Michał Kubiak z nagrodą MVP, a Bułgarzy skłóceni przed meczem z Polską. Do tego wyzwiska spikera w Warnie i denerwujące komentarze Vitala Heynena. Ireneusz Kłos, trzykrotny uczestnik siatkarskich mistrzostw świata (1978, 1982, 1986), liczy na sukces polskiej reprezentacji. Choć sam tytułu najlepszego na świecie w Italii nie obronił...
Maciej Piasecki: – Trzy razy na mistrzostwach świata w roli zawodnika. Skąd najlepsze wspomnienia?
Ireneusz Kłos: – Z tych pierwszych. Byliśmy mistrzami świata i jechaliśmy do Italii, w 1978 roku. Mieliśmy obronić tytuł, ale niestety, nie udało się. Pierwsza faza turnieju poszła nam fantastycznie. Im dalej w las, tym było gorzej. Przyplątały się kontuzje, Tomek Wójtowicz narzekał na kolana, Marek Karbarz na kręgosłup… Dzięki temu szanse dostali młodzi, czyli Włodek Nalazek, Wojtek Drzyzga i ja. Byłem w tamtym zespole najmłodszy.
– Ile lat miał ten najmłodszy?
– 19.
– Czyli noszenie wody dla zespołu obowiązkowe?
– Cała nasza trójka obarczona była wieloma dodatkowymi zajęciami. Noszenie wody, budzenie starszych chłopaków, woziliśmy też pasy z obciążnikami. Do tego trzeba było przewieźć prezenty dla ważnych ludzi z zagranicy… Chwilami po prostu brakowało nam rąk, w końcu mieliśmy też swój sprzęt do przeniesienia.
– A wycieczki do sklepu?
– Nic z tych rzeczy. Po żadne piwo nie chodziłem. Wcześniej i później może były takie zasady, ale za moich czasów nie, ja na takie traktowanie bym się nie zgodził.
– Dlaczego, poza kontuzjami, nie obroniliście w Italii tytułu?
– Pamiętam ćwierćfinałowy mecz, który miał zadecydować, kto wejdzie do strefy medalowej. Graliśmy z Koreą Południową. Technicznie bardzo dobrze przygotowani, do tego świetnie bronili, taka typowa, azjatycka reprezentacja. Przegrywaliśmy 0:1 w setach. W drugiej partii było już 8:13. Trener Jerzy Welcz trochę zdesperowany wprowadził Włodka Nalazka i mnie. Wyciągnęliśmy ten set na 16:14. Wydawało się, że zostaniemy na boisku. Trener powrócił jednak do wyjściowego ustawienia i już nie wpuścił nas ani na chwilę. Przegraliśmy 1:3 i ten wynik odebrał polskiej kadrze szanse na medale. To była moja pierwsza wielka impreza w reprezentacji Polski i liczyłem na sukces. Skoro byliśmy złotymi medalistami poprzednich mistrzostw, wymagania były spore. Po porażce z Koreą przegraliśmy mecz o 5. miejsce i ostatecznie skończyło się na 8. pozycji.
– Jest różnica w podejściu zawodników pomiędzy mistrzostwami świata a Europy?
– Więcej jakości przed laty było na mistrzostwach świata. Mieliśmy do czynienia z zupełnie innymi stylami gry. Trochę jak na igrzyskach. Kiedy grałem, te różnice były spore i trudno było tak naprawdę odpowiednio wstrzelić się pod każdego rywala. Obecnie trenerzy z Europy jeżdżą po całym świecie, zmieniając też styl gry na innych kontynentach. Przed laty brak możliwości sparowania z rywalami z Azji czy Ameryki Południowej, to był spory problem.
– Teraz mamy większy komfort. Selekcja trenera Heynena – na plus, na minus?
– Z mieszanymi uczuciami podchodziłem do pracy Belga. Po tym co zobaczyłem podczas Memoriału Wagnera, jestem jednak podbudowany przed mistrzostwami. W tym szaleństwie jest jakaś metoda. Praktycznie w każdym meczu grała inna szóstka. To ogromne utrudnienie dla przeciwników. Możemy rozpisać wszystkich, ale trzeba podczas analizy przedstawić drużynie jakąś, chociaż teoretyczną szóstkę, w polskim zespole. Chociażby praca w bloku, przecież można zgłupieć w trakcie meczu, mając takiego przeciwnika! Na tym możemy dużo zyskać. Jeśli ta rotacja okaże się być słabym argumentem, mogą jednak posypać się gromy na głowę nowego trenera. Zobaczymy wtedy, jak długo wytrzyma ewentualną krytykę.
– Słyszałem o tym, że mając w miarę pewną szóstkę, buduje się pewność zawodników. Tak to wygląda w praktyce?
– Nie sądzę. Na dzisiaj najpewniejsi są nasi środkowi. Za to największe zawirowania to rola atakującego. Moim zdaniem Damian Schulz z tej trójki, którą zabrał na mistrzostwa Heynen, jest zdecydowanie najlepszy. Nadal jestem zaszokowany brakiem Łukasza Kaczmarka. Na obecną chwilę mógłby być – jeśli nie pierwszym – to drugim atakującym kadry. Tego jednak nie zmienimy.
