Z Agnieszką Jerzyk, najwybitniejszą polską triathlonistką, rozmawialiśmy o przyszłości tej dyscypliny. – Myślę, że na igrzyskach w Tokio nie będzie żadnego triathlonisty z Polski – oceniła. Został poruszony także wątek jej startów, decyzji o porzuceniu olimpijskiego dystansu, wojska i najbliższych mistrzostw Europy w Glasgow.
Dawid Brilowski: – Zaczynała pani od pływania, później była lekka atletyka. Skąd triathlon?
Agnieszka Jerzyk: – Pływanie nie do końca mi wychodziło. Gdy nie było poprawy, zaczęłam szukać czegoś innego. Startując w zawodach międzyszkolnych wygrywałam z dziewczynami, które trenowały w klubach lekkoatletycznych. Dlatego też zdecydowałam się zmienić dyscyplinę. Szło mi bardzo dobrze, ustanawiałam rekordy życiowe. Mimo wszystko cały czas... brakowało mi pływania. 9 lat na basenie dawało o sobie znać. Wiedziałam, że trudno będzie wrócić do wyczynowego pływania po dwuletniej przerwie. Stąd wziął się triathlon – łączył dwie ulubione dyscypliny i dodawał jeszcze kolarstwo.
– Miłość do triathlonu to miłość od pierwszego wejrzenia?
– Tak, od razu uznałam, że to jest właśnie ta dyscyplina. I okazało się, że się nie myliłam.
– Mimo wszystko paradoksem jest to, że brakowało pani właśnie pływania, w którym radzi sobie pani najgorzej...
– I tak jest. Poziom w zawodach zagranicznych bardzo różni się od tych w Polsce. Okazało się, że na arenie międzynarodowej moje pływanie jest bardzo słabe. Aby je poprawić – i żeby zakwalifikować się na igrzyska w Londynie – codziennie dojeżdżałam pociągiem z Leszna do Poznania i tam trenowałam z Michałem Szymańskim – trenerem reprezentacji pływaków. To on poprawił moje pływanie tak, że nie było aż tak słabym punktem.
– Musiała łączyć to pani z pozostałą częścią treningu…
– Wstawałam rano, robiłam jeden trening w Lesznie i jechałam do Poznania. Po powrocie jeszcze trening wieczorny i koniec dnia. Czasami kończyło się na dwóch treningach. To było trudne, było sporo wyrzeczeń, ale dziś wiem, że się opłacało. Nie żałuję, że podjęłam taką decyzję. Tak wyglądała moja droga do igrzysk.
– Została pani symbolem triathlonu w Polsce. Wiele sukcesów, medali, starty na najważniejszych imprezach. Najlepsze wspomnienie?
– Igrzyska w Rio. To był start, przy którym miałam najwyższą formę w życiu. 22. miejsce nie brzmi może bardzo wybitnie, ale wiem, ile kosztowało mnie ono wyrzeczeń. Wiem, że to sukces polskiego triathlonu. Pamiętam, ile bardzo dobrych zawodniczek wtedy pokonałam. To był mój dzień. Czułam się, jakbym zdobyła złoto.
– Szczególnie, że sezon wcześniej był fatalny upadek, który wykluczył panią ze startów do końca sezonu. Były wątpliwości, czy uda się zakwalifikować na igrzyska?
– Wypadek zdecydowanie pokrzyżował plany. Kwalifikacje olimpijskie trwają dwa lata. Pomysł był taki, żeby w pierwszym roku zdobyć wystarczającą ilość punktów, a w drugim przygotowywać się już do igrzysk. Przez kontuzję to się nie udało. Mimo to nie było żadnych wątpliwości. Bardzo w siebie wierzyłam, bo wiedziałam na co mnie stać. Mimo zmiany planów, byłam pewna siebie. Zdecydowanie pewniejsza, niż teraz.
– Skąd wynika brak pewności?
