Radosław Gilewicz grał przez kilkanaście lat na Zachodzie. Najpierw w Szwajcarii, potem w Niemczech, a na końcu w Austrii. Mimo że strzelał dużo goli, rzadko znajdował się w orbicie zainteresowań selekcjonerów, co boli go do dziś. W obszernej rozmowie opowiada również o Joachimie Loewie, z którym zna się doskonale, Stanisławie Czerczesowie, wesołych Latynosach, których spotkał na drodze, ale i o Józefie Wojciechowskim, przez którego czuł się pokrzywdzony.
Marcin Borzęcki, SPORT.TVP.PL: – Obserwujemy dziś wielu młodych piłkarzy, którzy wyjeżdżają do zachodnich lig. Zazwyczaj do Niemiec, Włoch, Beneluksu. Pan w latach 90. postawił na dość niecodzienny kierunek, wybierając szwajcarskie FC Sankt Gallen.
Radosław Gilewicz: – Przede wszystkim czasy były inne. Kiedyś wyjazd za granicę był czymś szczególnym, niezależnie od obieranego kierunku. Wyjeżdżałem wkrótce po tym, jak z Barcelony wróciła reprezentacja olimpijska z medalami na szyjach, więc dziwne było już to, że akurat mi udało się skorzystać z atrakcyjnej propozycji. Miałem za sobą tylko jeden sezon w ekstraklasie, choć akurat bardzo dobry, bo zdobyłem kilkanaście bramek. Na to wszystko nałożyły się problemy finansowe Ruchu Chorzów, co nie zmieniło się do dzisiaj i... zdecydowałem się odejść. Jasne, z perspektywy czasu taki kierunek nie jest zbyt atrakcyjny, nawet ligi belgijska czy holenderska są coraz rzadziej odwiedzane. Większość piłkarzy woli wyjechać do Niemiec, do Włoch, rzucić się od razu na głęboką wodę.
– Szwajcaria to była jedyna możliwość, czy pojawiały się inne?
– W debiutancki sezon w ekstraklasie wszedłem z przytupem i pewnie przy identycznych statystykach kosztowałbym dziś sporo. Ale pomimo tego nie byłem sobie wówczas w stanie wyobrazić, że uda mi się wyjechać na Zachód. Dopiero co zdążyłem pokazać się kibicom w Chorzowie, a już miałem podbijać świat. Pamiętam pierwszą rozmowę z menedżerami na turnieju w Hamburgu, kiedy zapytali mnie, gdzie chciałbym wyjechać. To był styczeń, rozgrywki halowe w Niemczech. Bez większego namysłu wypaliłem, że do Szwajcarii, bo… miałem tam ciocię. Ku mojemu zdziwieniu pół roku później byłem w drodze do Sankt Gallen. Wahałem się co prawda do końca, ale koniec końców podjąłem rękawicę i tego nie żałuję.
– To był duży awans sportowy?
– Ogromne wyzwanie. Jacek Krzynówek poznał w Niemczech smak treningu u takiego tyrana jak Felix Magath, a ja trafiłem do zespołu prowadzonego przez innego zafiksowanego na punkcie morderczych treningów Niemca. Uwe Rapolder fundował nam niezwykle ciężkie zajęcia, dla mnie to było brutalne zderzenie z rzeczywistością. Dużo biegania, kolosalny wysiłek. Gdyby nie żona, która wspierała mnie z synem od początku, miałbym ogromny problem, by to przetrwać. Później jednak to doceniłem, bo po takiej szkole życia nie mogłem być już niczym zaskoczony.
– I to z pewnością ułatwiło przeskok do Bundesligi.
– Zdecydowanie. W Szwajcarii przystosowałem się do dużych obciążeń i było mi łatwiej. Dlatego też późniejsze przenosiny do Stuttgartu nie wywołały aż takiego szoku.
– Same przenosiny pewnie nie, ale już konkurenci do gry w ataku z pewnością. Fredi Bobić, Giovane Elber…
– Pierwszy został w moim debiutanckim sezonie w Bundeslidze królem strzelców, drugi – wicekrólem. Tamten zespół był niezwykle silny. Oprócz wspomnianego duetu, byli jeszcze mistrz świata Thomas Berthold, kapitalny Krasimir Bałakow, Frank Verlaat, czołowy stoper w kraju, austriacki bramkarz Franz Wohlfahrt. Nie mam wątpliwości, że kadrowo była to, obok Bayernu, jedna z najmocniejszych drużyn w Bundeslidze. Inna sprawa, że nie patrzyłem na to w takich kategoriach, chciałem po prostu trafić do ligi niemieckiej i sam transfer był dla mnie ogromną nobilitacją. Podejrzewam, że dziś byłoby mi zdecydowanie łatwiej, wówczas ściąganie obcokrajowców nie było jeszcze tak popularną praktyką.
