Rok 1963 był dla losów dyscypliny kluczowy. W Nowym Jorku przyszedł na świat Michael Jordan, a we Wrocławiu narodziła się wielka narodowa drużyna. Niewiele jednak brakowało, a mistrzostwa Europy w Hali Ludowej, które 13 października Polacy skończyli ze srebrnymi medalami, przekreśliłaby epidemia czarnej ospy. Co tam ostatnia porażka z Węgrami...
17 lutego 1963 roku to w dziejach koszykówki data szczególna. Tego dnia, w Nowym Jorku, urodził się Michael Jordan, późniejszy "Król Przestworzy". Nikt nie mógł wtedy przypuszczać, że za niewiele ponad dwie dekady przeniesie basket w nieznany dotąd obszar, czyniąc z NBA najwspanialszy i najbardziej pożądany sportowy produkt na świecie.
Akurat wtedy we wrocławskim powietrzu działo się źle. Nie chodziło jednak o smog, który, 9 lutego 2018, wedle portalu AirVisual.com uczynił z Wrocławia najbardziej zanieczyszczone miasto świata. Otóż w maju 1963 roku stolica Dolnego Śląska zaczęła bitwę z czarną ospą. Najpierw jednak należało przeciwnika zdiagnozować, by wiedzieć jakie działa przeciw niemu wytoczyć.
Miasto zamknięte, ofiary śmiertelne
Zarazę miał sprowadzić do Wrocławia niejaki Bonifacy Jedynak, oficer Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który po powrocie z Azji trafił do szpitala MSW. Tam lekarze, dla których czarna ospa mogła być czymś w rodzaju... czarnej magii, orzekli, że pacjent złapał malarię. By jednak pozbyć się wątpliwości, Jedynaka zapakowano w karetkę i posłano do Gdańska, gdzie koledzy specjaliści z Centrum Badań Tropikalnych diagnozę potwierdzili.
Koniec końców okazało się, że Jedynak istotnie musiał chorować na malarię, lecz również na ospę. Dość szybko stanął on na nogi i wrócił do domu, za to nieco później zaczęła podupadać na zdrowiu salowa, której przypadło w udziale sprzątanie izolatki po agencie. Następnie salowa "przekazała" choróbsko lekarzowi, do którego z problemem się zgłosiła, synowi, a także córce. Ta była pierwszą ofiarą epidemii.
Wrocław stał się miastem zamkniętym, przeciw ospie zaszczepiono 98 procent mieszkańców, a osoby podejrzane o kontakt z chorymi trafiały do izolatoriów. Światowa Organizacja Zdrowia szacowała, że epidemia wygaśnie dopiero po dwóch latach, a spośród dwóch tysięcy zakażonych umrze około dwustu. Szczęśliwie jednak końcowe statystyki zarazy nie były tak dramatyczne – zarażonych zostało 99 osób, zmarło siedem, w tym cztery to przedstawiciele służby zdrowia. 19 września stan epidemii odwołano, na dwa tygodnie przed planowanym rozpoczęciem mistrzostw Europy w koszykówce mężczyzn. Biało-czerwoni sięgnęli wówczas po wicemistrzostwo Europy. Po raz pierwszy. I ostatni.
Przesiadka na wysoki stołek
– Myśmy do końca nie wiedzieli, czy zagramy we Wrocławiu. Powstał już przecież awaryjny plan przeniesienia imprezy do Łodzi – wspomina Mieczysław Łopatka, gwiazda srebrnej drużyny Witolda Zagórskiego. Przeciw ospie nasi koszykarze zostali zaszczepieni w Warszawie, z kolei odpowiednią atmosferę zaszczepił w drużynie wspomniany Zagórski, na przełomie lat 50. i 60. mistrz kraju ze stołecznymi drużynami Polonii oraz Legii. Karierę zawodniczą zakończył w wieku 31 lat i niemal natychmiast przesiadł się na wysoki stołek selekcjonera, zastępując Zygmunta Olesiewicza. Rzecz działa się w 1961 roku.
Niektórzy mawiają przewrotnie, że jeśli trener podopiecznym nie przeszkadza, to już jest dobrze. A jeśli jest w stanie pomóc - to super. Jak było z Zagórskim? – Z moich informacji wynikało, że namaścił go ówczesny prezes Polskiego Związku Koszykówki, a jednocześnie redaktor naczelny Expressu Wieczornego, Marian Kozłowski. Choć niemałą rolę odegrała też zapewne warszawska sitwa, czyli ówcześni reprezentanci kraju, a nieco wcześniej koledzy Witka z boiska, m.in. Janusz Wichowski i Andrzej Pstrokoński. Oni wiedzieli, co to za człowiek, a Witek faktycznie zjednał sobie zawodników, traktował nas jak swoich kolegów i zawierzył nam – przekonuje Łopatka, dziś prezes Regionalnej Rady Olimpijskiej we Wrocławiu. Jako młodszy członek tamtej drużyny, i jako przedstawiciel tzw. terenu, miał coś do udowodnienia.