– Myślę, że mam nieco inne podejście. Igrzyska są takimi zawodami, dla których sportowiec jest w stanie poświęcić naprawdę dużo. Mając 30 lat wiem, że mogę osiągnąć jeszcze wiele w triathlonie. Z drugiej strony mam świadomość, że przez sport wiele rzeczy zaniedbałam. Dziś nie chcę już stawiać go na pierwszym miejscu. Wyniki przestały być najważniejsze. Nie mam wielkiego celu, do którego dążę. Czuję, że moja forma też jest słabsza, niż w ubiegłych latach. Do tego doszła choroba – niedoczynność tarczycy. Dla sportowców jest trudna, zaburza m.in. system regeneracji. Przez to nie wierzę w siebie. Przynajmniej nie tak, jak wcześniej.
– Po igrzyskach w Rio pojawiły się jeszcze trudniejsze i dłuższe dystanse. Dlaczego?
– Po pierwsze: zabolało mnie to, że zostałam nieco zapomniana przez Polski Związek Triathlonu. Przecież sporo osiągnęłam, a zostałam jakby zapomniana. Po drugie: jestem typowym wytrzymałowciowcem. Czym dystans jest dłuższy, tym lepiej. Na standardowym dystansie olimpijskim moje pływanie nie pozwalało mi wychodzić na ląd w pierwszej grupie. Na tym dystansie straty z wody są bardzo trudne do odrobienia. Medale zdobywałam wtedy, gdy na etapie kolarskim cała stawka zjeżdżała się w jeden peleton. Wówczas potrafiłam w biegu wywalczyć podium. Na dłuższym dystansie łatwiej jest odrobić straty. Ważnym aspektem też było to, że wiem jaki jest poziom zawodów na świecie – gdzie jest Polska, a gdzie reszta świata. Stać mnie na to, aby zakwalifikować się na igrzyska w Tokio. Ale czuję, że nie osiągnęłabym tam nic wielkiego. Kolejne miejsce w najlepszej dwudziestce nie dałoby mi satysfakcji.
– Przejście na dłuższe dystanse oznacza brak możliwości kwalifikacji na igrzyska olimpijskie. Rozumiem, że była to decyzja, nad którą trzeba było trochę pomyśleć?
– Miałam świadomość, że tak to będzie wyglądać. Sama podjęłam decyzję – nie będę kwalifikować się na igrzyska do Tokio. Była to trudna decyzja. Będzie mi brakować zawodów olimpijskich. To zawsze magiczne starty. Zresztą cała ta otoczka, wioska olimpijska, spotkania z innymi zawodnikami, poczucie wspólnoty pośród Polaków – to było coś niesamowitego. Jednak sport to nie wszystko.
– Nie było nigdy zawahania?
– Teraz czasem, gdy oglądam zawody, żałuję, że podjęłam taką decyzję. Ale na szczęście to tylko momenty.
– Skoro na pewno nie będzie powrotu, to może coś jeszcze bardziej szalonego? Robert Karaś pobił ostatnio rekord świata w potrójnym ironmanie.
– Moim marzeniem jest start na Hawajach. Najlepiej stanąć tam na podium. Przygotowanie do takich zawodów nie jest proste i wymaga czasu. Mimo, że triathlon trenuję już od 13 lat wiem, potrzebuję jeszcze co najmniej dwóch lat. Dystans olimpijski bardzo różni się od dystansu pełnego. Przede mną sporo pracy.
– Jak przygotować się do takiego wysiłku?
– Przede wszystkim sumienny, systematyczny trening poprowadzony z głową. Nie możemy się przetrenować, a jednocześnie nie można trenować zbyt lekko. Ważnym elementem jest połączenie trzech dyscyplin w jedną – nie można skupiać się osobno na którejś z konkurencji, bo to nic nie da. Sama przechodzę ostatnio ten problem. Trenowałam więcej na rowerze, przez co "zabiłam" bieg, który był moją największą zaletą.
– Jak to jest z biegiem? Każdy, kto kiedyś zsiadł z roweru po długiej przejażdżce i próbował od razu biec wie, że to wcale nie jest proste...
– Trzeba to po prostu wytrenować. Pocieszę – to nie jest aż tak trudne. Wystarczy za każdym razem po zejściu z roweru przebiec zaledwie trzy kilometry i po jakimś czasie mięśnie się do tego przyzwyczają.
– Jak wygląda taki standardowy dzień treningowy?