– Czyli nie było kalkulacji. Skok na głęboką wodę i co ma być, to będzie.
– Chciałem spróbować, nie żałuję. Cieszę się, że było mi dane grać w tak fantastycznym zespole, bo przecież jeszcze kilkadziesiąt miesięcy wcześniej rozgrywałem pierwszy sezon w ekstraklasie. W Stuttgarcie wiele się nauczyłem, grałem na różnych pozycjach, bo i w ataku, i na skrzydłach. Miałem z tego ogromną satysfakcję.
– Konkurencja była duża, ale w debiutanckim sezonie kilka goli udało się uzbierać.
– Nie chcę szukać usprawiedliwienia, ale nie pomogła mi kontuzja, czyli zerwanie torebki stawowej. Przeszedłem w Stuttgarcie operację, trochę wypadłem z rytmu, ale i tak kilka razy udało się błysnąć. Bardzo fajnie wyglądałem w kwietniu – dostałem parę szans gry w wyjściowej jedenastce, strzeliłem dwa gole. Biorąc pod uwagę jakich miałem rywali w ataku, to trudno mi z perspektywy czasu narzekać.
– Po dwóch latach przyszedł czas na transfer do Karlsruher SC. To jedyny klub, który chciał pana ściągnąć?
– Najpierw miałem ofertę z Herthy, która awansowała do Bundesligi. To była znakomita propozycja, Dieterowi Hoenessowi bardzo zależało, bym skorzystał, ale wybrałem KSC. Było zdecydowanie bliżej, sporą rolę odegrał również trener, Winfried Schaefer.
– Miał pan przyjemność pracy z Joachim Loewem i to w aż trzech klubach. Dla kibiców to postać tajemnicza, niewiele o nim wiadomo, bo w piłce klubowej pracował na dość niskim poziomie.
– Od kilkunastu lat nie zmienił się jako człowiek. Od początku był kapitalnym analitykiem i psychologiem. Wydaje mi się, że jego dużym atutem jest umiejętność znalezienia wspólnego języka z gwiazdami. Mimo młodego wieku, znakomicie budował relacje z piłkarzami, miał świetny warsztat i to procentowało. Zawodnik widział, że Loew wyciąga z niego maksimum możliwości i automatycznie mu ufał. Nie był typem motywatora jak na przykład Juergen Klinsmann, ale świetnie zarządzał szatnią. Mając pod opieką ponad 20 mężczyzn o różnych charakterach, potrafił zadbać o każdego z nich. Do dziś mu się to udaje, choć teraz większą rolę odgrywa na pewno doświadczenie.
– To temat na czasie. W Niemczech jest teraz trend stawiania na młodych trenerów, tak zwanych "laptopowych". I nikt nie boi się, że niedoświadczony 31-latek nie zdobędzie autorytetu wśród piłkarzy.
– Najważniejsze, żeby przekonać piłkarzy do pracy. Jeśli drużyna widzi, że ma przed sobą kompetentnego, przygotowanego merytorycznie do obowiązków gościa, to od razu go zaakceptuje. Loew potrafił w świetny sposób zachęcić do realizowania swojej wizji grania.
– W Tirolu Innsbruck, gdzie również miał pan okazję się z nim spotkać, umiał nawet zrezygnować z pensji, by piłkarzom niczego nie brakowało.
