– Zarobki w USA są kosmiczne. Dochodzą pieniądze od sponsorów i reklamodawców. "Ninja" otrzymuje dzięki współpracy z Red Bullem około miliona dolarów rocznie – stwierdził Kamil "Ewron" Lachowski, komentujący wideo z gry "Fortnite", w rozmowie ze SPORT.TVP.PL.
Filip Kołodziejski: – Esportowcy myślą już o olimpijskich medalach?
Kamil "Ewron" Lachowski: – Nie ma osoby, która miałaby dwudziestoletni staż gry na profesjonalnym poziomie. Wiele kwestii zmienia się na bieżąco. Dziesięć lat wcześniej niewyobrażalne było powiedzieć komuś: "Słuchaj, gram na komputerze. Pokazuję to w internecie. Ludzie mnie obserwują. Za pięć lat najprawdopodobniej nie będę musiał już nic więcej robić, by mieć pieniądze". Wiele kwestii jest nowych. Ludzie nie wiedzą jeszcze z czym to się je.
– Pytam, bo na igrzyskach w 2024 roku w Paryżu esport może mieć swoją premierę.
– Pojawia się dużo hejtu. Ludzie uważają, że esport nie może być profesjonalnym sportem. Przecież siedzi się tylko przy komputerze. Trzeba jednak pamiętać, że dla najlepszych drużyn na świecie turnieje to ogromny wysiłek fizyczny. To nie tak, że klikasz w klawiaturę i się relaksujesz. Na wyższym poziomie zawodnicy się "spinają".
– Sportowcy mają się obawiać?
– Rozwoju w esporcie nie da się uniknąć. Jest ogromne zainteresowane. Duże pieniądze. Milionowa publiczność. Inwestorzy powinni w to wchodzić. Tyczy się to również klubów sportowych. Przedstawiciele Legii zainwestowali w zawodników AGO Esports. Błędem byłoby nie zaryzykować. Wiadomo, że nie namówimy dziadków, by obserwowali, co się dzieje na ekranach komputerów, ale młodzież z każdym miesiącem będzie się rozwijać w tym kierunku.
– Możliwy jest konflikt interesów?
– Nie wydaje mi się, że esportowcy muszą wchodzić na najwyższy szczebel, przeznaczony dla profesjonalnych sportowców. To inny dział. Nie rozumiem, po co niektórzy porównują rywalizację w grach ze skokiem o tyczce. Może być sport i esport. Nie widzę potrzeby łączenia tych dwóch światów.
– Widzisz różnicę w postrzeganiu eportowców i streamerów w Europie i w USA?
– Ostatnio byłem na turnieju w Stanach. Wylądowałem w San Jose. Miałem rozmowę z celnikiem. Zapytał, jaki jest powód wizyty. Powiedziałem, że przyleciałem na zawody w "Fortnite". W Polsce raczej nikt by nie zareagował. Celnik od razu się zainteresował i kontynuował: będziesz grał z "Ninją"? Dla Amerykanów ten streamer to celebryta. Ma niewiele ponad dwadzieścia lat, a robi wrażenie na wszystkich.
– To postać, o którą zabiegają najważniejsze programy telewizyjne. Odwiedził między innymi Ellen DeGeneres. Był też na okładce magazynu ESPN.
– Wyjątkowa osoba, która przyciąga do siebie miliony fanów ze świata. Może odpalić "Fortnite" po raz tysięczny, a i tak publika będzie zadowolona. Niektórzy śmieją się, że gra przede wszystkim dla dzieci, ale około 250 tysięcy subskrybentów robi wrażenie. Tym bardziej, że za każdego dostaje po trzy dolary...
– Twoja przygoda ze streamowaniem zaczęła się od znajomości z Piotrem "Izakiem" Skowyrskim?
– Poznaliśmy się przez World of Warcraft. Graliśmy w parze. Wtedy nie wiedziałem, że jest aż tak popularny. Jakoś to się dalej potoczyło. Dodaliśmy się do znajomych na Facebooku. Zaproponował grę w "The Devision". Codziennie rozmawialiśmy na Team Speaku (komunikator internetowy – przyp. red.). Po miesiącu zapytał, czy nie chciałbym streamować. Zgodziłem się. Nie żałuję, bo rozwija się to do dzisiaj.
– Początki były trudne?
