Nie przeczytacie tu raczej o tym, kto, kogo, i o ile pokonał na finiszu. Postaram się nie rozkładać na czynniki pierwsze faworytów do Maglia Rosa. Od tego są inni. Ja wolę pokazać wam Giro od kuchni. W końcu włoska kuchnia jest dla wielu najlepsza na świecie.
Wszystko zaczyna się na Sardynii. Wszystko zaczyna się od łez dyrektora Mauro Vegniego. Tak sobie to pięknie zaplanował. Zacznie na Sardynii, dzięki czemu setna edycja ukochanego wyścigu Italii odwiedzi każdy zakątek kraju. Także ten, często pomijany, nazywany nawet zapomnianą wyspą. A przecież to z Sardynii pochodzi Fabio Aru, najlepszy młody zawodnik Giro 2015, zwycięzca trzech etapów, kandydat na przyszłego króla. Potem będzie Sycylia, potem Mesyna, czyli dom Vincenzo Nibaliego. A potem już marsz na północ, w kierunku legendarnych przełęczy i trzeciego tygodnia wyścigu, o którym 99 procent kolarzy w tej chwili woli nawet nie myśleć.
Wszystko się zazębiało. I nagle wszystko zaczęło się sypać. Aru doznał kontuzji kolana. Na jego miejsce – miejsce lidera grupy Astana – wyznaczony został Michele Scarponi. Wczoraj Scarpa był największą gwiazdą prezentacji, oklaskiwany i opłakiwany przez tłum. Ale nie tak przecież miało być. Tragiczna śmierć radosnego ptaka peletonu odcisnęła piętno na wszystkich. Także na Vegnim.
Jego czekał jednak kolejny cios. Przed czwartkową prezentacją Giro w Alghero zawodników gromadzono w jednym namiocie. Do Simone Ponziego, startującego w barwach CCC Sprandi Polkowice, podszedł napakowany energią i dwoma zwycięstwami w wyścigu Dookoła Chorwacji Nicola Ruffoni: – Jutro w Olbii założę różową koszulkę, zobaczysz – powiedział kolarz Bardiani swojemu koledze. Nie były to czcze przechwałki. Wielu ekspertów wymieniało Ruffoniego w gronie faworytów pierwszego, lekko pofałdowanego etapu. Potem dumny Ruffoni pozdrawiał ze sceny 20 tysięcy kibiców. Kiedy z niej zszedł i wrócił do zaparkowanego 100 metrów dalej autobusu dowiedział się, że został złapany na dopingu. Ta sama wiadomość dotarła do Stefano Pirazzi. A menedżer zespołu Roberto Reverberi dowiedział się, że jego grupa – w zasadzie – przestaje istnieć. Takie są dziś przepisy, że dopingowa wpadka dwóch kolarzy z jednego zespołu oznacza zawieszenie (chyba że nazywa się Astana). W przypadku drużyn mniejszych jeszcze gorsze od zawieszenia jest wyklęcie, czyli brak dzikich kart na najważniejsze wyścigi. Bardiani, znane z młodych, ambitnych zawodników w jednej chwili stało się wielkim wyrzutem sumienia włoskiego kolarstwa.
I dlatego właśnie na uroczystym bankiecie, otwierającym 100. edycję Giro d’Italia dyrektor wyścigu po prostu się popłakał. On już wie, że piękna Sardynii i Sycylii światowe media raczej nie dostrzegą. Że zwycięzcy tych etapów i tak pozostaną w cieniu Ruffoniego i Pirazziego. Takie jest dziś kolarstwo. Za nieodpowiedzialność dwóch idiotów, zapłaci cały peleton.
Nic to. Trzeba uciec w przyszłość. O ile nie będzie żadnego niespodziewanego zwrotu akcji, do końca weekendu podpisana zostanie umowa na Grand Depart Giro d’Italia 2018. Dobrze poinformowani mówią, że wyścig zacznie się w Izraelu. Mówią też, że w lipcu Vegni i jego współpracownicy przyjadą do Polski, negocjować start Giro u nas. Trzy etapy w roku 2019 bądź 2020 – to naprawdę realne, ale pod jednym warunkiem. Włosi są zakochani w Krakowie. O planie B na razie nie chcą nawet słyszeć.