– Zaczęło się od tego, że Kurt Jara opuścił nas na rzecz HSV i pojawiłem się w gabinetach działaczy, by zasugerować im kandydaturę Loewa. Wiedziałem, że to na tyle zdolny trener o podobnym warsztacie, że poradzi sobie bez problemu z zastąpieniem Austriaka. Okazało się, że taki ruch jest możliwy i zainteresowane nim były obie strony. "Jogi" fantastycznie się wkomponował, mimo tego, że były to trudne organizacyjnie czasy Tirolu. Pokazał charakter. Klub był w tarapatach finansowych, a my wciąż walczyliśmy o mistrzostwo kraju, więc nie było miejsca na chaos i nieporządek. Przez zaległości z wypłatami była w szatni grupa, która zbuntowała się i nie chciała wyjść na boisko. Byliśmy trzy lub cztery kolejki przed finiszem sezonu, a sześciu-siedmiu piłkarzy się postawiło. Loew poszedł do zarządu i powiedział, że rezygnuje z pieniędzy. Już w szatni, przy działaczach zakomunikował, że nie chce pensji i powinno się te pieniądze przekazać piłkarzom, by nikt nie musiał sobie zawracać głowy sprawami pozaboiskowymi. Eksperyment wypalił, wszyscy wyszli na boisko i zdobyliśmy mistrzostwo kraju.
– Jaki jest prywatnie? W trakcie spotkań wygląda na spokojnego, nie przypominam sobie, bym widział go skaczącego i pokrzykującego przy linii. Choć w jednej z rozmów z panem przeczytałem, że raz w szatni pokazał pazur.
– Dobrze znana była nam zarówno jego lewa ręka, jak i lewa noga. Zdarzało się, że czymś rzucił lub coś kopnął, trafiały się mocne słowa, ale zachowywał balans. Nie przesadzał, miał wyczucie. Wiedział, kiedy nas zganić, a kiedy pochwalić. To było jego dużym atutem i myślę, że tak też jest do dziś.
– Jest pan zaskoczony tym, gdzie udało mu się dotrzeć?
– Spotykając się z byłymi piłkarzami, czy to w Austrii, czy w Stuttgarcie, jesteśmy zdumieni tym, jak wielką karierę zrobił. Nikt się nie spodziewał, że przez tyle lat będzie prowadził czołową reprezentację świata i wygra mundial. Miał też trochę szczęścia, ale obronił się warsztatem i wiem, że w pełni zasłużył na to, gdzie dotarł.
– Spotykał pan na swojej drodze nie tylko tak poukładanych szkoleniowców jak Loew. Jego absolutnym przeciwieństwem był choćby Christoph Daum, kontrowersyjny frustrat.
– Pamiętam jak objął nasz zespół, czyli Austrię Wiedeń. Pracował może ze dwa dni, ja miałem kontuzję. Zawołał mnie przed bardzo ważnym meczem eliminacyjnym do Pucharu UEFA. Graliśmy z FC Porto, czyli prowadzoną przez Jose Mourinho drużyną, która później te rozgrywki wygrała. Posadził mnie naprzeciwko siebie, rozmawialiśmy w cztery oczy, z tym że jego wzrok latał – raz w prawo, raz w lewo. Ja lubię rozmawiać patrząc w oczy, miałem problem, by nawiązać kontakt. I wyszedł taki dialog:
– Wiesz, że mamy ważny mecz w środę?
– Tak, wiem.
– Musimy wygrać!
– Mam taką nadzieję, trenerze.
Złapał mnie wtedy za szyję, zaczął szarpać i krzyczeć:
– Jak mam nadzieję! Musimy wygrać! Wygramy!
Wtedy przestraszony przyznałem mu rację i tak poznałem jego charakter. Już na starcie powiedział, że musimy 24 godziny na dobę żyć piłką i nic innego nie powinno nas interesować. Ciekawy człowiek, trzeba się było przyzwyczaić.
– Na treningu też dokręcał śrubę?
– Zdecydowanie. Trenerem bramkarzy był znakomity fachowiec, Eike Immel. Mieliśmy z nim fantastyczny kontakt, więc zdarzało się, że szliśmy do niego i prosiliśmy, by porozmawiał z Christophem. Chcieliśmy, żeby troszkę nam odpuścił, zwłaszcza że następnego dnia graliśmy mecz ligowy. Na kilkanaście godzin przed spotkaniem starcia 1 na 1 lub 2 na 2 w pełnym biegu były mordercze. Daum oczywiście sobie nic z tego nie robił. Mówił, że w porządku, da nam trochę luzu, po czym… odpuszczał jedną serię treningową.
– Na mundialu będzie pracowało dwóch pana kolegów – wspomniany Loew oraz Stanisław Czerczesow.