– Nagrywanie na Twitchu jest wymagające. Streamerzy układani są od najbardziej do najmniej popularnego. Kiedy "Izak" o mnie wspomniał dołączyło 100 osób. Od razu zauważyłem różnicę. Najtrudniej jest zdobyć pierwszą widownię. Nikt nie zamierza rozmawiać z samym sobą. Najlepiej jak najszybciej nawiązać dialog z pojawiającymi się obserwatorami.
– Jest ich coraz więcej.
– Na samym początku wyrobiłem nawyk, że czytałem każdą wiadomość pojawiającą się na czacie. Dużo to dało. Warto zauważyć, że ludzie najczęściej obserwują darmowe gry: "League od Legends" czy "Fortnite". Nie wiedziałem, że to odgrywa tak istotną rolę. Kiedy włączałem "Call of Duty" pytano mnie, ile to kosztuje. Odpowiadałem, że 299 złotych. Temat się kończył.
– Odpalasz monitor i planujesz co się wydarzy?
– Niekoniecznie. Działam spontanicznie. Na Twitchu mamy reakcje zwrotne. Najlepiej pokazywać ludziom różne gry. Z jednej strony masz możliwość wyboru. Choć z drugiej... momentami sam nie wiesz, co chcesz włączyć.
– Kontakt z publicznością potrafi zaskoczyć?
– Wiem, że podczas gry na pewno nie uda mi się przeczytać każdego komentarza. Niektórzy się burzą, ale nic na to nie poradzę. Na dziesięć wiadomości usłyszą jedną. Jestem też świadom, że oglądają mnie młodzi. Często powtarzam, że można robić kontent dla młodszych i być na górze albo robić coś dla dorosłych i obejrzy to jeden procent. Tak działa internet.
– Skąd pomysł na pseudonim "Ewron"?
– Są dwie wersje. Pierwsza – podobno ukradłem komuś nick z "World of Warcraft". Druga – w szkole mówili do mnie "wrona". Kolega doradził, żebym w myśl poczty internetowej na początku dodał jeszcze literę "e". Zostałem więc internetowym "Ewronem".
– Wiesz jakie słowo internauci najczęściej dopisują po nazwie "Ewron"?
– Twarz?
– Dokładnie.
– Spokojnie, kiedyś ją pokażę. Jeszcze nie czas.
– Własne fotografie zastąpiłeś czerwonymi pandami...
– Czysty przypadek! Zobaczyłem, że się przyjęło. Poprosiłem grafika z USA, żeby ładnie je obrobił. Używam ich nadal. Raczej tak zostanie.
– Pomaga Ci to marketingowo?
– Wcześniej nie miałem potrzeby, żeby kupić kamerkę. Zorientowałem się, że bez niej liczba obserwujących i tak wzrastała. W rozmowach, koledzy z Twitcha, mówili, że mogę zaczynać stream nawet nago. Nie muszę równo układać włosów czy zakładać ładnych ubrań. Nieraz siedzę w szlafroku.
– Lenistwo czy wygoda?
– Raczej wygoda. Gdybym miał kamerkę pewnie pokazywałbym się rzadziej. Musiałbym zwracać uwagę na tysiące szczegółów. Nie wypadałoby podrapać się po nosie. Położyć nóg na biurku. Wykonywać dziwnych ruchów.
– Reklamodawcy nalegali na pokazanie twarzy?
– Była sytuacja, że jedna z firm chciała, żebym pojawił się na PGA (Targi rozrywki i Multimediów – przyp. red). Podkreśliłem, że rzadko się pokazuję i wolę tego nie robić.
– Co zrobili?
– Zaproponowali mniejszą stawkę za udział w turnieju.
– Obserwujesz innych streamerów?
– Zdarza się. Dziwi mnie, że większość nie czyta komentarzy na czacie. Nie mam pojęcia dlaczego.
– To aż tak istotna kwestia?
– Jasne. Ludzie dużo bardziej się przywiązują. Potem potrafią pomóc. W "Fortnite" przy zakupie akcesoriów do gry można wpisywać kod od danego streamera. Również go przekazałem. Okazało się, że mój nick zajmuje czołowe miejsce w Europie i na świecie. Przez chwilę myślałem, że to błąd w grze.
– Takie wyniki pomogły w wyjeździe na turniej do USA?
