{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Od Monaru do mistrzostwa świata w triathlonie. Niezwykła historia Jerzego Górskiego

Był narkomanem osadzanym w zakładach karnych. W 1984 roku trafił do Monaru Marka Kotańskiego. Zaczął biegać, później przyszła fascynacja triathlonem. Po sześciu latach treningów został mistrzem świata w podwójnym Ironmanie. Na ekranach kin jest film "Najlepszy", który opowiada historię Jerzego Górskiego.
Centrum Głogowa, przy największym rondzie w Polsce, obok baru amerykańskiej sieci szybkiej obsługi. Pokonanie 200 metrów zajęło mu dłuższą chwilę, bo uścisnął kilkanaście dłoni.
– Czy jest ktoś, kto pana tu nie zna?
– Uśmiechają się na mój widok na ulicy, odwzajemniam uśmiechy i wiem, że mnie kojarzą. Często pytam: "Skąd my się znamy?"; wtedy słyszę, że razem startowaliśmy w zawodach, gdzieś trenowaliśmy... Ciągle działam wśród ludzi, z ludźmi i dla ludzi. Mam łańcuch przyjaciół, z którymi robimy w Głogowie wiele fantastycznych imprez. Od typowo rekreacyjnych, przez charytatywne, do sportowych jak mistrzostwa Europy w duathlonie.
* * *
Damian Pechman, SPORT.TVP.PL: – Niewielu, a jeszcze mniej sportowców może zobaczyć za życia film o sobie.
Jerzy Górski: – Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja żyję! Może reżyserowi byłoby łatwiej nakręcić film, gdyby mnie nie było. Z drugiej strony, mogą mnie zapytać, mogę opiniować i coś zasugerować. Pomysł mnie zaskoczył, chociaż już dawno słyszałem, że moja historia powinna zostać sfilmowana. Pierwsze próby miały miejsce kilka lat temu, ale wtedy się nie udało. Gdy dwa lata temu odebrałem telefon z Warszawy i usłyszałem o podobnych zamiarach, byłem bardzo sceptyczny. Uwierzyłem dopiero, gdy przeczytałem scenariusz.
– Brał pan udział w pisaniu scenariusza?
– Nie, scenariusz powstał na podstawie faktów z mojego życia. Tak naprawdę głośno zrobiło się wtedy, gdy Łukasz Grass przedstawił moją historię w mediach. Zaczęły się pytania: "Kto to jest?" i "Co takiego zrobił?". Usłyszał o mnie Krzysztof Szpetmański, znakomity montażysta, i sprawy nabrały rozpędu. Trzeba pamiętać, że film nie oddaje wszystkiego, nie jest w formie 1:1. Najważniejsze, że pokazane zostało to, jak słaby może przekuć tę słabość w siłę. To film o demonach życia, które dotykają każdego. Niezależnie od tego, ile masz lat, gdzie mieszkasz, czy jesteś narkomanem, czy szefem dużej firmy.
– Miał pan wpływ na wybór głównego bohatera?
– To działo się poza mną. Nie chciałem się mieszać w sprawy warsztatowe. Wychodzę z założenia, że każdy producent i każdy reżyser chce mieć na planie najlepszą ekipę. Oczywiście rozmawiałem z Jakubem Gierszałem i... jest zupełnie inny niż młody Jerzy Górski. Przede wszystkim nie jest sportowcem, jest bardzo wrażliwy. Jednak doskonale wczuł się w moją historię.
– Był stres przed premierą?
– Raczej bardzo dużą odpowiedzialność. Ludzie będą chcieli skonfrontować historię pokazaną w filmie z moim życiem. Czy to prawda, czy może jedynie fabuła. Mam świadomość, że będą chcieli mnie dotknąć, porozmawiać...
– Czuje się pan bohaterem?
