Tomasz Kłos należy do elitarnego Klubu Wybitnego Reprezentanta. Z ŁKS-em Łódź i Wisłą Kraków zdobywał mistrzostwo Polski, grał również w lidze francuskiej oraz niemieckiej. Wystąpił na mundialu w Korei i Japonii, a bezpośrednio rywalizował choćby z Ronaldo, Davidem Beckhamem czy Zinedine'em Zidane'em. Mimo wszystko wspominając lata gry w piłkę odczuwa niedosyt – z Wisłą Kraków był o krok od awansu do Ligi Mistrzów, na ostatniej prostej został skreślony przez Pawła Janasa z kadry na mundial w Niemczech. Jak z perspektywy czasu wspomina tamte wydarzenia? Kto jest głównym winnym tego, że Biała Gwiazda nie zagrała w LM? Którego z niemieckich mistrzów świata nie darzy żadnym szacunkiem, a dlaczego mundial w Korei i Japonii okazał się niewypałem?
Marcin Borzęcki, SPORT.TVP.PL: – Różnie toczą się losy piłkarzy po zakończeniu kariery. Pana klubowy kolega z Kaiserslautern, Tim Wiese, próbuje sił w wrestlingu, pan zaś jest ekspertem telewizyjnym. Ta rola w pełni zaspokaja potrzebę bycia blisko piłki?
– To dla mnie coś zupełnie nowego, ale czuję się w tym dobrze. Pojechałem na mistrzostwa świata, teraz często jestem w studiach, mam przyjemność pracować ze wspaniałą ekipą TVP Sport, niezależnie czy przy meczach Ligi Mistrzów, czy przy spotkaniach reprezentacji. Muszę przyznać, że to doświadczenie, które z każdym miesiącem odbieram coraz pozytywniej. Każdy dzień, każdy program, każdy występ pomaga czegoś się nauczyć. Oczywiście, brakuje mi szatni piłkarskiej, bo miałem z nią kontakt przez 20 lat, najpierw jako piłkarz, potem jako dyrektor sportowy w ŁKS-ie Łódź i to jest coś, czego z życia nigdy się nie wymażę. Prawdę mówiąc to nie rozmyślałem jednak nad tym, co bym zrobił, gdybym otrzymał ofertę od jakiegoś klubu. Rynek jest wąski i napełniony, więc nie jest łatwo się przebić.
– Bardziej ciągnie do tego, by założyć gwizdek i porozkładać pachołki na boisku czy w garniturze przemieszczać się między gabinetami z telefonem przy uchu?
– Powiem szczerze, że nigdy nie ciągnęło mnie do trenowania zespołu. Szacunek dla szkoleniowców, bo to jest bardzo ciężka praca. Może ludziom wydaje się, że działa to tak, jak u zawodnika: można przyjść do klubu na 9:30, odbyć trening, odpocząć i pojechać do domu. Zawód trenera jest jednak bardzo ryzykowny i niezwykle pochłaniający. Czasem daje satysfakcję, ale potrafi też sprawić ból. Żeby odnaleźć się w tym galimatiasie, trzeba się niezwykle poświęcić. Tak naprawdę przychodzi się na ósmą rano i o ósmej wieczorem wychodzi z klubu. Nie wspominam już o obserwacjach potencjalnych wzmocnień, przyglądaniu się juniorom, drużynom młodzieżowym. Wiąże się z tym mnóstwo spraw pobocznych, bo przecież dochodzą jeszcze dodatkowe kursy, szkolenia, nierzadko staże. Trzeba mieć do tego zapał, iskrę, świadomość wymagań, jakie stawia wobec człowieka ten zawód. A ja po prostu tego nie czuję.
– Przez pewien czas był pan za to dyrektorem i można to uznać za skok na głęboką wodę – trafiło bowiem na klub kiepsko zorganizowany, mający problemy finansowe.
– Kręciła mnie ta praca. Szukanie nowych zawodników, podpatrywanie, kontakt z trenerem, drużyną, asystentami. Wiąże się z tym ogromna odpowiedzialność i można czerpać z tego frajdę, ale wtedy, gdy w klubie wszystko jest poukładane. Trafiłem do ŁKS-u z sentymentu, chciałem pomagać, a wiadomo było, że problemy z pieniędzmi mogą spowodować spore utrudnienia. To wszystko funkcjonowało w dużej mierze dzięki zawodnikom i atmosferze, którą udało się wytworzyć w szatni.
