Od zera do bohatera, znów do zera, znów do bohatera, z powrotem i jeszcze trochę – napisać, że kariera Christopha Dauma przypomina sinusoidę, to jak nie napisać nic. To raczej podróż ekstremalną kolejką górską, podczas której ktoś raz na jakiś czas nierozważnie odpina pasy. W życiu 63-letniego selekcjonera reprezentacji Rumunii wiele było zakrętów. Czy wreszcie udało mu się wyjść na prostą?
Szybko zorientował się, że nie będzie wielkim piłkarzem. Zmęczony swoją rolą w amatorskich rezerwach 1. FC Koeln, już w wieku 28 lat zdecydował, że bardziej przyda się światu jako trener. Wyrabiał stosowne papiery i licencje, w międzyczasie szkoląc dawnych kolegów. Był aktywny i ambitny, co nie uszło uwadze władz klubu z Kolonii. Te, w 1985 roku, mianowały go asystentem trenera pierwszego zespołu. Kilka miesięcy później rządził już sam.
Na ławce trenerskiej dokonywał cudów. W ciągu zaledwie trzech sezonów z przeciętnego Koeln uczynił drugą siłę Bundesligi, rywalizację o mistrzostwo przegrywając tylko ze znacznie bogatszym Bayernem. Kochali go kibice, uwielbiali piłkarze, a i dziennikarze darzyli niezwykłą sympatią. Z wzajemnością. Uwielbiał media, uwielbiał bawić się słowem, prowokować i wywoływać burzę. Regularnie wystrzeliwał też pociski w stronę Monachium: tak jak wtedy, gdy ich trenera, Juppa Heynckesa, nazwał nudziarzem. – Mapa pogodowa jest ciekawsza niż on – stwierdził.
Trzecie z rzędu miejsce na podium Bundesligi nie miało prawa rozczarowywać Dietmara Artzingera-Boltena, ówczesnego prezesa Koeln, który w trakcie MŚ w 1990 roku podjął nieoczekiwaną decyzję o zwolnieniu Dauma. Dopiero po latach okazało się, że najpewniej miał ku temu swoje powody... Ale po kolei.
Zanim kontrowersje i skandale, szkoleniowiec znalazł schronienie w Stuttgarcie. I znów: kibice pełni uwielbienia, dziennikarze wpatrzeni jak w obrazek, a piłkarze zachwyceni rewolucyjnymi metodami treningowymi, wizją, zaangażowaniem i pomysłami taktycznymi. Harmonia i symbioza zaowocowały upragnionym mistrzostwem Niemiec, po które Daum sięgnął z Die Roten w 1992 roku. To miał być początek pięknej kariery. I pstryczek w nos Artzingera-Boltena.
"Christoph Dumb"
Że świat sportu bywa brutalny i przewrotny, Daum przekonał się już kilka miesięcy później. W składzie Stuttgartu na rewanżowy mecz z Leeds United w 1. rundzie Ligi Mistrzów znalazło się aż czterech obcokrajowców – o jednego więcej, niż dopuszczalny limit. Korzystny rezultat dwumeczu (3:0 u siebie, 1:4 na wyjeździe) stracił więc na znaczeniu, a wobec decyzji o przyznaniu walkowera, o awansie miało rozstrzygnąć dodatkowe spotkanie. To, rozegrane w Barcelonie, mistrzowie Niemiec przegrali 1:2.
Brytyjski tabloid "The Sun" relację z meczu zatytułował obraźliwą wariacją na temat nazwiska niemieckiego szkoleniowca, nazywając go "Christophem Dumbem", czyli... idiotą. Miłość do trenera nieco osłabła, pomników stawiać mu już nie chciano, ale pracował w Stuttgarcie jeszcze ponad rok. Dopiero gdy nie udało się obronić tytułu (w sezonie 1992/1993 zajął dopiero 7. miejsce), a i kolejne rozgrywki Die Roten zaczęli słabo, podjęto decyzję o zakończeniu współpracy. W Niemczech – przynajmniej na jakiś czas – Daum był spalony.
W poszukiwaniu nowych bodźców udał się do Turcji. Jako szkoleniowiec Besiktasu już po kilku miesiącach cieszył się ze zdobycia tamtejszego pucharu. Rok później sięgnął też po mistrzostwo, ponownie zwracając na siebie uwagę klubów z ojczyzny. Wrócił szybko, w 1996 roku, przyjmując intratną propozycję z Bayeru Leverkusen. Nad Bosforem miał jednak jeszcze zawitać...
Najdłuższy rok w życiu
Z Aptekarzami robił to, co dekadę wcześniej w Kolonii: wyczyniał cuda. W ciągu czterech lat rządów czterokrotnie Bayer kończył rozgrywki na podium, ustępując jednak a to – znów! – Bayernowi, a to sensacyjnemu beniaminkowi z Kaiserslautern. Daum znów był na futbolowym szczycie.
