Olimpijski bieg na 800 metrów kobiet podzielił świat sportu jak żadne inne sportowe wydarzenie w Rio. Piąta na mecie Joanna Jóźwik zaapelowała o przywrócenie normy testosteronu, a szósta Brytyjka Lindsay Sharp zwyczajnie się popłakała. Dlaczego temat Caster Semenyi i innych zawodniczek wrócił teraz i to z taką siłą?
Biegaczka z Republiki Południowej Afryki nie jest w świecie sportu zjawiskiem nowym. W 2008 roku 17-latka wygrała mistrzostwa świata juniorów z czasem 2:04.23. Głośno o niej zrobiło się dopiero w kolejnym roku, kiedy poprawiła rekord życiowy do poziomu... 1:56.72. Wyśrubowanie wyniku o ponad siedem sekund w niespełna dziewięć miesięcy odbiło się szerokim echem.
Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) podejrzewało doping i zarządziło specjalnie dochodzenie. Kilka godzin przed finałem lekkoatletycznych mistrzostw świata w Berlinie w 2009 roku biegaczkę poddano... testowi płci. Sprawa ciągnęła się miesiącami, ale nikt nie zabrał Semenyi złota wywalczonego w Niemczech. W końcu – po kilku miesiącach – oficjalnie dopuszczono ją do startów. Ale kontrowersje dopiero się zaczęły, bo wyniki testów przedostały się do mediów.
Wynikało z nich, że biegaczka wykazuje cechy hiperandrogenizmu. Nie ma macicy i posiada niewykształcone wewnętrzne narządy płciowe męskie. Co najważniejsze, jej poziom testosteronu jest wyraźnie wyższy od przeciętnego poziomu kobiet, ale i nie tak wysoki jak ten, który mają mężczyźni. W skrócie: Semenya nie pasuje do dwubiegunowego podziału kobieta – mężczyzna.
Tacy ludzie nie powinni z nami biegać. Dla mnie Semenya nie jest kobietą, jest mężczyzną.
Władze IAAF w porozumieniu z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim (MKOl) podjęły działania na rzecz ograniczenia wpływu biegaczek z hiperandrogenizmem. Pierwsza federacja wprowadziła stosowne regulacje w 2011 roku, druga rok później. Z nowych zapisów wynikało jasno: zawodniczki ze zbyt dużym poziomem testosteronu nie mogły startować z pozostałymi. Musiały poddać się kuracji lekowej (lub operacji) polegającej na obniżeniu naturalnych parametrów – w przeciwnym wypadku nie mogły startować.
Przeciętny poziom testosteronu u mężczyzn waha się pomiędzy 10 – 35 nanomoli na litr – średnia to ok. 20 nmol/l. U kobiet ten przedział to 0,35 – 2 nmol/l, gdzie średnia to ok. 1,5. W 2011 roku IAAF przyjął, że maksymalny dopuszczalny poziom testosteronu u kobiet to 10 nanomoli na litr.
Federacja opublikowała raport, który pokazał szerszą skalę zjawiska. W latach 2006-11 przeprowadzono 5 testów płci. Od 2011 roku u 18 kobiet stwierdzono testosteron przekraczający dopuszczalną normę 10 nanomoli na litr. W 6 przypadkach wynikało to z dopingu, ale przynajmniej w 8 z genetycznych uwarunkowań.
U czterech zawodniczek stwierdzono występowanie mutacji chromosomu Y, która spowodowała u nich wystąpienie niewykształconych męskich narządów rozrodczych. Wszystkie te zawodniczki poddały się gonadektomii – chirurgicznej procedurze ich usunięcia, która była warunkiem ich dalszych startów. Wszystkie te przypadki anonimowo opisano w kwietniu 2013 roku w "The Journal of Clinical Endocrinology & Metabolism".
Wiadomo tylko tyle, że kobiety w chwili diagnozy miały 18, 20, 21 i 20 lat. Pochodzą "z regionów wiejskich i górzystych krajów rozwijających się". Nigdy nie miesiączkowały i wcześniej nie były w tym zakresie badane. Autorzy podkreślili kilka cech wspólnych charakteryzujących te przypadki – muskularną budowę ciała i nadmierne owłosienie. Wszystkie badane "czuły się kobietami i chciały nimi pozostać". Miały wiele pytań dotyczących osiągania dojrzałości płciowej i posiadania dzieci w przyszłości. Jak poinformowano, tego typu przypadki genetycznych zaburzeń płci dotyczą 2,2 na 10 tysięcy urodzeń.
Co zmienia operacja?
Raport pokazał też o jakim dokładnie stężeniu testosteronu mowa w takich przypadkach. Wszystkie cztery zawodniczki miały wynik około 21 nanomoli na litr – to ponad dwa razy więcej niż górna granica dla kobiet i mniej więcej tyle, ile wynosi ta wartość dla przeciętnego mężczyzny.