– Czy to nie jest tak, że trochę się pan na tej pracy sparzył i zniechęcił?
– Nie, choć oczywiście to nie były tak komfortowe okoliczności do działania, jakie mają ludzie pracujący tam teraz. Dziś ŁKS wygląda zupełnie inaczej – ma nowy stadion, lepsze warunki do treningu, poziom poszedł w górę. Ta przepaść kojarzy mi się trochę z czasami, gdy 20 lat temu jako drużyna narodowa graliśmy na przestarzałych obiektach, trenowaliśmy choćby za bramkami na Legii, by nie zniszczyć murawy, a aktualnie reprezentanci mają do dyspozycji na przykład piękny Stadion Narodowy. Trudno to wszystko porównywać, ale tak jak mówię – moja aktualna rola to nie jest efekt zniechęcenia.
– Cofnijmy się o ponad dwie dekady – Tomasz Kłos w trakcie kariery był obrońcą, ale przygodę z piłką zaczynał jako bramkostrzelny zawodnik formacji ofensywnej.
– Do 17. roku życia grałem jako napastnik. Byłem niewysoki jak na swój wiek, krępy i dopiero jakoś na przestrzeni roku, może półtora, wystrzeliłem w górę. Przed jednym z meczów rezerw Boruty Zgierz trener zasugerował mi, żebym przeniósł się trochę do tyłu, bo akurat był deficyt obrońców, za to atakujących było pod dostatkiem. A że wtedy wyróżniałem się już na boisku wzrostem – spróbowałem. Strasznie mi się to wszystko od razu spodobało, a i szkoleniowiec był zadowolony. Walka bark w bark, pojedynki z napastnikami, rywalizacja o piłkę – ekscytowało mnie to i z przyjemnością wychodziłem na boisko jako stoper.
– Ale nos do strzelania goli pozostał, czego dowodem – osiem goli w rundzie jesiennej sezonu 1997/1998.
– W całym sezonie uzbierałem chyba 11 bramek, który zdobywałem różnie – głową, nogą, po stałych fragmentach gry, z akcji, z rzutów karnych. Zawsze ciągnęło mnie na bramkę, nawyki ofensywne z juniorów zostały. Jako nastolatek strzelałem bardzo dużo goli i przełożyło się to też na karierę seniorską. W podświadomości pewne automatyzmy zostają, człowiek pamięta, jak nabiec na piłkę, jak oszukać rywala, jak się ustawić.
– Spieszył się pan z wyjazdem za granicę?
– Raczej nie. Jeszcze zanim przeszedłem do Auxerre, było zainteresowanie ze strony Legii Warszawa, która kontaktowała się w mojej sprawie z ŁKS-em. Prezes Antoni Ptak od razu jednak zapowiedział, że po pierwsze to stołecznych na mnie nie stać, a po drugie – nie ma zamiaru oddawać piłkarza do rywala z tej samej ligi. Takie słowa były jednoznaczne z tym, że obojętnie na to, co by się działo, nie trafię na Łazienkowską. A że pojawiła się wówczas szansa, by powalczyć o coś więcej na arenie krajowej, to temat dość szybko upadł.
– Jakiś zagraniczny klub walczył o pana podpis na kontrakcie zanim udało się dogadać z Auxerre?
– Byłem na 4-dniowych testach w Borussii Dortmund. Trenerem zespołu był wówczas Włoch Nevio Scala i powiem szczerze, że gdy po raz pierwszy wszedłem do szatni, nogi mi zmiękły. Juergen Kohler, Julio Cesar, Stefan Reuter, Andreas Moeller, Stephane Chapuisat, Joerg Heinrich, Lars Ricken... Niesamowita ekipa. Zagrałem w meczu sparingowym i wydaje mi się, że generalnie coś mogło z tego być, zresztą już dzień później w prasie pojawiło się moje nazwisko i informacja, że przechodzę do Dortmundu. Niestety ja trafiłem na testy w tygodniu, a w sobotę był mecz – jak się okazało ostatni trenera Skali, który został zwolniony (0:4 z Bayernem w Monachium – przyp. red.). I tak marzenia o transferze do Dortmundu się posypały.