– Często słyszę od innych: "Ale ty jesteś silny". Nieprawda, jestem bardzo słaby. Wiem, że nie mogę pić. Wiem, że nie mogę palić. Wiem, że nie mogę "grzać". Wiem, bo kiedyś to robiłem, ale nie chcę do tego wracać. W każdym z nas są dwie bestie – biała i czarna. Kiedyś rządziła mną czarna i biała nie miała szans. Kiedy wreszcie zaczęła się budzić, stawała się mocniejsza, zaczęła niszczyć tę czarną. Nie oznacza to, że zniszczyła. Czarna ciągle czyha. Trzeba być uważnym i cały czas walczyć ze słabościami.
Każdy z nas jest od czegoś uzależniony. W moim przypadku stare narkotyki zamieniłem na nowe, czyli wysiłek fizyczny. Treningi cały czas rzeźbiły nie tylko moje ciało, ale też umysł.
– Jak to się stało, że w połowie lat 80. z narkomana stał się pan sportowcem?
– Największe piętno na moim życiu odcisnęły dwie osoby: Marek Kotański i Antoni Niemczak. Ten pierwszy pokazał mi, czym jest wolność, której nie miałem, bo przez kilkanaście lat byłem uzależniony od narkotyków. Ten drugi zainspirował mnie sportowo. Przeczytałem o nim po raz pierwszy, gdy wygrał maraton w Wiedniu w 1984 roku. Chciałem być taki jak on. Jednym ze środków terapii zajęciowej we wrocławskim Monarze było codziennie bieganie. Na początek niewiele, bo dwa kilometry. Wciągnęło mnie. Biegałem coraz dalej i dalej, a w głowie miałem kolejne plany – najpierw 5 km, 10 km, później półmaratony i maratony.
– Kiedy pojawił się triathlon?
– Trafiłem na krótką relację z Ultramana na Hawajach i... zakochałem się. Chciałem polecieć do Stanów Zjednoczonych i wystartować w imprezie dla wybranych. W trzy dni trzeba pokonać wyspę. Pierwszego dnia do przepłynięcia jest 10 km, a po wyjściu z wody trzeba jeszcze przejechać rowerem 145 km. Następnego dnia ponownie wsiadamy na rower i mamy do przejechania 276 km. Na koniec jeszcze podwójny maraton, czyli blisko 85 km. Nie mogłem przestać o tym myśleć, cały czas marzyłem o starcie na Hawajach. W 1985 roku ruszyłem rowerem w podróż dookoła Polski. Kończyłem leczenie w Monarze i zbierałem podpisy pod zakazem siania maków. Gdy byłem na Pomorzu, wystartowałem w swoim pierwszym triathlonie – w Płaszewie koło Gdańska. Dużo biegałem, jeździłem rowerem i wydawało mi się, że potrafię pływać. Wskoczyłem do wody, przepłynąłem, ale na brzegu już nikogo nie było. Nie poddałem się. Gdy dobiegłem na metę byłem bardzo szczęśliwy.
– Bardzo szybko przyszły pierwsze sukcesy. Na mecie to inni oglądali pana plecy.
– Tworzyliśmy grupę amatorów, którzy z rożnych powodów pokochali triathlon. Coraz więcej biegałem, jeździłem na rowerze i rozpocząłem naukę pływania pod okiem fachowców. W 1986 roku wystartowałem w pierwszym Ironmanie – w Kaliszu, na Zalewie Szałe (3,8 km pływania, 180 km jazdy rowerem i 42 km biegu) – i zająłem drugie miejsce. Na starcie pojawiła się przypadkowa grupa pasjonatów. Archeolog, nauczyciel, były kolarz... Płynęliśmy bez pianek, nikt nie zastanawiał się, jaka jest temperatura wody. Gdy jechaliśmy rowerami, dokarmiali nas kanapkami i kiełbasami. Inna epoka.
– Zaczynaliście od zera.