– Pamiętam, że ci ze stolicy dzielili wówczas kraj na Polskę A, Polskę B i Polskę C. Jak sądzę, ze względu na poziom sportowy. Polska A to była, rzecz jasna Warszawa, Polska B to Kraków i Poznań, a Polska C to Wrocław. Choć to się później wszystko zmieniało – dodaje.
Na Sycylii nie rządzili
Do wrocławskiej imprezy Polacy szykowali się najpierw w rumuńskim Cluj, a później na Sycylii, która była im dobrze znana. Mesynę, Raguzę i Palermo odwiedzali rokrocznie, mierząc się tam towarzysko z innymi europejskimi ekipami. – Trzeba sobie jasno powiedzieć, że nikt wtedy na nas nie stawiał. Prezes Kozłowski powiedział nawet przed mistrzostwami Europy, że z taką formą może nas co najwyżej wycofać. Nie była to poważna deklaracja, ale faktem jest, że na Sycylii nie bardzo nam szło, a forma daleka była od zadowalającej. Optymizm w końcu się jednak pojawił. W momencie, gdy pod koniec września przyjechaliśmy do Wrocławia, by zapoznać się z Halą Ludową i rozegrać dwa sparingi z Izraelem oraz jeden Bułgarią. Wygraliśmy wszystkie – podkreśla wrocławianin urodzony w Drachowie koło Gniezna.
Przygotowania szły wielotorowo. Nad pomalowanym na zielono parkietem Hali Ludowej zawisła potężnych rozmiarów konstrukcja lamp jarzeniowych, które oświetlały wyłącznie plac gry. Plac, na którym brakowało jeszcze linii do rzutów za trzy punkty, a pole trzech sekund, tzw. trumna, miało kształt prostokąta. No i nie spieszyło się jeszcze wtedy nikomu, stąd brak obowiązku wykończenia akcji rzutem w ciągu trzydziestu czy też dwudziestu czterech sekund.
Wychodzili z butów. Dosłownie...
Obuwie? – Mieliśmy już wtedy kontakt z zachodem, więc i all starsy na nogach były. Pamiętam jednak, że pewna firma z Bydgoszczy, trudniąca się produkcją sprzętu sportowego, obiecała nam, że wyprodukuje identyczne. Rozebrała ona amerykańskie all starsy na części pierwsze i rzeczywiście stworzyła trampki na ich podobieństwo. Przyjechał dyrektor całej fabryki i każdy z nas dostał po trzy, cztery pary. Spróbowaliśmy tego obuwia podczas wspomnianych gier sparingowych przed rozpoczęciem mistrzostw Europy. Wyglądały naprawdę fajnie, w zasadzie jak pierwowzór, tylko że miały jedną wadę – wyskakiwaliśmy z tych trampek przy zmianach kierunku biegu. Nie wytrzymywały rozchodzących się na boki naprężeń. I musieliśmy wrócić do starych, sprawdzonych rozwiązań – zdradza tajemnice garderoby Łopatka.
Przed turniejem chłopcy Zagórskiego zajęli część hotelu na Stadionie Olimpijskim. Na czas imprezy przenieśli się natomiast do pawilonu "Pod Misiami" w kompleksie Hali Ludowej. Zakwaterowało się tam więcej ekip uczestniczących, choć byli i tacy, którzy na widok potencjalnego miejsca zamieszkania kręcili nosami. Mowa o Hiszpanach, którzy warunki uznali za spartańskie i przenieśli się do jednego z godniejszych hoteli w mieście. A te godne były wówczas trzy: Grand, Monopol i Polonia.
Zaczęli rosnąć
Podział na trzy Polski rzeczywiście wtedy istniał, co Łopatka dostrzegł raz jeszcze, gdy przeglądał niedawno domowy album dokumentujący wydarzenia roku 1963. – W oczy rzuciła mi się stopka meczowa na końcu relacji zamieszczonej w jednej ze stołecznych gazet. Na pierwszym miejscu znalazł się legionista Wichowski – 24 punkty, na drugim ja z... 28 oczkami, a kolejne nazwiska ułożone już były wedle zdobyczy punktowych – uśmiecha się dziś niespełna 79-letni wrocławianin.