– Chodziło przede wszystkim o tę statystykę. Chyba nie wypadało mnie nie zaprosić. Mam też jedną znajomą pracującą w "Epic Games" (twórca gry – przyp. red.). Dostałem informacje, że przedstawiciele firmy nie za bardzo zwracali uwagę na graczy z Europy. Woleli brać anglojęzycznych. To zrozumiałe. Lepiej oglądać dwóch najlepszych na świecie, niż jednego z najlepszych na świecie i jednego z najlepszych w danym kraju.
– Podczas pobytu w USA były jakieś niespodziewane przygody?
– Po dotarciu na miejsce, gdzie rozgrywano turniej, okazało się, że brakuje mnie na liście. Nie mogłem wejść do środka. Ochroniarze kazali wrócić do kolejki i czekać. Przyszedł jednak jeden z administratorów turnieju. Popatrzył tylko wymownie na tych, którzy mnie nie wpuścili i powiedział, że też oglądał moją grę. Zdziwiłem się, że ktoś w garniturze śledził, co robiłem.
– Czyli przede wszystkim miłe wspomnienia?
– Pracujący w "Epic Games" są bardzo mili. To aż podejrzane, haha! Rozdają przecież dużo pieniędzy, nawet pięćdziesiąt tysięcy dolarów za wygranie meczu. Mówią jedynie, że tyle osiągnęli dzięki "Fortnite", że chcą się podzielić zarobkami... Pytanie. Która firma tak robi?
– Da się utrzymać ze streamowania?
– Oczywiście. Jeśli wyrabiasz etat, pięć dni w tygodniu po osiem godzin gry. Musisz mieć co najmniej pięciuset widzów.
– Najwięcej zarabia wspomniany "Ninja"?
– Zarobki w USA są kosmiczne. Dochodzą pieniądze od sponsorów i reklamodawców. "Ninja" otrzymuje dzięki współpracy z Red Bullem około miliona dolarów rocznie. Ostatnio wyremontowali mu pokój. Zakupili cztery kamery. Chcą ująć każdy ruch. Oddać skalę.
– Finansowo jesteśmy w tyle. Nadrabiamy umiejętnościami?
– Dokładnie. Polacy osiągają bardzo dobre wyniki. Ostatnio duet Taiovsky-Hycel z klubu "Kinguin" zajął drugie miejsce w Skirmishu (seria międzynarodowych rozgrywek w "Fortnite" – przyp. red.). Niewiele zabrakło do zwycięstwa. W USA topowi gracze są nieco lepsi od Europejczyków. Momentami wyglądają jakby grali przeciwko komputerowi, a nie innym zawodnikom. Robią, co chcą.
– Polskie kluby cały czas się rozwijają?
– Dużo się zmienia. Zależy im na grze w "Fortnite". "Team Liquid" od wielu miesięcy grał w "CS:GO", ale najwięcej zarobił na "Fortnite", mimo że na grze można zarabiać od pół roku.
– Wracając do Ciebie. Po pierwszych sukcesach miałeś ochotę zrezygnować ze studiów?
Nie było takich planów, choć streaming to momentami loteria. Fajnie mieć zabezpieczenie na przyszłość. Niektórzy rzucali naukę, a teraz zaczynają się obawiać czy starczy na opłacenie czynszu. Jeśli skończą się przychody z grania będę szukał pracy. Studiuję informatykę, chyba nie będzie problemu.
– Interesujesz się sportem? Pytam, bo nawet piłkarze z najlepszych klubów, na czele z Antoinem Griezmannem, odwzorowywali "cieszynki" z "Fortnite".
– Obserwuję od czasu do czasu. Choćby mistrzostwa świata w piłce nożnej. Pamiętam jego radość. Ale popularność tej gry można zauważyć nie tylko u sportowców. Drake (amerykański piosenkarz – przyp. red.) również rywalizuje. Zdarzyło mu się grać z
"Ninją".
– Rodzice wiedzą czym się zajmujesz?
– Nie mają pojęcia co to streaming. Mówię im, że jestem prezenterem telewizyjnym w stacji internetowej. Nie zwracali uwagi na to, co robię. Zmieniło się to dopiero po wylocie do USA. Zrozumieli, że jednak jest coś na rzeczy.
– Plany na kolejne miesiące?
– Będę streamował ile się da. To trudniejsze niż się wydaje, ale nadal bardzo przyjemne.