– Podglądaliśmy i uczyliśmy się od Amerykanów. Zbieraliśmy wszystkie wycinki prasowe, korzystaliśmy z zagranicznych materiałów, które przywozili koledzy. Nie było gotowych planów treningowych. Każdego roku trenowałem inaczej, starałem się coś zmienić, dodać, ulepszyć. W wieku 29 lat przekonałem się, że nie umiem pływać! Miałem szczęście, że na swojej drodze spotkałem wielu fantastycznych ludzi, związanych z pływaniem czy kolarstwem. Pod ich okiem narodził się Jerzy Górski-triathlonista. Piękny sen trwał tylko kilka lat. W polskim triathlonie pojawili się pięcioboiści i rozbili bank. Byli zawodowcami i wyparli nas – amatorów. O ile wcześniej zajmowałem miejsca na podium, o tyle później ledwo mieściłem się w pierwszej dziesiątce. Wtedy zmieniłem się w długodystansowca...
– ...i w 1990 roku wygrał pan podwójnego Ironmana. Jak to było możliwe bez planów treningowych, drogiego sprzętu, odżywek?!
– Ale ja marzyłem o dobrym sprzęcie! Pamiętam mistrzostwa Europy w 1988 roku, na dystansie połowy Ironmana. Jadąc rowerem zgubiłem zaczepy do pompki, a regulamin nie pozwalał na kontynuowanie jazdy bez niej. Co zrobiłem? Wyciągnąłem gumę z majtek i przyczepiłem pompkę do ramy. Wyprzedziłem jednego z rywali, który miał piękny, opływowy kask, mniejsze koło z przodu, większe z tyłu, na co wtedy pozwalały przepisy. Gdy przybiegł na metę, to ruszył prosto do strefy zmian. Chciał zobaczyć, jak to się stało, że wyprzedziłem go jadąc na rowerze marki "Romet Sport". Nie czułem wcale dumy, ale wstyd, więc szybko zdjąłem gumkę i schowałem pompkę. Takie to były czasy... Wracając do pytania, odpowiedź jest prosta: cholernie chciałem! Nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Całe moje życie było podporządkowane triathlonowi. Może miałem w sobie ukryte moce? Szybko się regenerowałem, miałem świetną wydolność. Podczas badań lekarskich często słyszałem, że gdybym wcześniej rozpoczął treningi, niekoniecznie w triathlonie, to mógłbym osiągnąć naprawdę dobre rezultaty. Lekarze byli w szoku, że po tylu latach ćpania, mój organizm odżył.
– Z jednego uzależnienia w drugie?
– Każdy z nas jest od czegoś uzależniony. W moim przypadku stare narkotyki zamieniłem na nowe, czyli wysiłek fizyczny. Treningi cały czas rzeźbiły nie tylko moje ciało, ale też umysł. Stawiałem coraz wyższe cele, otwierały się przede mną kolejne drzwi. I tylko napis na ostatnich drzwiach się nie zmieniał – Ultraman na Hawajach.
W 1995 roku wreszcie poleciałem na Hawaje i stanąłem na starcie Ultramana. Organizatorzy traktowali mnie jako faworyta, ale nie wiedzieli, że cztery miesiące wcześniej przyjmowałem pokarmy przez rurkę.
– Organizatorzy Ultramana długo ignorowali prośby.
– Czekałem na odpowiedź dwa lata. Bez skutku. Postanowiłem rzucić im rękawice i zmierzyć się z Ultramanem w Głogowie. Inna trasa, inne warunki, ale taki sam dystans. Z informacji, które miałem, okazało się, że uzyskałem pierwszy wynik w Europie (25:18 – przyp. red.) i drugi na świecie. Wysłałem dokumenty do organizatorów i nadal nic. Sytuacja zmieniła się w 1990 roku, gdy poleciałem na zawody do Stanów Zjednoczonych. Najpierw wystartowałem w ultramaratonie Western States Endurance Run na dystansie 100 mil, a następnie wygrałem wspomnianego już podwójnego Ironmana w Alabamie. Drzwi się otworzyły i zaproszenia otrzymywałem co roku. Teraz to oni musieli poczekać na mój przyjazd.