W turnieju wzięło wówczas udział szesnaście najlepszych drużyn Starego Kontynentu, podzielonych na dwie grupy. Nasi trafili do wora oznaczonego literką "B" z NRD, Finlandią, Francją, Rumunią, Związkiem Radzieckim, Hiszpanią i Czechosłowacją. Pod literą "A" zgrupowano z kolei Belgię, Bułgarię, Izrael, Włochy, Jugosławię, Holandię, Turcję oraz Węgry. I zaczęła się regularna bitwa w Hali Ludowej – codziennie od godz. 9, bo tylko w tym obiekcie odbywała się cała rywalizacja. Dziś sytuacja nie do zaakceptowania, bo przecież interes musi się kręcić w przynajmniej kilku ośrodkach.
Nasi już na dzień dobry ograli Hiszpanów (79:76). I zaczęli rosnąć, choć na drugiej przeszkodzie się potknęli. Nie dali rady Związkowi Radzieckiemu (54:64), który w latach 1951-71 w finałach mistrzostw Europy brał udział jedenaście razy. I tylko raz nie zamienił tego występu w złoto, przywożąc brąz z Węgier (1955). Na te sukcesy ramię w ramię pracowali wtedy przedstawiciele wielu socjalistycznych republik radzieckich, m.in. Litwini i świetni wówczas Gruzini.
Ograli wicemistrzów świata
Fazę grupową zakończyli Polacy z bilansem sześciu zwycięstw i jednej porażki, plasując się tylko za Związkiem Radzieckim. To oznaczało, że w półfinale zmierzą się z niepokonaną w grupie A Jugosławią, mającą w składzie duet Radivoj Korać – Ivo Daneu. I po tym spotkaniu "Przegląd Sportowy" mógł triumfalnie krzyknąć tytułem: "Wicemistrzowie świata nie powstrzymali zwycięskiego pochodu Polaków". Bo trzeba wiedzieć, że w maju 1963 roku Jugosłowianie przywieźli srebro globalnych mistrzostw z Brazylii. Korać zdążył jeszcze później ten sukces powtórzyć (1967), a także sięgnąć po srebro olimpijskie (Meksyk 1968). Gdy jednak w 1970 roku Daneu i orkiestra koncertowali we własnym kraju, zdobywając tytuł mistrza świata, Koracia w składzie już nie było. Rok wcześniej zginął w wypadku samochodowym.
Łopatka, główny snajper polskiej drużyny, zaczął tamten półfinał w roli widza, na ławce rezerwowych. Dziś już wie, dlaczego: – Po latach różne pytania zadawałem Witkowi, o tę nieobecność w wyjściowej piątce również zagadnąłem. Witek tłumaczył, że w pierwszych minutach spotkań sędziowie zawsze mają tendencję do częstszego gwizdania fauli, by zaprowadzić na boisku ład i porządek. By uspokoić sytuację. A mnie chciał w ten sposób oszczędzić.
Polityka na parkiecie
Po czasie rozwiązywały się też inne zagadki. Jedna dotyczyła Wiesława Langiewicza, niezwykle utalentowanego gracza, który podczas wrocławskiego turnieju, jak się okazuje, oszczędzany był z innego powodu. Otóż brał on wcześniej udział w krakowskich zajściach z udziałem studentów i prezes Kozłowski miał wymóc na Zagórskim, by z obrońcy korzystać możliwie jak najrzadziej. Łopatka: – Wiesiek rzeczywiście dostawał po trzy, cztery minuty w meczu, a był to kawał gracza. Pamiętam, jak go przymierzano do Śląska Wrocław i pojawił się na naszym treningu. Egzekutorem był niesamowitym, lecz koledzy, którzy poczuli się zagrożeni, przekonali trenera Stasika, że się do tej grupy nie nadaje. Wiesiek mieszka dziś pod Paryżem i jako jedyny z tamtej drużyny nie ma swojej tablicy w Alei Gwiazd Koszykówki w Polanicy-Zdroju. Nie chciał tam przyjeżdżać, miał żal do trenera. Wierzę, że jeszcze się pojawi!
Finał z ZSRR. 13 października. Hala Ludowa wypełniła się tak samo, jak we wcześniejsze dni. Kiedy biało-czerwoni rozgrywali grupowy mecz z NRD o dziewiątej rano, sądzili, że wewnątrz obiektu może się rozchodzić echo, a zastali komplet widzów. I tak było za każdym razem. Tym razem nasi ulegli Związkowi Radzieckiemu 45:61, a najskuteczniejszymi graczami gospodarzy okazali się Łopatka (11), inny wrocławianin Kazimierz Frelkiewicz (10) oraz... Langiewicz (6). Z przyjezdnych najlepiej rzucał Janis Krumins (17).
– Na 10 minut przed końcem było jeszcze tylko pięć w plecy. Wtedy spadłem za pięć fauli, tamci postawili strefę, a myśmy nie potrafili sobie z nią poradzić. Szkoda, wcześniej przez trzydzieści minut było w zasadzie równo – podkreśla Łopatka. Podczas całego turnieju uzbierał 145 punktów, co uplasowało go na siódmym miejscu klasyfikacji strzelców. Na czele rankingu znaleźli się Korać (239) i Hiszpan Emiliano Rodriguez (181).