– I potem zadzwonił Guy Roux.
– W przenosinach do Francji pomagał mi pewien belgijski menedżer. Wcześniej jednak Auxerre wnikliwie mnie oglądało, z czym wiążę się niezła anegdota. Asystent trenera Roux obserwował mnie w dwóch meczach, potem wysłano kogoś innego na spotkanie z Legią Warszawa. Gość usiadł na trybunach, obejrzał spotkanie, wrócił do Auxerre i zachwalał mnie prezesowi. W tym jednak problem, że może i przyglądał się uważnie, ale pomylił Tomasza Kłosa z Tomaszem Kosem. A było to o tyle ciekawe spotkanie, że obaj strzeliliśmy po golu, wygraliśmy 3:0, a ja zebrałem świetne recenzje i tuż przed zakończeniem rozgrywek pojechałem do Francji dogadywać warunki indywidualnego kontraktu. Co więcej – udałem się na miejsce w środę po południu. W czwartek uzgadnialiśmy szczegóły, wybierałem samochód, mieszkanie, takie podstawowe rzeczy. Wracać miałem jakoś o 19 w piątek, a w sobotę o 16 mieliśmy grać w Ostrowcu Świętokrzyskim mecz decydujący o mistrzostwie kraju. W związku z tym, że zepsuł się samolot, całą noc spędziłem na lotnisku, a pierwszy możliwy lot miałem o 9:30, więc w najlepszym wypadku w Polsce byłbym około 11. Tym razem obyło się na szczęście bez awarii, więc w południe zostałem odebrany samochodem z lotniska i odwieziony bezpośrednio na stadion. O 14:45 byłem pod obiektem, a nieco ponad godzinę później zagraliśmy mecz, wygraliśmy 1:0 i sięgnęliśmy po mistrzostwo.
– Dziś nie do pomyślenia, o takim braku profesjonalizmu pisałyby wszystkie media.
– Wokół tego transferu było w ogóle multum takich małych, śmiesznych spraw. Później był przecież taki moment, że rozmawialiśmy na temat sumy transferowej. Do Polski mieli przylecieć trener Roux z prezydentem Gerardem Bourgoin i dogadać szczegóły z prezesem Ptakiem. To była niedziela, dostałem telefon od menedżera: – Słuchaj, dzwoń do pana Ptaka, oni są już w powietrzu będą o 15. No więc dzwonię do prezesa.
– Prezesie, delegacja z Francji leci, będzie za niedługo.
– Cholera, Tomek, dziś niedziela. Rodzina, obiad, sam rozumiesz...
Udało się go jednak przekonać, ale to nie był koniec problemów. Okazało się, że pan Bourgoin ma licencję pilota i nie będzie lądował na żadnym z większych lotnisk w Łodzi czy w Warszawie. Ponoć gdzieś pod Łodzią jest jakiś prowizoryczny pas startowy, na którym udało im się wylądować, stamtąd dojechali dopiero samochodem, w końcu spotkali się z prezesem Ptakiem, potargowali się o sumę odstępnego i klamka zapadła.
– We Francji odnalazł się pan bez problemu. A był to zespół naszpikowany młodymi gwiazdami – Oliver Kapo, Djibril Cisse, Philippe Mexes, Steve Marlet...
– To było kilkanaście miesięcy po zdobyciu mistrzostwa Francji przez klub, zresztą mowa o roku 1998, który był dla Trójkolorowych bardzo udany, wobec czego atmosfera wokół piłki panowała wyśmienita. Zespół był jednak wtedy w dużej przebudowie, wskutek czego ledwo się utrzymaliśmy w moim pierwszym sezonie gry. W następnym roku wypadliśmy jednak zdecydowanie lepiej.
– Cisse od początku kariery był niefrasobliwym gościem z zadatkami na gwiazdę?
– Tak, choć przez ten okres, gdy dzieliliśmy szatnię, krnąbrny był przede wszystkim dla młodszych kolegów i rówieśników. Do starszych zawodników i trenera miał jednak bardzo dużo szacunku.