– Niesamowita osobowość. A propos, kilka dni temu rozmawiałem z nim, w drugiej połowie maja jego reprezentacja będzie przygotowywała się w Innsbrucku i mam w planach go odwiedzić. Chcę dowiedzieć się czegoś o tej drużynie, poznać ją od środka. Wracając do jego osobowości – bardzo specyficzny. Do końca nie wiadomo, kiedy mówi prawdę, a kiedy żartuje, bo zawsze ma tę samą, kamienną minę. Wzrokiem też potrafi zabijać, a gdy się uśmiechnie, to potrafi rozczulić, roztacza ciepłą aurę. Trzymam kciuki, żeby mu się udało, bo nie będzie łatwo. Jest sporo zawirowań wokół tej kadry, ma słabą generację piłkarzy, do tego doszło kilka urazów.
– Oglądałem skróty spotkań, kiedy walczyliście z Fiorentiną o awans do Ligi Mistrzów. Czerczesow nie zmienił się ani trochę, może zyskał tylko trochę kilogramów.
– Dokładnie. Łysina, wąsy, do tego niezwykle postawny mężczyzna. Ogromny upór widzieliśmy zwłaszcza, gdy był kontuzjowany. Przed mundialem w Korei i Japonii miał bardzo długą przerwę. Pamiętam, był bodajże listopad, siedzieliśmy przy śniadaniu w klubie, a Staszek zapewniał nas, że pojedzie na mistrzostwa świata. Oczywiście popatrzyliśmy na siebie i go wyśmialiśmy, bo wydawało się to nierealne. Ale minęło oczywiście kilka miesięcy, a Czerczesow siedział już na ławce w trakcie turnieju. U tego człowieka nie ma nic niemożliwego.
– To największa osobowość, jaką spotkał pan w trakcie kariery?
– Największy respekt miałem przed Thomasem Bertholdem, mistrzem świata. Gdy przyjechałem ze skromnego Sankt Gallen do Stuttgartu, podczas jednego z pierwszych treningów trzeba było dobrać się dwójkami i zagrywać do siebie piłki, tak na 30-40 metrów. Nigdy nie byłem tak zdenerwowany jak wtedy, większość podań udawało mi się posłać idealnie, ale jak nie daj Boże chybiłem, to od razu go z daleka przepraszałem. Olbrzymi szacunek, ale szybko okazało się, że jest nie tylko fantastycznym piłkarzem, ale i dobrym człowiekiem. Niezwykle pomocny. Ale jednocześnie dla rywali nieprzyjemny. Brutalny, nieustępliwy, twardy. Do dziś mamy znakomity kontakt. Niesamowity autorytet miał również Fredi Bobić. Pochodził z tamtych okolic, każdy kłaniał mu się z daleka.
– Jego partner z linii ataku, Giovane Elber, już wtedy wyglądał na niezwykle utalentowanego piłkarza. Prześledziłem jego losy, w każdym sezonie strzelał po kilkanaście goli.
– Na pewno nie mógł narzekać, ale dziś zarabiałby kolosalne pieniądze w futbolu. Podejrzewam, że miałby cenę rzędu kilkudziesięciu milionów euro. Fantastyczny charakter, jak to Brazylijczyk – uśmiechnięty, wyluzowany, otwarty. Ale, co istotne, bardzo zdyscyplinowany. Nijak nie można go było porównać choćby z Ailtonem, który słynął z nadwagi. Elber był zorganizowany. Szybko trafił do Europy, jako chłopak zamieszkał w Niemczech, więc dobre nawyki weszły mu w krew.
– Zderzenie z rywalami w Bundeslidze było szokiem, czy dzięki epizodowi w Szwajcarii udało się nieco szybciej zaadaptować?
– Było szokiem, choć nigdy w takich kategoriach na to nie patrzyłem. Cierpiałem, że ogromną uwagę przywiązywano do warunków fizycznych. Dziś niscy mają trochę łatwiej, wówczas już na starcie trener miał wątpliwości. Mogłem wygrywać sprytem i techniką, więc podpatrywałem kolegów na boisku, sam nad tym pracowałem. Chciałem jak najwięcej biegać na boisku. Uznałem, że kluczem do wyrobienia sobie pozycji będzie determinacja, tak by koledzy byli ze mnie zadowoleni. Harowałem wchodząc z ławki, dużo biegałem, walczyłem. Nie chciałem być tylko uzupełnieniem kadry, chciałem zaznaczać obecność.
– Transfer do Austrii był dużym zawodem? To w końcu spory krok w tył w porównaniu z Bundesligą.