– Marzenie spełniło się dopiero po jedenastu latach treningów, w 1995 roku.
– Wcześniej, z różnych powodów, nie udało mi się tam dotrzeć. W 1994 roku byłem w naprawdę świetnej formie. Zdarzył się jednak poważny wypadek. Podczas mistrzostw Europy, gdy byłem opiekunem kadry młodzików, potrącił mnie samochód. Przez wiele dni byłem nieprzytomny, do dzisiaj mam niedowład prawej nogi i ręki. Nawet wtedy nie przestałem jednak marzyć. W 1995 roku wreszcie poleciałem na Hawaje i stanąłem na starcie. Organizatorzy traktowali mnie jako jednego z faworytów, ale nie wiedzieli, że jeszcze cztery miesiące wcześniej nie byłem w pełni sprawny i przyjmowałem pokarmy przez rurkę.
– Treningów nie przerwał pan nawet w szpitalu, przykuty do łóżka.
– Pamiętam moje pierwsze słowa po wybudzeniu ze śpiączki: "K..., znów nie pojadę na Ultramana". Lekarze, obserwując moje treningi, myśleli, że zwariowałem. Miałem przecież niedowład jednej strony, ale nie zaprzestałem ćwiczeń. Kontynuowałem je po powrocie do domu, ale robiłem to w tajemnicy. Nikt z rodziny i znajomych nie wiedział, że zacząłem trenować. Jednocześnie zbierałem fundusze, aby polecieć do Stanów Zjednoczonych i wystartować w Ultramanie. Z perspektywy czasu uważam, że to było szaleństwo... Popełniłem masę błędów. Miałem tylko 4,5 miesiąca, aby się przygotować. Przyleciałem na Hawaje w środę, w nocy, w czwartek miałem lekki trening pływacki, a w piątek
stanąłem na starcie. Nic się nie układało. Musiałem zdjąć okulary, bo wlewała się do nich woda. Na trasie rowerowej zaczęły mi pękać szprychy. Na szczęście udało mi dojechać do mety, a ostatniego dnia ukończyć bieg. Byłem trzeci od końca, ale bardzo szczęśliwy. W wieku 42 lat spełniłem największe marzenie.
– Można być zadowolonym z drogi, jaką przez 33 lata przeszedł polski triathlon?
– Generalnie tak. Triathlon stał się masowy. Startują i zawodowi sportowcy, i panowie, którzy pracują za biurkiem. Nie podoba mi się jednak otoczka. Trzeba mieć naprawdę dużo pieniędzy, aby dorównać średniej klasie uczestników – dobry rower, piankę, wpisowe, warunki do treningów. Tacy mają niby wszystko, ale nie widzę u nich prawdziwej radości. Jestem zwolennikiem innej szkoły. Lepiej startować dla samego siebie, a nie dla wyników. Niektórzy chcą udowodnić, że można się przygotować do Ironmana w sześć czy osiem tygodni. Po co? Zalecam więcej rozsądku. Nie warto brać udziału w tym szaleństwie.
– Pewnie jest pan dumny ze swoich "dzieci": Crossu Straceńców i Triathlonu Sława.
– Bardzo. Cross Straceńców organizuję od siedmiu lat, a pomysł zaczerpnąłem z biegu śmierci, jak nazywam ultramaraton Western States Endurance Run. Kosztował mnie więcej niż wszystkie pozostałe starty. Pierwsze 100 km przebiegłem w dziesięć godzin, a ostatnie 28 km w osiem godzin i 5 minut. Mokry, zakrwawiony, na sztywnych nogach, ale dotarłem do mety. Tamte doświadczenia wykorzystałem w Crossie Straceńców. Jeśli chodzi o Triathlon Sława, to zaczynaliśmy z grupą kilkunastu osób. Nie ścigam się jednak z dużymi zawodami. Stwarzam dobre warunki tym, którzy chcą po raz pierwszy wystartować w triathlonie czy zrobić pierwszy krok do Ironmana. Wolę na starcie 200-300 osób niż wielkie tłumy. Dla mnie ważniejsza jest atmosfera niż biznes.