A kieliszek za siebie
– Wydaje mi się, że po sukcesie z Jugosławią trochę uszło z nas powietrze. Jakbyśmy uznali, że to szczyt naszych możliwości. Pewnie, że po takim półfinale nie można było długo zasnąć, ale piliśmy wówczas tylko szampana. Coś więcej byłoby głupotą, w końcu dwa najważniejsze spotkania odbywały się dzień po dniu. Za to wcześniej – po sparingach z Izraelem, gdy budowaliśmy atmosferę – trochę żeśmy w Piwnicy Świdnickiej dali po garach. Święci nie byliśmy, ale nawet jeśli ktoś zgrzeszył, to nazajutrz w czasie treningu nie dawał tego po sobie poznać. Jak zabawa, to zabawa, a jak praca, to nie ma żartów – taką mieliśmy zasadę. Więc po całej imprezie znów można było pozwolić sobie na więcej. Chodziliśmy po hotelach i byliśmy jak bogowie, a każdy opróżniony kieliszek wyrzucało się za siebie. Żeby nikt dwa razy w ten sam nie nalewał. Za to przed mistrzostwami poznałem w kasynie oficerskim przyszłą żonę, Honoratę – wspomina snajper i król strzelców MŚ w Urugwaju (1967), na którą to imprezę Polacy pojechali wtedy po raz pierwszy. I ostatni. Pasmo sukcesów nie zmieniło jednak Łopatki jako człowieka, nadal wszystkim kłaniał się w pas. I żadna korona mu z głowy nie spadała, a zebrał ich bez liku.
Sukces nie okazał się dziełem przypadku, nikt też nie mógł powiedzieć, że pomogły ponure i beznamiętne przecież, żelbetonowe ściany Hali Ludowej. Dwa lata później ekipa Zagórskiego przywiozła brąz ME z Moskwy, a cztery lata później – brąz z Helsinek. To były ostatnie medale naszej narodowej męskiej koszykówki, choć w 1969 roku w Neapolu i w 1971 w Essen niezła passa wciąż trwała, bo kończyło się tuż za podium, czwartą lokatą.
Niedoszły duet z Koraciem
Po igrzyskach w Meksyku (1968) los sobie z Łopatki nieco zakpił, przy pomocy ludzi, niestety. Mianowicie otrzymał ofertę gry w Standardzie Liege, tamtejsi działacze liczyli, że dołączy do Koracia. Środkowy też wierzył. Musiał tylko otrzymać paszport do 31 sierpnia. Otrzymał dzień później. O dzień za późno...
– Komuś zależało na tym, bym nie wyjechał, a po latach, już jako trener, nawet to zrozumiałem. Też nie chciałbym stracić swojego najlepszego zawodnika. Domyślam się, kto stoi za tamtą sprawą, choć to tylko przypuszczenia – tłumaczy. A jako szkoleniowiec Śląska dokonał rzeczy wyjątkowej. Otóż z dziesięciu sezonów, w czasie których opiekował się Kosynierami, wycisnął – uwaga! – osiem złotych medali mistrzostw Polski, srebro i brąz.
Czekając na odrodzenie
A trener Zagórski? Zmarł 30 czerwca 2016 roku w austriackim Gmunden. Nie żyje też pięciu jego srebrnych chłopców: Bohdan Likszo, Janusz Wichowski, Leszek Arent, Andrzej Nartowski i Marek Sitkowski. Siedmiu jest pośród nas. To, obok Łopatki, Andrzej Pstrokoński, Zbigniew Dregier, Kazimierz Frelkiewicz, Wiesław Langiewicz, Stanisław Olejniczak i Jerzy Piskun.
Wszyscy oni brali udział w narodzinach polskiego basketu. A teraz czekają na odrodzenie. My też czekamy, czekamy, czekamy...
Wojciech Koerber
88 - 76
Francja
82 - 69
Polska
91 - 96
Hiszpania
54 - 95
Francja
87 - 90
Polska
93 - 85
Włochy
107 - 96
Grecja
100 - 90
Finlandia
94 - 88
Czechy
86 - 94
Włochy
94 - 86
Chorwacja
86 - 94
Polska
102 - 94
Litwa
85 - 79
Czarnogóra
88 - 72
Belgia
86 - 87
Francja
96 - 69
Polska
88 - 77
Izrael
88 - 67
Holandia
56 - 90
Włochy
69 - 90
Grecja
90 - 85
Ukraina
71 - 106
Niemcy
82 - 88
Słowenia
87 - 70
Bośnia i Hercegowina
73 - 81
Czarnogóra
odwołany
Rosja
80 - 89
Belgia
69 - 72
Hiszpania
78 - 89
Serbia