– Nałożyło się na to kilka czynników. Miałem gorszy okres, akurat w maju, gdy zapadła decyzja o transferze. Z Karlsruher spadliśmy z ligi kiepsko grając na finiszu rozgrywek, w klubie doszło do sporych roszad. Poza tym zginął mój wujek, z którym miałem bardzo dobre relacje. Przeszedłem małe załamanie nerwowe, skumulowały się negatywne rzeczy i rozważałem nawet powrót do Polski. Byłem sfrustrowany i spotkałem się z trenerem, którego poznałem w Szwajcarii, czyli z Kurtem Jarą. Namówił mnie na transfer do Innsbrucka, wytłumaczył, że to idealne miejsce, by się odbudować. Wiadomo, był to krok w tył, ale była to, tak czy owak, dość silna liga, nie miałem wcale łatwo. Na pewno były to mocniejsze rozgrywki niż polskie, a ja szybko się tam zaaklimatyzowałem i zacząłem strzelać gole.
– Zdobywane z Tirolem mistrzostwa kraju musiały być sporym zaskoczeniem, utarliście nosa między innymi zespołom ze stolicy.
– Bardzo dużym. Powolutku, krok po kroku robiliśmy swoje i trafiła nam się w szatni bardzo fajna grupa. Nie tylko pod kątem piłkarskim, ale i charakterologicznym. Mieliśmy świetnych trenerów, bo i wspomnianego Jarę, i potem Loewa. Tego pierwszego często krytykuje choćby Kamil Kosowski, ja dogadywałem się z nim świetnie, bo w wielu trudnych chwilach mi pomagał.
– Austria to chyba drugi dom. Gablota pełna pucharów, wyróżnienia drużynowe, indywidualne. Otarliście się też o Ligę Mistrzów, a pan dał show w dwumeczu z Fiorentiną strzelając trzy gole.
– Mieli fantastyczną pakę, a to był chyba mój najlepszy okres w karierze. Byłem nie do zatrzymania, nieskromnie powiem, że w pewnym momencie bawiłem się z rywalami. Piękne wspomnienia, choć trudne czasy pod względem ekonomicznym. Po tamtym dwumeczu była możliwość, bym odszedł do Fiorentiny. Włosi się mną zainteresowali i muszę przyznać, że miałem sporą satysfakcję z tego, że takie zapytanie wpłynęło do klubu. Jestem jednak zbyt rodzinny, nie chciałem znowu przerzucać żony i dzieci w inne miejsce. Kto wie, może to był błąd, że w końcu się nie zdecydowałem na transfer. Uważam jednak, że nie byłoby dobrze, gdybym mieszkał na Półwyspie Apenińskim, a rodzina zostałaby w Austrii.
– Ktoś, oprócz Fiorentiny, próbował jeszcze ściągnąć?
– Kurt Jara chciał mnie ściągnąć do Hamburga. Hannover zaś, przede wszystkim przez Ralfa Rangnicka, również namawiał mnie na transfer. Trzykrotnie mnie oglądali, spotkaliśmy się, ale zrezygnowałem. Duże wrażenie wywarł na mnie Rangnick, jeśli ktoś ma możliwość go poznać, to gorąco namawiam. Gość z innej planety, z niezwykle ciekawym spojrzeniem na świat i na piłkę. Ma filozofię, wizję, znakomicie się nią dzieli. Od takich ludzi trzeba chłonąć wiedzę.
– Ale do Austrii Wiedeń zdecydował się pan przejść.
– Z Wiednia miałem przede wszystkim blisko do domu. Perspektywy też były bardzo dobre, zarówno finansowe, jak i sportowe. Bogaty sponsor, szanse na awans do Ligi Mistrzów, choć zabrakło nam trochę szczęścia, by to osiągnąć. Ogólnie wspominam to bardzo dobrze, byłem w wysokiej formie, strzelałem sporo goli.
– Był pan uwielbiany w tamtym kraju. Zdarzało się nawet, że prosili o wsparcie politycy.
– To prawda, zabawna historia. Zgłosił się do mnie sztab wyborczy i jako obcokrajowiec miałem trzymać się hasła "Jakbym mógł, to zagłosowałbym na…". Pomogłem, potem otrzymałem oficjalne podziękowania podpisane przez kanclerza. Miła sprawa.
