"Szarmach. Diabeł nie anioł" to wywiad-rzeka naszego dziennikarza Jacka Kurowskiego z jednym z najlepszych piłkarzy w historii polskiego futbolu, Andrzejem Szarmachem.
"Gdyby nie piłka nożna, pewnie pracowałby w stoczni. Nie mieściło mu się w głowie, że pojedzie na mistrzostwa świata, a strzelał tam gole najlepszym. Był postrachem bramkarzy i przekleństwem futbolowych potęg. Trudno powiedzieć, co stanowiło jego znak rozpoznawczy – orli nos, blond czupryna, zawadiacki wąsik czy może szelmowski uśmiech" - to charakterystyka Andrzeja Szarmacha. TVP Sport jest patronem medialnym książki, która właśnie pojawiła się w księgarniach. Oto jej fragment:
– Pamiętasz swoją pierwszą piłkę?
– Piłkę? Czy tak można nazwać gumowy, albo może raczej kauczukowy
klin, służący do blokowania statków przed wodowaniem?
Czasem to coś miało kształt stożka, innym razem sześcianu. Odbijało się na wszystkie strony – nie sposób było przewidzieć, gdzie spadnie. Trzeba było mieć nie lada refleks, żeby to dopaść, zanim dotknie ziemi i straci prędkość.
Odbijaliśmy tę naszą „piłkę” czubkiem
buta, piętą, łydką – czym się tylko dało, ćwicząc – zupełnie
nieświadomie – koordynację. Lepszego treningu na ulicy nikt by
chyba nie wymyślił. Klin w środku wypełniało powietrze, więc kiedy
się przebił, lądował na śmietniku, a ojciec przynosił ze stoczni
kolejny.
Graliśmy całymi dniami. I nie przeszkadzało nam to, że „piłka”
jest twarda jak kamień i że noga boli za każdym kopnięciem, i że się odbija a to za wysoko, a to za daleko, i że czasem nie daje
się jej dogonić.
– Jak im ojciec kupi prawdziwą, okrągłą piłkę, to chłopaki skończą
w reprezentacji – kiwali głowami z uznaniem sąsiedzi. Proroczo.
Pewnego dnia pojawił się u nas na osiedlu pewien Szwed – nazwiska
nie pomnę. Jego firma zamówiła w stoczni statek. Przyuważył
ojca, jak zabiera te gumowo-kauczukowe kliny, i zapytał,
po co mu one.
– Dla chłopaków biorę – odrzekł ojciec zgodnie z prawdą. – Grają
nimi dzień i noc.
Szwed nie wierzył, dopóki tata nie przywiózł go na ulicę. Gdy
zobaczył nas w akcji, to tak mu się spodobała ta Szarmachowa paka,
że chciał nas sponsorować i organizować turnieje rodzinne. Mieliśmy
dostać buty i piłki, ale na słowach i obietnicach się skończyło.
Zanim pod nasze nogi trafił gumowo-kauczukowy klin, graliśmy
workiem wypchanym trawą, strzelając na trzepak-bramkę.
Zresztą wtedy grało się wszystkim. Butelką czy puszką też. Ważna
była sama gra. Normalna, sznurowana piłka była luksusem. Na
osiedlu miał taką tylko jeden chłopak. To była dętka z takim… cyckiem,
przez który wdmuchiwało się powietrze, a następnie chowało
pod skórzaną powłokę i wiązało, ściskało rzemykiem. Kiedy
była sucha – grało się całkiem dobrze, ale kiedy namokła, stawała
się ciężka i twarda. Każde kopnięcie było bolesne, a kiedy taka zbita,
mokra kula trafiła w głowę, ślad po odciśniętym rzemyku potrafił
nie schodzić przez kilka dni.
Mieszkaliśmy na Siedlcach, jednej z dzielnic Gdańska. Pohulanka,
Orunia, Siedlce – znasz?
– Nie.
– To chyba dobrze. To były dzielnice, do których się nie zapuszczało
po zmroku, bo łomot był murowany. Jak mieszkałeś u nas
i szedłeś na Pohulankę – dostawałeś po głowie, jak na Siedlce trafił
ktoś z Oruni – to samo. Myśmy się bili ulica na ulicę – pałami
i kijami. Wypowiadaliśmy sobie wojny i tłukliśmy się bez przerwy.
Codziennie. A hasło „Szarmachy idą” oznaczało, że trzeba się chować.
Bo z nami się liczono. Mieliśmy przecież przewagę liczebną
i to prawie zawsze.
Żałowaliśmy, że mama miała tylko jeden garnek do gotowania
pieluch i w związku z tym tylko jedną przykrywkę. Podkradaliśmy
ją, żeby służyła za tarczę. Wiele razy uratowała mi głowę, rękę albo
brzuch. Już jako małolat brałem udział w tych bójkach. Musiałem.
