Cóż by to był za turniej bez wpadek i wpadeczek. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie organizuje się widowiska przez duże W, nabierają one wyjątkowej mocy. Copa na dobre się jeszcze nie rozkręciła, a mamy już serial pomyłek!
Kłopoty z hymnami
Kibic piłkarski nawet jeśli nie uważał na lekcjach geografii zna tysiące miast, z których pochodzą kluby, setki flag i na pewno kilkadziesiąt hymnów państwowych. Ale w Stanach Zjednoczonych takich speców mamy niewielu, a może ciągle jeszcze zbyt „świeżych”, bo z hymnami mają problem. Przykład pierwszy z brzegu. Mecz Meksyk – Urugwaj na okazałym stadionie University of Phoenix. Poza obiektem nieznośne 46 stopni Celsjusza, wewnątrz przyjemne 23, bo działa klimatyzacja. Z nieba leje się żar, ale piłkarzy chroni dach rozłożony w ledwie 12 minut. Płyta idealna, gdyż wyjeżdża tylko na zawody i słońce na bieżąco jej nie pali. Słowem wzorcowy stadion XXI wieku, arena godna finału mundialu czy otwarcia igrzysk olimpijskich!
Kibice zasiedlili w komplecie. Piłkarze wyszli, ustawili się w szeregu, z głośników rozległ się meksykański hymn. A że w Arizonie, która kiedyś była częścią Meksyku, mieszka i pracuje milion Meksykanów i ludzi z tego kraju to na trybunach rozległo się gromkie Mexicanos al grito de guerra. Kiedy przyszło do hymnu Urugwaju nastała cisza i nawet dumni następcy Diego Forlana i Enzo Francescoliego nie wydobyli z siebie słowa. Wzruszenie graczy Oscara Tabareza? Nie, to hymn Chile rozległ się z głośników... Jeszcze tego samego dnia oburzony szef urugwajskiej federacji zmiażdżył organizatorów, bo oświadczył, że żałuje przydzielenia Copy Ameriki USA! A Dario Godin, kapitan reprezentacji powiedział, że jego kraj chyba nie jest szanowany, jeśli na wielkiej imprezie musi przeżyć taką wpadkę!
Ledwie dobę później, podczas meczu Argentyny z Chile, Amerykanie chyba postanowili uczynić zadość Urugwajczykom i... sprofanowali hymn chilijski puszczając w jego trakcie kilkusekundowy fragment piosenki Pitbulla! Wpadka? Nie, to już bałagan, który szczególnie w Ameryce Południowej jest źle odbierany, bowiem na tym kontynencie śpiewanie hymnów przez sportowców jest powszechne i nie zdarzają się tam wypadki znane z Francji czy Niemiec, gdzie większość zawodników nie zna, nie utożsamia się, albo po prostu nie ma ochoty śpiewać.
Marketing leży
Nie ucichły głosy oburzenia w związku z hymnami, a już mamy kolejną reprezentację urażoną przez Amerykanów. Tym razem ofiarą ignorancji była Kolumbia. Gigantyczne plakaty i bilboardy reklamujące stroje reprezentacji wizerunkami Jamesa, Cuadrado i innych, podpisane zostały słowem „Columbia”. Pytanie: czy chodziło o miasto w stanie Maryland, czy o to w stanie Ohio i jeszcze kilka innych w Maine, Missisipi, Illinois? A może o sławny uniwersytet? A może o sławną wytwórnię filmów? Nie wiadomo, nie chodziło na pewno o Kolumbię, bo tę zapisać Amerykanie powinni przez „o” czyli Colombia. I tak to firma, która chciała się Kolumbią pochwalić musiała ją publicznie przepraszać po krytyce w internecie. Kolumbijczyków w USA jest sporo, oburzenie było naprawdę wielkie. Tym bardziej, że ci są wyjątkowo czuli na punkcie tożsamości narodowej, a wznoszenie okrzyków „viva Colombia” podczas koncertów, wystąpień artystów, noszenie ubrań w kolorach flagi to wcale nie taki rzadki zwyczaj, który nas, Europejczyków, może zaskoczyć.
Opisując te wpadki jeden z brazylijskich dziennikarzy zastanawiał się co jeszcze może się przydarzyć podczas tegorocznej Copy? Cóż, światło na pewno nie zgaśnie jak podczas meczu otwarcia ostatniego mundialu, ale jeszcze może „paść” internet jak podczas finału na Maracanie. Problemu z rozsuwaniem lub zasuwaniem dachu w Pheoenix lepiej nie wykrakać, bo granie w piłkę w 46-stopniowym ukropie nie będzie ani zabawne ani zdrowe.
Bartłomiej Rabij