– Fabian Drzyzga czy Grzegorz Łomacz?
– Bardziej powtarzalny, ale i schematyczny, jest Łomacz. I to jest problem, bo nasi rywale mogą łatwiej ustawić odpowiedni blok. Bardziej kombinacyjnie rozgrywa Drzyzga. Jest jednak "ale", bo Fabian jest bardziej niedokładny od Łomacza. Postawiłbym na Drzyzgę. Zaryzykowałbym, żeby grać szybciej, bo on to potrafi. Trema Fabiana też nie powinna zjeść, jest ograny na dużych imprezach, zatem pod tym względem byłbym spokojny o jego głowę.
– Aleksander Śliwka czy Artur Szalpuk?
– Szalpuk. Jest pewniejszy od Śliwki, choć nadal nie tak pewny, jak Michał Kubiak. Szalpuk poczynił w ostatnim czasie olbrzymie postępy. Dobrze, że reprezentacja może wybierać. Ciekaw jestem, w którym miejscu byłby Szalpuk, gdyby pojechał na igrzyska do Rio w 2016 roku. Wtedy szansę dostał Bartosz Bednorz, którego dzisiaj w kadrze nie ma. To kolejny paradoks w naszej reprezentacji na przestrzeni lat i decyzji.
– Wróćmy do środkowych. Jakub Kochanowski jest pewniakiem?
– Nie mam tu żadnych wątpliwości. Kochanowski powinien grać od początku mistrzostw. Kto obok niego, to jest pytanie. Piotrek Nowakowski i jego float, a może Mateusz Bieniek i jego mocno ofensywna wersja zagrywki, odrzucająca rywala od siatki. Ja postawiłbym na Bieńka. Wolałbym mieć ustawioną grę po mocnej zagrywce, dodatkowo większą szybkość w ataku. Jasne, przez to reprezentacja straci na bloku, gdzie Nowakowski jest lepszy od Bieńka, ale coś trzeba wybrać.
– Stawiając na MVP turnieju, Ireneusz Kłos na łamach TVP Sport odważnie wskazał na Michała Kubiaka. Nie za duża przesada?
– To myślenie życzeniowe. Uważam, że Kubiak to wojownik. Bardzo dobrze, że jest krnąbrny. W kadrze nie może być jednak kilku takich zawodników, bo zaraz się ze sobą pożrą. Przykład? Bułgarzy. Obstawiam, że szybko się to potoczy w ich drużynie. Liczę, że w przypadku meczu z nami, dopadniemy już rywala na tyle skłóconego, że będzie łatwiej. Bułgarzy to groźny zespół na własnym terenie, zwłaszcza w Warnie. Byłem już tam tyle razy, zarówno jako zawodnik, jak i jako trener, z reprezentacją kobiet. Trudno się tam gra.
– Nie słychać własnych myśli?
– Bardzo akustyczna sala. Do tego typ kibica bułgarskiego jest dosyć specyficzny. Gość, który prowadzi doping w hali, jest najczęściej wrogo nastawiony do przeciwnika. Dodatkowo nie wszystko można zrozumieć, niby rosyjski w szkole miałem, coś powinienem wyłapać, ale był z tym problem. Później jak pytaliśmy tłumacza o te skandowane hasła, nie chciał mówić o wszystkim. To nam wystarczyło, żeby zrozumieć przesłanie.
– Vital Heynen ma już zespół, czy to bardziej zbiór jednostek tworzących reprezentację?
– Zespół. Zmiennicy mogą swoje dołożyć, można mieć słabszy dzień i liczyć na kolegę z drużyny. On wejdzie i może zagrać świetne spotkanie. To na pewno pocieszające. Heynen cały czas żyje tym, co dzieje się na boisku. Nie podoba mi się jednak, że komentuje każdą akcję. To doprowadza do nerwowości. Może dojść do jakiejś scysji między zawodnikiem a trenerem, szczególnie na linii z tymi najbardziej doświadczonymi. Kubiak czy Zatorski byli w złotej drużynie sprzed 4 lat i znają smak zwycięstwa na takiej imprezie.
– Nerwowość trenera będzie się udzielać drużynie?
– Nie każdy dzień jest fantastyczny dla każdego człowieka. Zdarzają się takie momenty, że byle głupstwo może wyprowadzić z równowagi. Trzeba na to uważać, zwłaszcza wtedy, kiedy ma się coś do powiedzenia o każdej akcji. Ja sam jestem nadpobudliwy. Starałbym się jednak powstrzymywać na miejscu Heynena. Takie podejście nie wpływa dobrze na zawodnika.
– Jeśli zabraknie zakładanego miejsca w najlepszej szóstce turnieju, może się zagotować w polskiej siatkówce?
– Sądzę, że tak. Jesteśmy w gorącej wodzie kąpani. Chcemy sukcesów tu i teraz. Trzeba dać trenerowi czas, najlepiej 4 lata, minimum do igrzysk w Tokio. Niestety, u nas jest tak, że jak nie masz wyników, wylatujesz z pracy. W kolejce czekają już następni, z nowymi pomysłami. Karuzela kręci się od ładnych paru lat.