Gdybym się wyłamał, ojciec by mnie zrugał. Mieliśmy stać z braćmi
ramię w ramię i dbać jeden o drugiego, by krzywda się żadna
nie stała. Zawsze powtarzał, że rodziny w potrzebie zostawić nie
można.
A rodzina liczna… Miałem aż siedmiu braci! Najstarsi, Henryk
i Zygmunt, urodzili się jeszcze przed wojną – pierwszy w 1938,
drugi w 1939 roku. Kolejni przychodzili na świat po wojnie. Jasio
(1947), Maryś (1949), potem byłem ja (1950), a po mnie jeszcze
Edek (1952), Tadzio (1955) i Czesiu (1957). Spora gromadka. Tata
podobno koniecznie chciał mieć dziewczynkę. Albo drużynę piłkarską.
Kiedy w domu miał już ośmiu chłopaków, żartował, że
mama stanie na bramce – jako dziewiąta, a on sam uzupełni skład
jako dziesiąty.
– A co z jedenastym? – pytaliśmy.
– Dostał czerwoną kartkę i już nie zagra – uśmiechał się.
Nasz dom mieścił się przy ulicy Malczewskiego. Pod nami był
sklep, z czym wiązało się wiele korzyści. Zdarzało się na przykład,
że od właściciela dostawaliśmy murzynka, oranżadę albo po lizaku.
Potem, kiedy w miejscu spożywczaka pojawił się sklep z wędlinami,
maser, pan Tuszyński, który miał do nas, chłopaków-sportowców,
słabość, częstował nas a to kiełbasą, a to metką czy salcesonem.
Wystarczyło tylko trochę pomóc, podnieść skrzynię albo wnieść
towar do sklepu i już dawał coś na kolację dla całej rodziny. Lubili
nas, bo byliśmy chętni do pomocy.
Mieszkanie to dwa pokoje i kuchnia. Bez łazienki. Ubikacja
na półpiętrze wspólna z sąsiadami. O lodówce mogliśmy tylkopomarzyć. To, co powinno się w niej znaleźć, wrzucaliśmy do torby
i zawieszaliśmy wieczorem na gwoździu za oknem. W tamtych
czasach robiła tak większość rodzin. Z domu nie było co ukraść.
Mieliśmy tylko jeden klucz, który albo wisiał na innym gwoździu,
albo leżał pod wycieraczką. Było skromnie, ale sprawiedliwie. Każ-
de jedno jabłko rodzice dzielili na osiem równych części, żeby każdy
z nas dostał. Nawet jak był w pracy czy zapomniał – należny kawałek
zawsze czekał. Telewizor? Był, ale u sąsiadów piętro wyżej.
Musieliśmy zasłużyć, żeby obejrzeć dobranockę albo Dziennik Telewizyjny.
I nigdy do sąsiada nie szło więcej niż dwóch Szarmachów.
Zmienialiśmy się. Codziennie bajkę oglądał ktoś inny.
W każdym pokoju stały dwa dwuosobowe półko-tapczany.
Miejsc do spania tylko osiem, a nas dziesięcioro. Jak się mieścili-
śmy?
– Jeden z was zawsze był w wojsku – opowiedziała mi kiedyś
mama. – Kiedy kończył służbę, to w kamasze od razu brali drugiego.
Już robiło się miejsce. Poza tym różnica wieku między wami
była na tyle duża, że kiedy urodził się najmłodszy brat – Czesiu – to
ten najstarszy – Henryk – już zdążył się wyprowadzić. Zaraz po nim
dom opuścił Zygmunt i zrobiło się luźniej. A ojciec prawie każdej
nocy był w trasie. Jak wracał do domu, to akurat wychodziliście do
szkoły albo do pracy, więc mógł się położyć, gdzie chciał.
Tata Jan całe życie był kierowcą w Stoczni Gdańskiej. I całe życie
kursował z Gdańska do Katowic po stal do budowy statków. W latach
pięćdziesiątych jeździł samochodem typu holzgas, na drewno.
Zanim ruszył w trasę, musiał jechać z pomocnikiem do lasu, żeby
sobie narąbać „paliwa”. Pracował od rana do wieczora, brał nadgodziny,
by nas wszystkich utrzymać. Jak tylko starsi bracia dostali
pracę, część pieniędzy oddawali na dom. Z jednej pensji długo by-
śmy nie pociągnęli. Ojciec był pogodnym człowiekiem, z poczuciem
humoru. Dużo się śmiał. Nawet jak któryś z nas narozrabiał i ktoś
obcy przyszedł na skargę, to machał ręką, uśmiechał się i mówił:
„Przecież to tylko dzieci”. Był bardzo za nami.