– Ale i na polu sportowym trafiały się wyróżnienia. Jak choćby za pięknego gola przewrotką.
– Byłem tym zaskoczony. Zostałem zaproszony na wspaniałą uroczystość, wielką galę, a moje trafienie było nominowane do gola 30-lecia, obok bramek Antonego Panenki, Hansa Krankla, czyli legend. No i w tym wszystkim mój. Wygrać się nie udało, zająłem bodajże drugie lub trzecie miejsce, ale nie rozczarowałem się, bo wiedziałem, że faworytem jest Austriak. To duża radość, jeśli człowiek przyjeżdża po latach czy to do Austrii Wiedeń, czy do jakiegokolwiek innego klubu, a na wejściu słyszy: "O, legenda przyjechała". Mam satysfakcję, bo wiem że zapracowałem sobie na uznanie tym, co pokazywałem na boisku.
– I choć ligę austriacką traktuje się jako dość przeciętną, to spotkał pan tam kilku ciekawych piłkarzy. Między innymi Djalminhę, znanego z Deportivo.
– Świetny piłkarz, ale miał problem z Christophem Daumem. Niemiecki szkoleniowiec chciał z niego zrobić typowego Niemca. Ciężko pracującego, finezyjnego, ale jednocześnie bardzo zdyscyplinowanego. Djalminha nigdy nie chciał być w ten sposób traktowany i dlatego nie zawsze grał. W obronie występował jego rodak Julio Cesar z Realu Madryt, który dopasował się znacznie szybciej. Grałem z dwoma genialnymi piłkarzami – Krasimirem Bałakowem i Djalminhą. Jeśli jednak miałbym wybrać, który miał lepszą lewą nogę, to stawiam na Brazylijczyka. Fantastyczny zawodnik, wirtuoz z bajeczną techniką, ale i z typowo latynoskim podejściem do życia. Mimo wyraźnego zakazu, potrafił znienacka wylecieć z Wiednia do Madrytu na urodziny Roberto Carlosa, a potem z uśmiechem przyjąć karę nałożoną na niego w klubie. Na jednym ze zgrupowań w hiszpańskiej Marbelli, w tajemnicy przed trenerem, wypełnił piętro w hotelu rodziną i znajomymi. A trenowaliśmy tam dwa tygodnie! Wyszło to na jaw jakoś przez przypadek, oczywiście również musiał zapłacić wysoką grzywnę. Non-stop chodził swoimi ścieżkami, żył jak chciał.
– Poznał pan też Petera Stoegera, który teraz prowadzi Borussię Dortmund, a pracował właśnie w Wiedniu.
– Prowadził mnie przez chwilę. Bardzo spokojny, opanowany, inteligentny. Zero zadufania, pełna koncentracja na pracy.
– Abstrahując od piłki klubowej. Gdy spojrzymy jacy napastnicy teraz znajdują się w orbicie zainteresowań selekcjonera, zauważymy choćby Łukasza Teodorczyka z Belgii i Kamila Wilczka z Danii. Ma pan żal, że trenerzy reprezentacji niechętnie zaglądali do Austrii?
– Na pewno jest niedosyt. Jestem krytyczny wobec swojej kariery reprezentacyjnej. Nie ma co ukrywać – to się nie udało. Zawsze byłem piłkarzem potrzebującym wsparcia i zaufania, ale mam też żal do siebie. Jasne, patrząc z takiej perspektywy, że zaczynałem od zera i zaszedłem daleko, mam prawo się cieszyć, ale zawsze mogło być lepiej. Być może mogłem być bardziej bezczelny, upominać się o swoje i rozpychać łokciami, a wydawałem się za grzeczny.
– Ale nie miał pan chyba żadnych kompleksów.
– Wydaje mi się, że byłem zaawansowany technicznie. Może nie grałem tak dobrze jak Piotrek Zieliński, który jest chyba jedynym młodym polskim piłkarzem operującym swobodnie prawą i lewą nogą, ale przyznam, że nie miałem się czego wstydzić. Taka umiejętność pozwala na boisku robić o wiele więcej, przede wszystkim szybko reagować i realizować każdy pomysł, który przyjdzie do głowy, a widzimy, że niektórzy muszą przekładać piłkę na tę "lepszą" nogę i tracą cenne sekundy.
– Wraca pan myślami do słynnego meczu z Anglią w eliminacjach Euro 2000? Brakowało niewiele, by zostać bohaterem narodowym strzelając decydującego gola.
