{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
"Artysta futbolu. Gra mojego życia"

Andrés Iniesta miał 12 lat, gdy skauci FC Barcelony zaprosili go do słynnej akademii La Masia. Niedługo później Pep Guardiola powiedział: "On wyśle nas wszystkich na emeryturę". Nie pomylił się ani trochę…
Mógłbym otworzyć tę książkę na tysiąc różnych sposobów. Na moje życie złożyło się bowiem wiele momentów, które – w chwili, gdy następowały – wydawały mi się tymi najważniejszymi. Gdy zacznę je wspominać, przyjdą mi na pewno do głowy jeszcze inne wydarzenia i pomyślę wtedy, że wybrałem zły sposób opowiadania.
Zacznę jednak od tego, co przydarzyło mi się niedawno. Tego czasu w moim życiu nie da się wyraźnie wyznaczyć. W jego określeniu nie pomoże przywołanie dat boiskowych zwycięstw czy porażek. To nie jest kwestia dni, miesięcy czy roku. Chodzi o taki czas, gdy nie mogłem dojrzeć światełka na końcu tunelu, drogi, którą mam podążać, bo straciłem wiarę w siebie.
Znalazłem się na krawędzi. Niczego podobnego wcześniej nie doświadczyłem. Zawsze byłem pełen wiary w swoje umiejętności. Pewność siebie napędzała moją karierę. Gdy więc mnie to opuściło, poczułem się bezbronny jak ofiara czegoś przerażającego. Zrodził się we mnie pewien fatalizm. Nie ma w życiu nic gorszego, niż uczucie, że nie jesteś już sobą.
***
W dobrych czasach najwięksi pesymiści ostrzegają, że chude lata są za pasem. Andrés przeżył wspaniałe lato w 2009 roku, nawet jeśli osiągnięcie tego, co osiągnął, było – ujmując to jego słowami – „trudne, pełne napięcia, a wymagania były coraz większe”. A potem?
– Poczułem się nagle źle, i to bez żadnego wyraźnego powodu – mówi Andrés. – Następnego dnia to samo. I kolejnego. Zrobiłem te wszystkie badania i wyszły dobrze. Ale jakimś sposobem mój umysł i ciało przestały ze sobą współpracować, jakby zmierzały w odmiennych kierunkach. Najpierw nie potrafisz odnaleźć równowagi, potem pojawia się niepokój. Głowa nigdy nie jest wolna, a ciało domaga się, byś się nim zajął, szczególnie ten przeklęty mięsień uda, który zagrażał mojemu występowi w finale Ligi Mistrzów w Rzymie, a od tamtej pory jest z nim jeszcze gorzej. Przeżuwasz w myślach wciąż te same rzeczy. Zastanawiasz się, dlaczego czujesz się tak źle, nawet wtedy, gdy starasz się przekonać samego siebie, że naprawdę cieszysz się wakacjami, albo przynajmniej zachowujesz się tak, jakbyś faktycznie się nimi cieszył.
– Problem rośnie jak kula śniegowa – ciągnie Andrés. – Czujesz, że nie jest z tobą za dobrze, ale ludzie w twoim otoczeniu tego nie rozumieją. Nie dostrzegają, że jesteś jak wydrążony. To bardzo trudne. Lato minęło kiepsko. Nadszedł czas przygotowań do sezonu, który zawsze zaczyna się badaniami lekarskimi. Rutynowa sprawa, gdy piłkarz dba o siebie i czuje się dobrze. Dla Andrésa też zwykle była to rutyna.
– Ale na pierwszym treningu doznałem lekkiego urazu. Było to w sumie zupełnie logiczne, zważywszy na lato, kiedy czułem się ciągle pod presją, byłem spięty i wszystkim przytłoczony. Po takim lecie mięsień nie miał prawa być w dobrym stanie. USG wypadło dobrze, ale mięsień nie był wystarczająco silny. Przez dwa tygodnie trenowałem indywidualnie w Stanach Zjednoczonych. Był ze mną tylko Emili Ricart, klubowy fizjoterapeuta.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, że Andrés tak bardzo cierpi, podobnie jak nikt nie wiedział, że cierpiał, gdy jako mały chłopak przebywał z dala od domu w barcelońskiej szkółce juniorów La Masia.

Po latach opowiadał:
– Trzymam wszystko w sobie. Nie lubię obarczać innych własnymi problemami, radzę sobie z nimi sam. Ale zdarza się, że nie ma innego wyjścia. Bywały treningi, których z powodu tamtego dziwnego uczucia nie mogłem dokończyć. W ostatnich dniach okresu przygotowawczego zdawało się, że sprawy idą ku lepszemu, jakby rozwiązanie znalazło się w zasięgu ręki.
– Od finału w Rzymie i wywalczeniu pierwszej potrójnej korony nie rozegrałem ani jednego meczu. Nie byłem w stanie trenować z zespołem w czasie dwutygodniowego pobytu w USA. Któregoś dnia lekarze uznali w końcu, że odkryli przyczynę problemów. I zabrali się do dzieła. Leki pomagały, byłem coraz bliższy powrotu na boisko.
To wtedy usłyszałem najgorsze wieści z możliwych.
Odnalazł mnie Carles Puyol i powiedział, że dzwonił do niego Iván de la Peña. "Dani nie żyje" – wyznał Carles. "Co? Jesteś pewien?".
Zamarłem. Nie wiedziałem, co myśleć. Nie mogłem w to uwierzyć. Umarł Dani, mój przyjaciel Dani. Jak? Dlaczego? To niemożliwe…
Andrés i Daniel Jarque, środkowy obrońca Espanyolu, derbowego rywala FC Barcelony, przyjaźnili się od dzieciństwa. Grali razem w juniorskich reprezentacjach Hiszpanii, wspólnie jeździli na treningi do swoich barcelońskich klubów. Tyle ich łączyło.
Teraz Dani był po drugiej stronie. Zmarł na zawał serca we Włoszech, w trakcie przygotowań Espanyolu do sezonu.
– To było straszne – mówi Andrés. – Czułem się tak, jakbym bezwładnie spadał, jakby wszystko spowił mrok. Poszukałem lekarza i mówię mu: "Nie zniosę już więcej".
Andrés nie wie, jak to nazwać. Była to nie tyle depresja, co raczej przeszywający niepokój.
– Gdy twoje ciało i umysł są bezbronne, czujesz się tak, jakby wszystko mogło ci się przytrafić, jakbyś był w stanie zrobić coś bardzo szkodliwego. Będąc w tym stanie, zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, by zdrowy dotąd człowiek popadł w szaleństwo.
Opiekę i pocieszenie Iniesta odnalazł na łonie rodziny.
– Bez nich nigdy nie doszedłbym do siebie. Tak wiele im zawdzięczam. Chciałbym myśleć, że zrobiłbym dla nich to samo, ale nie wiem, jak bym się zachował, gdyby to oni znaleźli się w takiej sytuacji.
Wsparcie bliskich było istotne, ale niestety nie wystarczyło. Iniesta potrzebował fachowej pomocy.
Fragment pochodzi z książki Andresa Iniesty "Artysta futbolu. Gra mojego życia"
Premiera ukazała się 23 listopada nakładem Wydawnictwa SQN.