie więcej. Nawet na wizytę u "Fryzjera" bez włosa na głowie.
– Ty u niego nie bywałeś?
– Spotkaliśmy się trzy razy w życiu. Udawał, że jesteśmy w zażyłych relacjach, rzucał się "na misia", chciał robić wrażenie na otoczeniu. Podawał rękę, a fotograf czekał.
– W połowie lat 80. Krzysztof Czemarmazowicz też podał mi rękę, a potem w wywiadzie "Sufler w czerni" kwotę 1000 dolarów amerykańskich za przychylność gospodarzom w najwyższej lidze. Musiał się szybko spakować i wyemigrować.
– Coś słyszałem, pojechał bodaj do Niemiec.
– Środowisko go wykończyło. To właśnie on był tą pierwszą czarną owcą, która opuściła stado…
– Słuch o nim zaginął.
– Łukasz Olkowicz z "Przeglądu Sportowego" próbuje go odnaleźć. Ważna jest bowiem pamięć o tych nielicznych uczciwych w środowisku sędziowskim. A co z twojej pamięci zechcesz jeszcze wygrzebać?
– Pamiętam, że wezwano mnie do prokuratury i zapytano: – Pan był kiedyś na meczu w Dębicy, tak? A czy pan zauważył, że w czasie meczu sędziowie mają wymieniane opony? Okazało się, że to był rytuał. Sędziom wymieniano stare na nowe.
– Taki piłkarski pit stop…
– Mogli nawet nie zauważyć, że wracali na nowych.
– No, ale posunęli się dalej. Po latach zaczęli pakować gotówkę w opony i tak sprawa została rozdmuchana.
– Miałem też takie zdarzenie, że poproszono mnie o kluczyki do samochodu, bo niby zastawiłem komuś wyjazd. Każdy pretekst był wtedy dobry.
– Zostawiano też marynarkę na oparciu krzesła, by odebrać premię uznaniową.
– To były sędzia Mietek Piotrowski snuł takie opowieści dla prasy.
– A inne opowieści śmiesznej treści…
– Zapytano mnie w prokuraturze: – Sędziował pan mecz Pogoni w Szczecinie. Niech pan obejrzy ten rachunek z restauracji. Czy pan potwierdza, że we trzech wypiliście trzy litry koniaku i zjedliście prawie kilogram kawioru.
– Rachunek prawdę ci powie...
– Prawda była taka, że działacze po naszym wyjściu bankietowali na koszt klubu. Rachunek był z pierwszej w nocy, a wyjechałem sypialnym o 22.30. Na szczęście miałem zachowany bilet. Innym razem w Zabrzu wróciliśmy taksówką do hotelu, bo pociąg z Bukaresztu do Warszawy był spóźniony cztery godziny. A tam impreza trwała w najlepsze, gospodarze byli mocno zdziwieni widząc nas znowu. Wybuchła mała panika, bo dokooptowano na "nasz rachunek" panienki lekkich obyczajów. Było masę takich zdarzeń. Słyszałem o takich kierownikach drużyn, którzy brali kasę na sędziów. Do arbitrów nie podchodzili, ale gdy wynik był niekorzystny, zwracali gotówkę ze słowami: – Panie prezesie, twardziel był, nie chciał wziąć. A jak miejscowi wygrali – to wiadomo.
– Czy po opuszczeniu fotela prezesa PZPN nie narzekasz na życie?
– Początkowo narzekałem, bo nagle dopadła mnie pustka! Przychodziłem do siedziby związku bez sensu, ciągnęło mnie jak konia sołtysa do zagrody gospodarza. Zdzisiek Kręcina pytał – po co przylazłeś? Przecież nie jesteś już prezesem. Nie masz tu nic do roboty. A piłka to było całe moje życie. Grzesiek Lato powiedział, gdy jeszcze był u władzy, że kiedy odejdzie ze stanowiska, to jego noga w PZPN już nie postanie. I jest konsekwentny.
– Ty nie jesteś…
– Teraz odżyłem. Jestem prezesem I ligi, odpowiadam za sędziowanie kobiet, jeżdżę na szkolenia. Mógłbym wrócić do pierwszego szeregu, ale to wielu denerwuje, ze Zbyszkiem Bońkiem na czele. On to blokuje. Słyszę – wiesz, byłeś prezesem, to teraz już nie bardzo wypada. A dlaczego nie? Ja to lubię i chcę w tym środowisku zostać, bo w nim się dobrze czuję. Nie mam problemu z tym, że jadę do Goniądza na szkolenie sędziów, potem świtem wsiadam do pociągu do Olsztyna. To się nie wiąże z finansami, z pogonią za dodatkowym groszem, a tylko z przyjemnością bycia blisko ważnych spraw piłkarskich. Cieszy mnie to, że jeszcze ktoś chce mnie widzieć.
– Jesteś już celebrytą?
– Nie, nie, nie! Nigdy nim nie będę. Mnie zależy, żeby to było gdzieś pokazane, ale żeby zapraszający byli zadowoleni.
– Idealnie złożyłeś drabiny kariery. Tylko po co było studiować hungarystykę?
– Miałem kolegów w tym kraju, sędziów koszykówki. Nie mogliśmy się dogadać po rosyjsku, no to poszedłem na hungarystykę. Ukrywałem ten wybór przed rodzicami do ostatniej chwili. Oszukiwałem, że idę na anglistykę. Moim marzeniem była praca w dyplomacji. A znajomi sądzili, że będę zdawał na kierunek artystyczny, bo mama była reżyserem, a ojciec aktorem.
– Każdy twój etap życia wynikał z poprzedniego. Traktowałeś bieżący jak trampolinę do kolejnego. Będąc dziennikarzem sportowym zostałeś arbitrem, bo tak łatwiej się przebić. Będąc już znanym sędzią – stałeś się działaczem piłkarskim i w końcu prezesem.
– To nie było zaplanowane, ale masz rację, że jest to dziwnie logiczne.
– Przypadek odgrywa w twoim życiu ważną rolę. Może niechcący zostaniesz po raz drugi prezesem PZPN?
– Z plotką nie wygrasz...