– O jedną rzecz mam żal. Jasne, nie zdobyłem bramki, a miałem dogodną sytuację. Pewnie gdyby udało się, to zamknąłbym usta krytykom. Z drugiej strony – według ekspertów i komentatorów – byłem najlepszym piłkarzem spotkania. Szkoda, że każdy skupił się na tej pechowej sytuacji. Można traktować takie rzeczy z przymrużeniem oka, ale jeden z oceniających stwierdził, że narodził się "polski Owen". Być może, gdyby we mnie zainwestowano, to rozegrałbym więcej spotkań z orzełkiem.
– Z Wiednia do Pasching. Był moment, w którym rozważał pan powrót do Polski?
– Zastanawiałem się nad tym, czy wrócić do ojczyzny, ale oferta była na tyle ciekawa, że z niej skorzystałem. Mały klub, prowincja, spokojny klimat, niewielka presja. Udało się parę razy trafić, choć czułem, że brakowało już "gazu".
– Ale do ekstraklasy i tak pan trafił. Choć był to powrót gorzki.
– Chciałem jeszcze pograć chwilę w piłkę i nie wracałem dla pieniędzy. Miałem wrażenie, że będę dobrym mentorem dla młodych. Jeśli przejrzeć wypowiedzi z tamtego okresu, wielokrotnie podkreślałem, że chciałem skupić się przede wszystkim na pomaganiu wchodzącym do poważnej piłki. Do dziś są mi za to wdzięczni. Istotnym argumentem był też fakt, że tylko w Warszawie była szkoła z niemieckim, a na tym zależało mi przy edukacji dzieci. W każdym razie trafiłem do klubu, który był zarządzany irracjonalnie. Pan Wojciechowski był szalony, nie miał cierpliwości, nie potrafił oceniać sytuacji. Jego decyzje były prowokujące. Dawanie kontraktu, a potem szukanie wśród najlepiej zarabiających kozłów ofiarnych było nie fair. Ja akurat nie miałem najwyższej pensji, ale taki Ebi Smolarek, Grzesiek Piechna i tak dalej...
– Słyszałem, że zdarzało się, że ingerował w skład.
– Przychodził z kartką i podawał nazwiska. Trener musiał się dostosować. Tak się nie da.
– Pan grał tam sezon, ale dlatego, że tylko przez tyle obowiązywał kontrakt?
– Nie, miałem umowę na dwa lata. Plan był taki, że po roku zawieszę buty na kołku i zostanę dyrektorem sportowym. Pan Wojciechowski traktował mnie jednak źle, czułem się pokrzywdzony. Przyszedłem pewnego dnia do niego z kontraktem, położyłem go na stole i powiedziałem, że rezygnuję. Nie chciałem żadnych pieniędzy, nie miałem żadnych oczekiwań. Po prostu podziękowałem za współpracę. Jego reakcja była zaskakująca, żaden piłkarz wcześniej się tak nie zachował. Zaskoczony dopytywał o co chodzi, ale ja trzymałem się swojego. "Nie chcę. Odchodzę. Nie pozwolę sobie, by wytykano mi zarobki". Pamiętam, że jak wychodziłem powiedział na odchodne: "Jak będzie pan chciał wrócić – proszę zadzwonić". Słabe zachowanie.
– Powrót do Polski był też trudny ze względu na... język. Zwłaszcza, że szybko wcielił się pan w rolę komentatora.
– Oj, okropne wyzwanie. Nie miałem za granicą wielu znajomych z Polski, trzymałem się raczej z obcokrajowcami, bo i niewielu rodaków spotykałem w klubach. W związku z tym bardzo często mówiłem w języku niemieckim i siłą rzeczy naleciałości zaczynały się pojawiać. Janusz Basałaj, który namawiał mnie na komentowanie spotkań, przekonywał, że dam radę, ale byłem sparaliżowany, miałem problemy z tworzeniem zdań. Tak czy owak – przełamałem się, choć komentując pierwszy mecz byłem mokry, ale jakoś sobie poradziłem.
– I chyba w tej chwili tylko na tym się pan skupia, bycie trenerem czy menedżerem, czego również pan próbował, nie wchodzi w rachubę.
– Próbowałem, ale szybko odpuściłem. Komentowanie sprawia mi wystarczającą frajdę i tego chcę się trzymać.