– Udowodnił pan, że biegać można wszędzie organizując półmaraton i mając do dyspozycji trasę o długości 200 metrów.
– Działam społecznie w zakładzie karnym w Rawiczu. Zostałem kiedyś poproszony o pomoc w organizacji takiego biegu. Trasa liczy dokładnie 210 metrów. Wystarczy więc ją przebiec... 100 razy. Zabrałem kiedyś na takie zawody znajomych ze Stanów Zjednoczonych. Byli w szoku. Mówili, że to nieprawdopodobne. Półmaraton to jednak nie wszystko, bo były też biegi 24-godzinne. Pamiętam chłopaka, który odsiadywał w Rawiczu pięcioletni wyrok. Bieganie i nauka były jego sposobami na przeżycie. Chciał nadrobić stracony czas. Jego historia pokazuje, że każdy zasługuje na szansę.
– W 1985 roku był pierwszy triathlon, a kiedy będzie ten ostatni?
– Jeszcze nie czas. Triathlon to całe moje życie. Kiedy komentuję zawody, wolałbym być po drugiej stronie. Kiedy jestem kibicem, też wolałbym być po drugiej stronie. Podobnie, gdy jestem organizatorem. Niestety, cztery lata temu przeszedłem badania lekarskie, które wykazały, że mam problemy z sercem. Lekarze wprawdzie niczego mi nie zabronili, ale zasugerowali, żebym zwolnił. Zwolniłem. Staram się pływać w sposób bezwysiłkowy, jeśli wychodzę pobiegać, to nie w czasie 4 minuty/1 kilometr, ale wybieram marszobiegi. Jeśli rower, to płaskie trasy i nie dłużej niż 60 minut. Jeśli serce i lekarze pozwolą, to chciałbym wystartować w zawodach. Może w przyszłym roku? Powoli, po cichu, najlepiej incognito i bez nastawiania na wynik. Po prostu dla siebie.
– Życie na emeryturze. Bez organizacji zawodów, treningów, startów. Możliwe?
– Całkiem poważnie, to chciałbym zejść z tego świata, gdy będę w akcji. To moje marzenie. Nie chcę siedzieć w domu i narzekać, że mnie boli. Boli? To wychodzę na trening, to jest moje lekarstwo. Cudownie jest się rano obudzić i mieć świadomość, że czekają ciekawe rzeczy. Najważniejsze w życiu, to mieć radość z każdego dnia i nie poddać się wariactwu, że jest źle i lepiej nie będzie.
– Wraca pan jeszcze myślami do czasów, gdy był po drugiej stronie?
– Nigdy się nie wstydziłem i zawsze otwarcie mówiłem o swoich problemach, narkotykach, konfliktach z prawem, Monarze. Nie żyję jednak przeszłością, ale tym co dziś i ewentualnie jutro. Nie lubię i nie chcę życia, które zamienia się w muzeum.
Jerzy Górski (ur. 1954) – trener, organizator wydarzeń sportowych, działacz społeczny i Triathlonowy Mistrz Świata w Double Ironman z Huntsville w Alabamie w 1990 roku (według triathlonslawa.pl). Przez kilkanaście lat był narkomanem (1969-1982), ma za sobą pobyty w zakładzie karnym. Jego przemiana rozpoczęła się w 1984 roku, gdy trafił do wrocławskiego oddziału Monaru. Za namową Marka Kotańskiego rozpoczął treningi. Najpierw biegał, później zaangażował się w triathlon. Po sześciu latach przygotowań został mistrzem świata, po jedenastu spełnił swoje największe marzenie i wystartował w Ultramanie, czyli najbardziej wymagających i wyczerpujących zawodach triathlonowych na świecie. Mieszka w Głogowie. Jest pomysłodawcą i organizatorem Crossu Straceńców oraz Triathlonu Sława.