– A skąd pana decyzja o odejściu do Kaiserslauten?
– Zgłosiło się po mnie też Paris Saint-Germain i to nawet już po pierwszym roku występów w Auxerre. Tak naprawdę dowiedziałem się jednak o tym z opóźnieniem – Roux dobrze wiedział, że gdybym się uparł, to odszedłbym do PSG, więc profilaktycznie napomknął tylko mojemu menedżerowi o tym zainteresowaniu i obaj zadbali, bym został jeszcze w zespole. Z tego co wiem, to wpadłem w oko trenerowi paryżan w bezpośrednich meczach, głównie z uwagi na to, że skutecznie kryłem reprezentanta Francji, Patrice'a Loko. Rozmowy więc się odbywały, ale dość nieśmiałe i nie wyszły z nich żadne konkrety. Był jeszcze później temat Wolfsburga, lecz nic z niego nie wynikło. Kaiserslautern zaś od początku wykazywało wyraźne zaangażowanie, było zespołem, który dopiero co sięgnął po mistrzostwo Niemiec, a poważnej kontuzji doznał wówczas Michael Schjoenberg, więc moje szanse na grę były potencjalnie bardzo duże. Pamiętam, że przed meczem eliminacyjnym z Ukrainą leżałem w pokoju hotelowym z Adamem Matyskiem, gdy zadzwonił do niego trener Otto Rehnagel, który podpytywał o mnie, chciał się jak najwięcej dowiedzieć. W sobotę graliśmy w Kijowie, a we wtorek był mecz FCK ze Stuttgartem, więc z Ukrainy przyleciałem do Warszawy, a potem prosto do Niemiec (debiut w meczu ligowym, 90 minut na boisku i zwycięstwo 1:0 –przyp. red.).
– W Kaiserslautern też udało się spotkać wielu ciekawych piłkarzy. Wspomniany na początku rozmowy Wiese, Roman Wiedenfeller, Miroslav Klose, Mario Basler.
– Do tego Vratislav Lokvenc, Youri Djorkaeff, Ratinho, Hany Ramzy i tak dalej. Generalnie więc wielu klasowych zawodników, z czego wielu dopiero co wygrało Bundesligę. A propos Wiese, który ostatnio próbował sił w wrestlingu i zaczął też grać w jakiejś niższej lidze – od zawsze był szalonym gościem. Strasznie go lubiłem, ale miał trenera, który wyglądał jak kulturysta. Z tego względu Tim i przed treningiem, i po treningu trafiał na siłownię, a potem na boisku nie bał się nikogo. Śmialiśmy się, że gdy wychodził do dośrodkowania, zgarniał piłkę, ale wcześniej zabierał jeszcze dwóch rywali i dwóch swoich obrońców, więc wielu rywali bało się w ogóle walczyć o piłkę. Zresztą podczas mistrzostw Europy w 2012 roku mieliśmy okazję się spotkać, chwilę porozmawiać – miłe wspomnienia. Świetnie wspominam okres gry w tym klubie, to była zupełnie inna bajka niż w Auxerre. Pełne trybuny, wielki stadion, 50 tysięcy osób na każdym meczu, miasto żyjące wynikami drużyny...
– Ale nie obyło się bez problemów. Panu nie było po drodze z Andreasem Brehme, który w pewnym momencie zastąpił Rehnagela.
– Przyszedł i ściągnął 10 zawodników. Mieliśmy napięte relacje. Był pewnego razu mecz sparingowy kadry, a zaraz po nim – bardzo ważne spotkanie ligowe. Trener poprosił Jerzego Engela żebym zagrał co najwyżej 45 minut. Przed meczem reprezentacji Jacek Zieliński doznał jednak kontuzji, a na rozgrzewce Jacek Bąk złamał palec. Chcąc nie chcąc musiałem zagrać od początku do końca, a jeszcze przed ostatnim gwizdkiem miałem zwarcie z Adrianem Mutu i zszywano mi wargę, co mocno utrudniało grę. Brehme strasznie się wówczas wkurzył i zaczęły się nieszczęścia. Najpierw trafiłem na ławkę rezerwowych, później kazał mi grać w rezerwach, co oczywiście mnie się nie spodobało i postanowiłem się zbuntować. Nie czułem się winny tej sytuacji, a Brehme wykorzystał to by forować swoich ludzi do gry. Próbowano mnie też zmusić do odejścia, wypychano mnie do Cottbus, ale stwierdziłem, że nikt nie będzie mi mówił, co mam robić i chciałem walczyć o miejsce w składzie.