– Teraz są wakacje, więc wygląda to nieco inaczej. Ale przez dziesięć miesięcy w roku wygląda to tak, że wstaję o 5:20. O 6:00 wskakuję do wody – przepływam około czterech kilometrów. Kiedyś pływałam więcej, ale teraz, przy innym dystansie, pływanie nie jest już aż tak ważne. Potem wracam do domu, krótka drzemka, kawa i szykuję się na kolejny trening. Trzeba przygotować bidony, rower i wyjechać. Trening kolarski zajmuje od 1,5 do 2,5 godziny. Po powrocie kąpiel, obiad, rozciąganie i o 17. następny trening, czyli bieganie. W zależności od dnia pokonuję między 12 do 24 kilometrów. Po powrocie kolejna kąpiel, telewizja lub książka i dzień się kończy.
– W takim planie dnia trudno znaleźć miejsce na sen czy odpoczynek, a co dopiero łączyć to z funkcją starszego szeregowego w wojsku.
– Jestem szczęściarą, że mam taką pracę. Taki system zespołów sportowych, które przynależą do wojska, jest praktykowany na całym świecie. W takich zespołach są zrzeszeni najlepsi sportowcy z różnych dyscyplin. My, jako szeregowi żołnierze, mamy na celu jak najlepsze przygotowanie się nie tylko do zawodów cywilnych, ale też wojskowych – m.in. wojskowych igrzysk, które odbędą się w przyszłym roku.
– Działania stricte wojskowe także mieszczą się w obowiązkach?
– Pewnie! Mamy okazję ubrać mundur, pojechać na strzelnicę. Trochę takiego typowego wojska też w tym wszystkim jest.
– Jaka jest prawdziwa kondycja polskiego triathlonu?
– Cały czas musimy się sporo nauczyć. To prężnie rozwijająca się dyscyplina, w której świat ciągle nam ucieka. Myślę, że na igrzyskach w Tokio nie będzie żadnego triathlonisty z Polski. Ale na kolejnych, w Paryżu, już będą. Spore szanse mają Roksana Słupek i Michał Oliwa. To zawodnicy, którzy bardzo dobrze rokują na przyszłość. Na nich powinniśmy się skupić i dbać o nich.
– Na mistrzostwa Europy do Glasgow pojedzie jedna Polka – Maria Cześnik. Jakiego wyniku powinniśmy się spodziewać?
– Miejsce w pierwszej "dziesiątce" będzie bardzo dobre. Maria bardzo dobrze biega w tym sezonie. Wydaje mi się, że najlepiej w karierze, co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę, że jest już doświadczoną zawodniczką – ma 41 lat. Wielkie gratulacje za to, że w takim wieku wciąż jest w stanie się poprawiać.
– Na mistrzostwach Starego Kontynentu kilkukrotnie bywała Pani w czołówce. Ten start różni się od pozostałych zawodów?
– Powiedzmy sobie szczerze – to nie mistrzostwa świata. Nie ma tu wielu znakomitych zawodniczek z innych kontynentów. O tym, jak dobre będą to zawody, decyduje podejście kluczowych triathlonistek z Europy. A to zależy z kolei od kalendarza na dany sezon. W tym roku na liście mamy większość czołówki.
– Kto będzie więc faworytem?
– Patrząc na listę startową, myślę że rywalizacja o zwycięstwo będzie bardzo ciekawa. Mocne będą Brytyjki, szczególnie na swojej ziemi. Zagrozić im spróbuje mistrzyni olimpijska z Londynu i wicemistrzyni z Rio, Szwajcarka Nicole Spirig. Poza tym jest jeszcze minimum kilka bardzo dobrych zawodniczek.
– Jako, że żołnierz nie może kłamać, postawię przed Panią pięć kontrowersyjnych tez i poproszę o szczerą odpowiedź – tak lub nie.
– Dobrze, zaczynajmy.
– Celem w triathlonie nie jest wygrywanie, a samo dobiegnięcie do mety.
– TAK
– Moją piętą achillesową nadal pozostaje pływanie.
– NIE
– Kiedyś, przez pływanie właśnie, chciałam rzucić triathlon.
– NIE
– W związku z moim przejściem na długie dystanse, polski triathlon stał się słabszy.
– TAK
– Kilka dni temu Robert Karaś przebiegł potrójny ironman, bijąc przy tym rekord świata. Ja także przebiegnę kiedyś taki dystans.
– NIE
Następne