| Koszykówka / Rozgrywki ligowe
Dwa mistrzostwa Belgii, dwa Puchary Belgii, mistrzostwo Polski, Superpuchar Polski, dwa występy na EuroBasketach – to dorobek Mateusza Ponitki. 22-letni zawodnik w rozmowie ze SPORT.TVP.PL opowiada o powrocie do Polski i drafcie NBA.
SPORT.TVP.PL: – 7 lat temu wyjeżdżałeś z Ostrowa Wielkopolskiego. Spodziewałeś, że tak potoczy się Twoja kariera?
Mateusz Ponitka: – Szczerze mówiąc nie sądziłem, że tak się to potoczy. Jechałem do dużego miasta, trochę w nieznane. Miałem 16 lat i mieszkałem z kolegami z drużyny, pod opieką trenera, ale już bez rodziny. Na początku nie sądziłem, że to pójdzie w takim kierunku. Spodziewałem się, że w późniejszym wieku zagram w Eurolidze. Na dobrą sprawę wszystko przyspieszyło po wyjeździe do Belgii. Cieszę się z tego, bo ciężko na to pracowałem.
– Prezes Stelmetu Zielona Góra, Janusz Jasiński mówił, że jesteś idealnym wzorem dla młodych. Pochodzisz z niedużego miasta, które nie jest kuźnią koszykarskich talentów. Większość znajomych, z którymi zaczynałeś, skończyło grać w koszykówkę, albo tuła się po trzecioligowych klubach.
– Wiedziałem, że nikt nigdy nie da mi nic za darmo. Jeśli chciałem być lepszy od drugiego, to musiałem od niego więcej trenować. Zawsze staram się przyjść wcześniej na trening i zostać po nim kilkanaście minut. Pracuję nad elementami, w których mam jeszcze braki. Bardzo ważne jest, żeby wiedzieć po co się pracuje. Czasami brakuje wiary młodym, że mogą wznieść się na wyższy poziom. Jeżeli poświęcą się koszykówce, to zaprzeczą tezie, że tylko nieliczni grają w Tauron Basket Lidze. Każdy ma szanse, ale musi na to zapracować, bo o tym nie decyduje łut szczęścia.
– Twoja seniorska kariera rozpoczęła się od Polonii 2011. Ściągnął cię Walter Jeklin. A jaką rolę miał w powrocie do Polski?
– Oczywiście, rozmawiałem z Walterem na temat Stelmetu i namawiał mnie, żebym przeszedł do Zielonej Góry, ale kluczowym czynnikiem była gra w Eurolidze oraz trener Saso Filipovski, który jest znany na arenie międzynarodowej. To, że Walter tutaj jest to taki dodatkowy plus, bo znamy się nie od dziś. Polonia 2011, AZS Politechnika Warszawska, Asseco Prokom Gdynia, reprezentacja Polski – w tych miejscach współpracowaliśmy ze sobą. On mnie zna na wylot, ja też go dobrze znam i jest to udana współpraca. Na pewno jestem mu wdzięczny za szansę, którą dał mi w Polonii 2011.
– Po sukcesie w Eurocup chyba nie żałujesz powrotu do Polski?
– Nie żałuję tej decyzji, chociażby dlatego, że w Eurolidze rozegraliśmy 10 meczów. Może trzy spotkania zagraliśmy bardzo słabo. Barcelona w Zielonej Górze pokazała nam miejsce w szeregu. Nie mieliśmy żadnych złudzeń. Mecz z Panathinaikosem na wyjeździe również był bardzo trudny. Szkoda małych przegranych z Karsiyaką i Żalgirisem, bo mogliśmy grać w TOP 16. Nie udało się, ale później mieliśmy kolejne przygody z Eurocupem. 6 meczów w grupie. Dobre zespoły – Wenecja, Zenit St. Petersburg i Ludwigsburg. Potem 1/8 finału z Uniksem Kazań i wreszcie ćwierćfinał z Gran Canarią. Rozegrałem 20 meczów na europejskich parkietach. Były lepsze, były gorsze, ale stawiam przy nich mały plus. Skończyły się puchary, mamy walkę o mistrzostwo Polski, a to zawsze jest wyzwanie. Nigdy nie jest tak, że ktoś położy się przed Tobą. Trzy razy miałem możliwość zdobycia mistrzostwa kraju, raz wygrałem pierwszą ligę z Politechniką i to nie są łatwe mecze. Faza play-off to inna gra.
– TOP 16 było bardzo blisko. Graliście zacięte końcówki z Barceloną, Żalgirisem Kowno. Czego zabrakło?
– Pierwsze trzy mecze zagraliśmy nieźle. Zadecydowały niuanse. Żalgiris, Barcelona i Lokomotiv wszystkie te mecze mogliśmy wygrać. Decydował jeden, może dwa rzuty, ale na tym poziomie tak rozstrzygają się spotkania. Na początku rozgrywek musieliśmy się ich nauczyć. Później wiedzieliśmy już, na co stać poszczególne zespoły. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ostatnie pięć minut spotkania jest najważniejsze. Wtedy topowe zespoły zaczynają inaczej grać, ale to była dobra lekcja dla nas.