– Wtedy też zaczęło się źle dziać w klubie, po czasie okazało się że wspierający mocno trenera prezes narobił 50 milionów długu, a zwolniony w końcu Brehme nigdy już nie wrócił w poważnej roli na ławkę trenerską. Pracował jeszcze przez chwilę w roli asystenta Giovanniego Trapattionego w Stuttgarcie, ale zachowywał się jak menda i wypadł z karuzeli. Nie darzę go szacunkiem, żadną sympatią ze względu na jego postępowanie. Trener bez jaj, który może jako zawodnik był bardzo dobry, ale jako szkoleniowiec nie potrafił powiedzieć nic w cztery oczy. Obgadywał za plecami. Najbardziej szanowałem zawsze trenerów, którzy potrafili przyjść i powiedzieć, dlaczego nie było dla mnie miejsca w składzie. A nie takich, którzy sprowadzili sobie zawodników, oni grali piach, a i tak w to brnęli. Jaki ma wówczas cel trenowanie? Żadnego sensu.
– Ostatecznie Brehme odszedł z klubu przed panem.
– Przetrzymałem ten trudny okres aż wreszcie na ławce zasiadł Eric Gerets. Myślę, że to był świetny fachowiec, który trafił do zespołu w bardzo trudnym momencie i zawsze będę go miło wspominał. Pamiętam pierwszy kontakt z tym człowiekiem, gdy pojechaliśmy na jakiś wyjazd w 19, a on przyszedł do mnie i powiedział: – Tomek, w kadrze może być tylko 18 piłkarzy. Ty jesteś 19., usiądziesz na trybunach. OK trenerze, nie ma żadnego problemu, proszę bardzo. Przegraliśmy 0:1 w Hamburgu, a w następnym meczu wyszedłem już w wyjściowej jedenastce. U Geretsa każdy zaczynał od zera, potrafił posadzić na ławce nawet Baslera. Siedzieliśmy wówczas w szatni, każdy zaniemówił, na co trener: – Tak, Mario, jesteś dziś na ławie. W tym tygodniu słabo trenowałeś. I od tego momentu każdy wiedział, że to konkretny facet. W grudniu mieliśmy 11 punktów po pierwszej rundzie, gdzie około 40 dawało utrzymanie. Była to więc misja praktycznie nierealna, a z Geretsem za sterami uzbieraliśmy łącznie 44 punkty i graliśmy w finale Pucharu Niemiec. Przegraliśmy co prawda 1:3 na Stadionie Olimpijskim z Bayernem, ale byliśmy zdecydowanie słabsi. Tak czy owak Belg był bardzo fajnym trenerem, który wiedział, czego chce, podjął się trudnego zadania i podołał.
– Wspomniany Basler to chyba dość specyficzny człowiek.
– Mario był bardzo specyficzny. Niesamowity piłkarz o zjawiskowej technice. Jeśli trzeba było, to potrafił, ale jak już zagrał dobry mecz, to potem musiał mieć dzień wolnego, sporo relaksu. Dla mnie jednak świetny kolega. Dusza towarzystwa, śmiać się można było z nim do woli. A, jeszcze przypomniało mi się coś a propos Brehme... Gdy w klubie był Djorkaeff, pojawiła się jakaś niezdrowa, absurdalna rywalizacja. Obaj zawodnicy grali kiedyś w Interze Mediolan i za dużo było pod adresem Francuza pochlebstw i pochwał, co irytowało Brehme. To wychodziło od razu, widać było że to koniec Youriego w naszym zespole, bo trener nie potrafił tego zdzierżyć.
Nie darzę go szacunkiem, żadną sympatią ze względu na jego postępowanie. Trener bez jaj, który może jako zawodnik był bardzo dobry, ale jako szkoleniowiec nie potrafił powiedzieć nic w cztery oczy.