Po chirurgicznej gonadektomii poziom testosteronu spada... do 1 (!) nanomola na litr, a więc nawet poniżej przeciętnego poziomu dla kobiet. Efekty łatwo przewidzieć: biegaczki ze ścisłej czołówki stają się po prostu przeciętne i szybko wypadają z czołówki.
Warto dodać, że Semenya nie poddała się chirurgicznej gonadektomii – wybrała chemiczną. To ważne, bo za sprawą leków można ograniczyć poziom testosteronu do innego poziomu. I tak biegaczka z Afryki z pomocą odpowiednich medykamentów "zbijała" ten poziom do maksymalnej granicy, która wynosi 10 nanomoli na litr.
Efekty tych ograniczeń widać po wynikach: w 2011 i 2012 roku w finałach MŚ i igrzysk biegaczka z RPA dwukrotnie musiała uznać wyższość Mariji Sawinowej, notując czasy w okolicach 1:57 – 1:58. Wszystko wskazuje na to, że Rosjanka była wówczas na dopingu – w listopadzie 2015 roku Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) zarekomendowała IAAF dożywotnie zdyskwalifikowanie biegaczki.
Rywalizacja z Rosjanką zmieniła sposób postrzegania sytuacji. W końcu biegaczka z Afryki nie była już dominatorką, stała się po prostu "jedną z wielu", więc temat na moment ucichł. W kolejnych latach – stosując się do zaleceń IAAF – Semenya startowała z coraz gorszym skutkiem. Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Pekinie w 2015 roku zajęła... ostatnie miejsce w półfinale (2:03.18), przybiegając kilka sekund za wszystkimi rywalkami. Przegrała nawet z Sofią Ennaoui, która specjalizuje się w biegu na 1500 metrów i w tamtym półfinale pobiła rekord życiowy.
Kij w szprychy od Trybunału
Wszystko zmieniło się w lipcu 2015 roku za sprawą jednej decyzji. Rok wcześniej IAAF wykluczył ze startów Hinduskę Dutee Chand, u której wykryto podwyższony poziom testosteronu. Sprawa zrobiła się głośna, bo w przeciwieństwie do wymienionych wcześniej anonimowych biegaczek Indyjska Federacja Lekkoatletyczna upubliczniła sprawę.
Wcześniej ta sama organizacja zdecydowała się na identyczny krok w przypadku Santhi Soundarajam, u której wykryto podobne symptomy w 2006 roku. Sprawa prawie zakończyła się tragedią – biegaczka usiłowała popełnić samobójstwo. Potem na zawsze wycofała się ze świata sportu.
Jej rodaczka Chand w 2014 roku odmówiła poddania się terapii hormonalnej. – Jestem jaka jestem. Dlaczego mam poddawać się leczeniu skoro to wszystko występuje u mnie naturalnie? Nie mam na to wpływu – tłumaczyła nastoletnia sprinterka. Złożyła odwołanie do Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu w Lozannie (CAS), który w 2015 roku wydał precedensowy wyrok.
Składający się z medycznych ekspertów panel CAS zawiesił na dwa lata regulacje IAAF dopuszczające kobiety z hiperandrogenizmem do udziału w żeńskich zawodach tylko pod specjalnym nadzorem. Jako powód podano "brak wystarczających związków między podwyższonym poziomem testosteronu a poprawą sportowych wyników". Uznano więc, że podwyższony poziom testosteronu sam w sobie nie jest czynnikiem, który powinien wykluczać ze startów z kobietami i przywrócono stan rzeczy obowiązujący wcześniej – bez jakichkolwiek regulacji w tym zakresie.
Jesteśmy zdziwieni decyzją Trybunału, będziemy się odwoływać. Musimy jednak pamiętać, że to wrażliwy temat. To biegaczki, córki i siostry, będziemy je traktować delikatnie.
Tylko czy rzeczywiście nie ma przesłanek, by uważać, że podwyższony poziom testosteronu nie wpływa na poprawę wyników? Analiza wyników zawodniczek zdaje się sugerować co innego. Odkąd regulacje IAAF zostały zawieszone, Semenya znów dominuje. W kwietniu 2016 roku popisała się bezprecedensowym wyczynem na corocznych mistrzostwach RPA. W odstępie czterech godzin wygrała biegi na 400, 800 i 1500 metrów – taka sztuka nie udała się wcześniej nikomu.
Jej czas na 400 metrów (50,74 s) był w tamtym momencie najlepszym wynikiem na świecie. Również na 800 metrów popisała się wynikiem numer jeden (1:58.45). Warto dodać, że rok wcześniej – gdy jeszcze obowiązywały ograniczające poziom testosteronu regulacje IAAF – Semenya pobiegła "tylko" na 800 metrów, wygrywając z niezbyt imponującym czasem 2:05.05. Z nieco lepszym wynikiem odpadła w półfinale mistrzostw świata w Pekinie.