– Występowałeś już w rozgrywkach Eurocup z Telenetem Ostenda. Nie udało się wam zajść tak daleko jak ze Stelmetem.
– Dużo zawdzięczam trenerowi Telenetu, Dario Gjergji, który był także asystentem w reprezentacji Chorwacji. Oceniam, że to był dobry krok, żeby pójść do Ostendy. Nie była to mocna liga, ale wystarczająca, by się rozwijać. Zagrałem 31 meczów w Eurocupie. Nie mam czego żałować. Była tam bardzo fajna, rodzinna atmosfera w zespole. Podobały mi się treningi, bo każdy walczył na sto procent i tylko tak mogliśmy się rozwijać. Mieliśmy młody zespół i cieszę się, że mogłem być jego częścią.
– Jakie było podejście do ciebie? W Polsce często jest tak, że liczy się wynik za wszelką cenę i rozwój gracza schodzi na dalszy plan.
– Presja była w meczach ligowych. Zawsze był jeden cel – wygrać mistrzostwo, ewentualnie puchar. Nikt nie dopuszczał myśli, że będzie inaczej. Ta presja nie była bardzo duża, ale każdy miał to zakodowane w głowie. W europejskich pucharach nie było tego obciążenia. Graliśmy dla własnego rozwoju, ale też po to, żeby zbudować zespół pod kątem play-offów w lidze.
– Zainteresowanie Detroit Pistons było realne?
– Wiem, że dzwoniono z klubu do Marcin Gortata, bo mi o tym mówił. W Detroit był też J.R. Holden, który kiedyś grał w Ostendzie. Też z nim rozmawiałem, dość długo. Holden mówił, że są pod dużym wrażeniem, ale mieli po prostu 37. numer w drafcie. Nie mieli żadnego dalej, a ja nie miałem takiego sezonu w Eurocupie, żeby walczyć o coś więcej niż 50. miejsce. Tu był przede wszystkim problem. Gdyby mieli możliwość późniejszego wyboru pomiędzy 50 a 60 numerem, być może by zaryzykowali.
– Po tej przygodzie z NBA sądzisz, że dobry agent jest w stanie wpłynąć na decyzję klubu bardziej niż treningi przed draftem?
– Przede wszystkim on, bo w NBA musisz być w dobrym miejscu, w dobrym czasie i mieć kogoś dobrego, kto powie, że to właśnie teraz. Przed draftem zmieniłem agentów. Teraz jestem z innym i ta współpraca układa się bardzo udanie.
– Po Nike Hoop Summit w 2011 roku wydawało się, że droga do NBA będzie trochę prostsza. Z drugiej strony to była koszykówka juniorska. Kiedy Amerykanie odskakują Europejczykom?
– Chodzi głównie o stronę fizyczną. NBA to przede wszystkim ten aspekt. Potwierdzają to Amerykanie, z którymi miałem do czynienia – Bradley Beal, Michael Kidd-Gilchrist, James McAdoo. Kiedy my w Europie dorośliśmy, to oni byli jeszcze nastolatkami. Z roku na rok są coraz szybsi i zwinniejsi. To przede wszystkim jest ta różnica. W USA trening jest bardziej zindywidualizowany, a to ma wpływ na rozwój. Rzuty po koźle, po zasłonach są u nich na porządku dziennym.
– Na pewno będziesz próbował dostać się do NBA. Masz jakiś długoterminowy plan?
– Na pewno jeszcze spróbuję, aczkolwiek nie mam większego ciśnienia. Nie mam też przekonania, że jeśli raz nie dostałem się do NBA, to muszę teraz zrobić wszystko, żeby tam się dostać. Jeżeli ma być mi dane tam zagrać, to zagram. Jeżeli nie, to nie. Podchodzę do tego z dystansem. Wiem, że w Europie koszykówka również jest na najwyższym poziomie. Są świetnie zorganizowane kluby. Tu też można bardzo dobrze żyć i spełnić się jako koszykarz.
– Obecny sezon, kiedy grałeś w Eurolidze, pozwolił ci nabrać takiego dystansu?
– Już wcześniej widziałem jak to wygląda. Pojechałem na treningi przed draftem i mogłem to wszystko porównać. NBA jest super, ale europejscy i amerykańscy koszykarze inaczej do tego podchodzą. Kwestia gustu. W Europie są dobre kluby, niezłe mecze do rozegrania i na tym trzeba bazować. Jeśli będzie szansa na NBA, to na pewno ją wykorzystam.
– Pojawiały się informacje, że są oferty z innych klubów. Nie korciło, żeby z nich skorzystać?
– Były różne sytuacje. Prezes dostał dwie oferty wykupu mnie ze Stelmetu. Postawiłem sprawę jasno, pozostawiając decyzję władzom klubu. Zaakceptowałbym każdą decyzję. Cieszę się, że zostałem i mogę zagrać o mistrzostwo, a co będzie dalej pokaże życie.