W 2000 roku, po fatalnych w wykonaniu Niemców mistrzostwach Europy na boiskach Belgii i Holandii, zdecydowano, że kadrze niezbędnie potrzebna jest rewolucja. Naturalnym i oczywistym kandydatem do jej przeprowadzenia był właśnie Christoph Daum, ale że miał jeszcze ważny kontrakt z Leverkusen, to plany pięknego związku z tamtejszą federacją trzeba było odłożyć o rok.
Był to – prawdopodobnie – najdłuższy rok w jego życiu. Zaczęło się niepozornie. Uli Hoeness, związany z Bayernem działacz, z którym Daum toczył regularne wojny i wojenki w mediach, stwierdził w jednym z wywiadów, że "Niemcy znalazły sobie złego bohatera". Niepozorną wypowiedź w ciągu kilku kolejnych tygodni zaczął popierać coraz mocniejszymi argumentami. W końcu wytoczył najcięższe z dział: "Daum to narkoman, a ja mam dowody na to, że zażywał kokainę podczas orgii z prostytutkami, ubrany w niemiecki mundur" – wyznał na łamach "Abendzeitung".
Za naszą zachodnią granicą zadrżało. Opinia publiczna stanęła po stronie Dauma, który szybko zapewnił o swojej niewinności. By jej dowieść, dobrowolnie poddał się badaniu próbki włosa. "Po czymś takim niemiecki futbol straci jedną z legend" – twierdził Paul Breitner, a Hoeness upierał się, że "jeszcze wiele osób będzie go przepraszać". Tak też się stało: 20 października 2000 roku profesor Kaeferstein poinformował Rainera Calmunda, prezesa Bayeru Leverkusen, że wynik testu Dauma był pozytywny.
Fani byli w szoku. W szoku był też... sam zainteresowany, który zapewniał, że doszło do manipulacji. – Gdybym wiedział, że wynik będzie pozytywny, to nie oddawałbym tego włosa – wypalił nawet. – Najwyraźniej komuś bardzo zależało na mojej porażce.
Długo opierał się prawdzie. W końcu, przyparty do muru, pogrążony dodatkowo przez wyniki badania próbki B, zdecydował się na wyznanie grzechów. – Tak, zażywałem kokainę. Tak, kłamałem. Przepraszam wszystkich, którzy za mnie ręczyli – powiedział przed sądem. Więzienia nie było. Zamiast tego: 10 tysięcy euro grzywny i kilkadziesiąt godzin prac społecznych. Nade wszystko jednak: zszargany wizerunek. No i zwolnienie z Koeln nabrało sensu...
Zdrajca
Daum postanowił "uciec" do Stanów Zjednoczonych. Zaszył się na Florydzie, gdzie leczył uzależnienie w jednym ze specjalnych ośrodków. Choć wielu spodziewało się, że afera kokainowa na dobre zniechęci go do futbolu (lub futbol do niego), powrócił do pracy szybciej, niż sądzono. Pomocną dłoń wyciągnęły władze Besiktasu.
W Stambule popracował nieco ponad rok. Bez sukcesów. Przeniósł się do Wiednia, z tamtejszą Austrią w efektownym stylu zdobywając mistrzostwo kraju. Niedługo potem... wrócił do Turcji. Tym razem jednak nie do Besiktasu, lecz do jednego z największych rywali Czarnych Orłów – Fenerbahce. Spalił kolejny most. I nie ostatni.
Gdy nad Bosforem dwukrotnie sięgnął po mistrzowski tytuł, ojczyste kluby na jego wcześniejsze występki zaczęły spoglądać jakby mniej radykalnie. Najbardziej konkretne były władze Kolonii, występujące wówczas na zapleczu Bundesligi, które w Daumie widziały nadzieję na powrót do elity. I choć cel został zrealizowany już w pierwszym sezonie, tam też nie będą go wspominać najlepiej: zamiast bowiem wypełnić kontrakt i kontynuować obiecujący projekt, skuszonymi lepszymi pieniędzmi Niemiec pognał z powrotem do Turcji. Dalej było już tylko gorzej: Eintracht Frankfurt, Club Brugge i Bursaspor, a nade wszystko nieustanne oskarżenia o rasizm, homofobię i ksenofobię. W międzyczasie też walka z rakiem skóry, po której – jak zapewnia – "wiele zmienił i wiele zrozumiał".
Były oczywiście wesołe momenty. W Brugii, w ramach ocieplania wizerunku, nagrał nawet z piłkarzami dość osobliwy teledysk.
18:45
Malta