Podobnie wygląda analiza wyników srebrnej medalistki z Rio, Francine Niyonsaby. Burundyjka podbiła świat biegów w 2012 roku. 1 kwietnia w pierwszym starcie na 800 metrów uzyskała czas 2:09.1. Trzy miesiące później została... mistrzynią Afryki (1:59), a sezon kończyła jako finalistka igrzysk z rekordem życiowym... 1:56! W 2013 roku biegała mniej, w 2014... w ogóle! Wróciła w 2015 roku, między kwietniem a lipcem osiągając czasy między 2:05 a 2:10.
Po wejściu w życie decyzji Trybunału Arbitrażowego, który uchylił regulacje IAAF, forma Niyonsaby eksplodowała. 6 września osiągnęła 1:59, po tygodniu 1:57. W 2016 roku wyśrubowała rekord życiowy do poziomu 1:56.24. Niemal identycznie wygląda w ostatnich miesiącach progres trzeciej w Rio Kenijki Margaret Wambui.
Walka z naturą?
Jak widać po powyższych przykładach, sprawa jest wielowątkowa i skomplikowana. Jest wiele trudnych pytań, nie ma prostych rozwiązań. Postulat o dopuszczenie Semenyi i innych do startów z mężczyznami to połączenie populizmu z ignorancją. To wciąż kobiety – może nie tak "stuprocentowe" jak chciałoby wielu, ale zdecydowanie nie można ich zaliczyć do kategorii "mężczyzn".
Widać to nawet po samych wynikach – rekord życiowy biegaczki z RPA... byłby najsłabszym wynikiem w eliminacjach mężczyzn w Rio. Same zawodniczki są tu najmniej winne. Każdy z tych przykładów to indywidualna trauma młodej osoby, która w okresie dorastania musi się zmierzyć z czymś wykraczającym poza realia typowego podziału kobieta – mężczyzna. Niektóre – jak Hinduska Santhi Soundarajam – nie radzą sobie upublicznianiem tak prywatnych spraw i trudno się temu dziwić.
Z drugiej jednak strony nie można zapomnieć o dramacie pozostałych zawodniczek, które trenując równie ciężko przegrywają, bo nie są w stanie nawiązać rywalizacji z lepiej predysponowanymi genetycznie rywalkami. Tylko czy za geny można karać?
W takim wypadku co zrobić z Usainem Boltem, który posiada 25 proc. "superszybkich mięśni", których przeciętny człowiek ma zaledwie 2 procent? Co z Michaelem Phelpsem, który fenomenalne rekordy bije głównie za sprawą budowy ciała (nieproporcjonalnej długości nóg względem torsu), niezwykłemu sercu (pompuje 30 litrów krwi w ciągu minuty) i pojemnym płucom? Te wszystkie atrybuty pozwalają mu na błyskawiczną regenerację, co zapewnia mu naturalną przewagę nad rywalami.
Problem z określaniem płci siłą rzeczy uderza więc w rywalizację kobiet, męski świat to poniekąd "kategoria open", gdzie wszelkie wyjątkowe przypadki traktuje się jak indywidualne fenomeny. Kobiety pod tym względem mają prawo czuć się dyskryminowane, ale... nie widać tu dobrego rozwiązania.
Płeć określona jest przez szereg czynników, nie przez sam poziom testosteronu. IAAF ma więc dwa wyjścia: kontynuować budzącą kontrowersje w świecie medycznym walkę z testosteronem w świecie kobiecych biegów lub postąpić zgodnie z wytycznymi CAS. Żadne z tych rozwiązań nie jest w stu procentach dobre i żadne z nich nie zadowoli wszystkich zainteresowanych...
Może wyjściem jest... pogodzenie się z nierównościami genetycznymi w sporcie? Choć wolimy udawać, że jest inaczej, to rywalizacja na stadionach i bieżniach własnie na nich się opiera. Dlaczego testosteron u kobiet traktować inaczej od innych genetycznych uwarunkowań, takich jak te Phelpsa, Bolta czy biegacza Eero Maentyranty, który sukcesy w biegach narciarskich zawdzięczał niezwykłej mutacji w genie kodującym?
Pocieszeniem – choć marnym – może być historia. Przykładów hiperandrogenizmu (a nawet hermafrodytyzmu) było wiele. Wśród nich także ten z Polski – Stanisława Walasiewicz (Stella Walsh) w latach 30. czternaście razy poprawiała rekordy świata. W 1932 roku wywalczyła złoty medal igrzysk w Los Angeles. Kontrowersje odżyły niemal 50 lat później. Po tragicznej śmierci w 1980 roku biegaczkę poddano sekcji zwłok – Walasiewicz była osobą interseksualną, posiadała żeńskie i męskie (nie w pełni rozwinięte) narządy płciowe. IAAF i MKOl nigdy nie odebrały jej medali i rekordów...
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart