– Idę nad Manzanares, na Estadio Vicente Calderón – śpiewają kibice Atlético Madryt. Słowa hymnu tak spowszedniały, że fani często nie zastanawiają się nad ich sensem. Niebawem stracą aktualność, bowiem po 50 latach gry dojdzie do przeprowadzki.
Ten sezon jest ostatni. Później piłkarze przeniosą się na obrzeża miasta, a dawny stadion czerwono-białych pójdzie pod młotek.
– Jesteśmy już w naszym domu i nikt nas nie poniży. Podczas gdy oni stoją, my wszyscy siedzimy – takim transparentem witali się kibice z nowym stadionem w 1966 roku. Był to wówczas jeden z najnowocześniejszych obiektów. Pierwszy w Hiszpanii, na którego trybunach znajdowały się wyłącznie miejsca siedzące. – To było coś absolutnie innowacyjnego – wspomina rodzina Javiera Barroso, architekta Estadio Vicente Calderón.
Dziś nie wzbudza takiego zachwytu. Przestarzały. Brzydki. Bez niezbędnej infrastruktury. Mimo to ma swój urok. W 2018 roku stadion, który przez pół wieku był domem stanie się wspomnieniem. Na jego miejscu będą tereny zielone i parki. Kibice będą musieli udać się 17 kilometrów na północny-wschód, do dzielnicy San Blas-Canillejas, gdzie stoi remontowana La Peineta. Nowoczesny stadion na blisko 70 tysięcy widzów ma stać się czymś w rodzaju hiszpańskiego Wembley, ponieważ federacja RFEF chce zakończyć coroczne kłopoty z ustalaniem miejsca finału Pucharu Króla, wyznaczając ten obiekt Atlético na stałego gospodarza.
Prezydent klubu, Enrique Cerezo, w swoim stylu stwierdził: – Atlético będzie miało najlepszy stadion w Europie, przynajmniej dopóki nie zostanie wybudowany lepszy. La Peineta ma spełniać wszystkie standardy najnowocześniejszych obiektów. Nie będzie bieżni, choć konstrukcja stadionu ma pozwolić na jej instalację, nie będzie żadnych barier oddzielających trybuny od boiska, widzowie siedzący w pierwszych rzędach znajdą się zaledwie cztery metry od boiska, dzięki czemu usłyszą nawet oddechy piłkarzy.
– To niesamowite. Ten stadion jest dowodem, jak klub rośnie w siłę – stwierdził Gabi podczas wizyty na placu budowy. Przesłanek o rozwoju jest jednak więcej. W minionym sezonie Atlético ma najwyższy w historii budżet na poziomie 260 milionów euro. Można odnieść jednak wrażenie, że osiągnęli szczyt możliwości – głównie ze względów ekonomicznych. Znaczący procent budżetu stanowią dochody ze sprzedaży biletów. To ok. 37 milionów euro rocznie, przy wpływach z transmisji telewizyjnych rzędu 86 milionów i działalności komercyjnej, dzięki której klub zyskuje kolejne 63 miliony. Żeby móc finansowo konkurować z potentatami trzeba mieć jednak jeszcze kilka atutów. Duży stadion ułatwi zarabianie jeszcze większych pieniędzy, skoro już teraz liczący ponad 54 tysiące miejsc Vicente Calderón co tydzień "sprzedaje się" przynajmniej w 77%. Kolejka kibiców oczekujących na karnety na nowym obiekcie przekracza 30 tysięcy, a liczba zarejestrowanych członków klubu osiąga rekordowe 90 tysięcy (w dniu inauguracji La Peinety spodziewanych jest 100 tysięcy socios).
Daleko od bogaczy?
Mimo to, Atlético wciąż nie może równać się z najbogatszymi. Nawet jeśli klub mógłby sobie pozwolić na jednorazowe wydanie sześćdziesięciu milionów na postać światowej piłki, nie byłoby go stać na spełnienie wszystkich oczekiwań finansowych. Najlepiej opłacani piłkarze – Griezmann, Koke i Godín zarabiają nie więcej niż 6,5 miliona euro za sezon.
Nową epokę w historii klubu zapoczątkował już w 2013 roku promocyjny slogan: Nuestro Lugar en el Mundo, czyli Nasze miejsce na świecie. Według przewidywań władz Atlético, nowy obiekt ma zapewnić kolejny skok finansowy. – Zmiana stadionu jest niezbędna dla rozwoju – przyznaje dyrektor generalny klubu, Miguel Angel Gil Marín. Już od dawna wiadomym jest, że nowy obiekt nie będzie nosił ani dotychczasowej nazwy – La Peineta, ani tym bardziej imienia któregoś z legendarnych piłkarzy, choć mocno za tym optował związany z madryckim klubem dziennikarz AS-a, Manuel Esteban "Manolete". Jedynym akcentem nawiązującym do historii będzie prowadząca na stadion aleja im. Luisa Aragonesa, która zastąpi ciągnącą się przy Vicente Calderón Paseo de los Melancólicos, czyli równie dobrze charakteryzującą kibiców Atlético, Aleję Melancholików.
Madrytczycy od długiego czasu rozglądają się za sponsorem tytularnym, z jakim pragnęliby się związać minimum dziesięcioletnim kontraktem, opiewającym na przynajmniej na 10 milionów euro rocznie. Między innymi to miałoby pomóc przekroczyć w kilka lat przychód rzędu 300 milionów euro w sezonie.
Sagrada Familia
Choć nowy stadion robi duże wrażenie, nie brakuje też głosów krytyki. Gdybyśmy wyszli na ulice Madrytu i zaczęli wypytywać o "Operację Mahou-Calderón", większość przechodniów z dezaprobatą kręciłaby głowami. Przed kilkoma laty kibice głośno wyrażali sprzeciw wobec planowanej przeprowadzki, zgłaszając sprawę do sądu. Fakt, że decyzja o zmianie siedziby została podjęta za plecami fanów, postawiła działaczy w bardzo złym świetle. Chociaż upływający czas pozwolił oswoić się z myślą, że klub znajdzie sobie nowy dom, nie brakuje wątpliwości co do tego czy na stadionie pojawi się więcej sympatyków. Pomimo większej pojemności, spodziewany jest raczej spadek frekwencji, co także dotyczyło Estadio Vicente Calderón w początkowych latach istnienia. W tym jednak przypadku jednym z głównych czynników jest lokalizacja. Stary stadion znajduje się w sercu miasta, podczas gdy nowy obiekt jest położony prawie 20 kilometrów dalej.
Zgodnie z powiedzeniem, nie wszystko złoto, co się świeci. Okazuje się, iż na przeprowadzce Atlético może sporo stracić. Według różnych szacunków ma kosztować ona madrytczyków około 250-300 milionów euro. Warto mieć na uwadze fakt, że początkowo klub miał zapłacić tylko za ziemię, na której stoi La Peineta (ok. 44 milionów). Kwota miała zostać uiszczona w kilku ratach, a ponadto miano przekazywać na rzecz miasta darmowe bilety na mecze przez dziesięć lat. Z powodu ciągłych opóźnień, władze klubu zdecydowały się zwrócić do magnata, Carlosa Slima, z prośbą o pożyczkę 160 milionów, które z odsetkami mają zostać spłacone do 2021 roku. Meksykanin jest większościowym udziałowcem w firmie FCC, będącej głównym wykonawcą La Peinety.
Jeśli sukces ekonomiczny ma być współmierny do dotychczasowych sukcesów sportowych, to dla czerwono-białych nadchodzą chude lata. Nowy stadion Atlético to jak do tej pory pasmo niepowodzeń. Pierwsze plany o przenosinach dotyczyły roku 2010. Później mówiło się o roku 2011, 2012 i tak dalej. Za każdym razem pojawiały się komplikacje. Stadion przez długi czas uchodził za symbol klęski Madrytu, który bezskutecznie starał się o organizację igrzysk olimpijskich. Główną areną zmagań miał być właśnie La Peineta. IO 2012 przyznano Londynowi. Z podobnym skutkiem skończyły się starania o te w 2016 i 2020 roku, gdy Hiszpanie przegrali z Rio de Janeiro i Tokio. W grudniu 2011 roku wzniesiono przy stadionie zegar odliczający czas do inauguracji, który mógł maksymalnie pokazać 9999 dni. Po kolejnych klęskach organizacyjnych miasta wydawało się, że wystartowanie z przebudową będzie przekładane w nieskończoność, pozostawiając obiekt wiecznie niedokończonym. Z organizacją igrzysk miasto dało sobie spokój, a stadion został ostatecznie wybudowany jako obiekt typowo piłkarski.
Na pojawienie się kolejnych nieścisłości nie trzeba było długo czekać. Okazało się, że trzeba będzie zrewidować uchwałę o zagospodarowaniu terenu, gdzie stoi Estadio Vicente Calderón. Uchwalony w 2014 roku projekt został anulowany, gdy okazało się, że jego realizacja będzie niemożliwa z powodu naruszenia dopuszczalnej wysokości planowanych budynków o 3 piętra. Obecny plan przewiduje mniejszą powierzchnię pod zabudowę. Więcej będzie dzięki temu miejsca na tereny zielone i parki.
Czy budowa nowego stadionu nie jest przejawem rozrzutności władz Atlético? Wszakże wiele legendarnych obiektów po renowacjach nadaje się do użytku. Dzięki temu nie trzeba podważać tożsamości klubu, a ponadto daje to szansę zaoszczędzenia znacznych środków. Obiekt Vicente Calderón potrafił pomieścić 70 tysięcy widzów, więc jedyne, co tak naprawdę byłoby potrzebne to gruntowny remont. Można mieć też wątpliwości, czy nowe, ekskluzywne loże VIP-owskie przyniosą klubowi oczekiwane zyski. Z drugiej strony, trudno sobie wyobrazić, że taki wariant nie był brany pod uwagę.
Maciej Koch
Artykuł pochodzi z magazynu miłośników hiszpańskiego futbolu "Ole".