– Jak mniemam, ta toksyczna atmosfera zżerała całą szatnię.
– Andreas miał bardzo dobry początek pracy, wygrał kilka spotkań, z automatu otrzymał propozycję przedłużenia umowy i zaskarbił sobie sympatię kibiców. Miał też po swojej stronie media, ale to szybko zaczęło sie zmieniać. Nikt nie jest ślepy. Owszem, niektórzy zawodnicy mieli to w dupie i chcieli tylko grać, kasować pensję i się nie przejmować. Ale byli też tacy, którzy nie dawali sobie wejść na głowę.
– Ale też chyba już na początku, podczas negocjacji z Kaiserslautern, trochę się pan poróżnił z działaczami.
– Tak, oferta słowna była trochę inna od tego, co przeczytałem na papierze, ale generalnie nie mogłem narzekać, wyjazd do Niemiec bardzo mi pasował i nie miałem zamiaru zmieniać toku myślenia.
– Wkrótce opuścił pan Kaiserslautern, ale nie Niemcy.
– Skończył mi się kontrakt i odszedłem. Trafiłem na 10 dni na zgrupowanie Boltonu Wanderers u trenera Sama Allardyce'a. Anglicy mieli wtedy problem, bo wygasła umowa wypożyczenia Ivana Campo z Realu Madryt i Hiszpan zdecydował, że za zaproponowane mu pieniądze nie będzie dalej grał w zespole. Pojechałem na obóz we Włoszech, zagrałem w kilku sparingach, spotkałem zresztą starego znajomego z Kaiserslautern, czyli Djorkaeffa. Powiem szczerze, że czułem się świetnie – bardzo dobrze mi się trenowało, wypadłem pozytywnie w meczach towarzyskich i byliśmy już praktycznie dogadani. W niedzielę wróciłem do siebie, a w poniedziałek miałem polecieć podpisać umowę. W gazetach napisano już, że przechodzę do Boltonu, wszystko wydawało się klepnięte, a rano menedżer otrzymał telefon od Allardyce'a, który wstrzymał transfer – Campo zgodził się jednak na zaproponowane mu warunki, więc wiedziałem, że musiałby stać się cud, bym tam trafił. Po dwóch tygodniach dostałem ofertę z Cardiff. Pojechałem, pojawiłem się na gierce treningowej, działacze podjęli decyzję, że mnie chcą. Przeszkodą okazała się jednak konieczność uzyskania pozwolenia na pracę na Wyspach. Komisja przyznająca licencję zbierała się co poniedziałek. Przy pierwszym podejściu się nie udało, choć nie tylko mi, bo tego samego dnia odrzucono też wniosek Cristiano Ronaldo i obaj dopiero tydzień później otrzymaliśmy pozwolenie. W niedzielę, kilkanaście godzin przed drugim zebraniem komisji, dostałem propozycję z FC Koeln. W związku z tym, że miałem już doświadczenie z gry na niemieckich boiskach, miałem stamtąd bliżej do domu, dobrze znałem język, było mi to wszystko na rękę. Warunki finansowe zresztą też, nie powiem, były niezłe.
– Spadku z ligi uniknąć się jednak nie dało.
– To była słaba drużyna, nie na utrzymanie (do bezpiecznego miejsca w lidze zabrakło na koniec sezonu 13 punktów – przyp. red.). Zresztą czas pokazał, że Kolonia jest dość specyficznym miejscem. Z jednej strony ogromny potencjał w klubie, w mieście, a z drugiej zespół notorycznie przemieszczający się między pierwszą a drugą ligą. Kibice tam albo nas kochali, albo nienawidzili i potrafili stać przy stadionie nie pozwalając wyjść. Po paru kolejkach wyrzucili trenera Friedhelma Funkela, a zastąpił go Marcel Koller, który, mogę śmiało powiedzieć, jest trenerem niekoniecznie lubiącym Polaków. Doświadczyłem tego nie tylko ja, bo i choćby Marcin Mięciel. Pochlebnie nie będę się o nim wypowiadał.
– I już zimą zgłosiła się Wisła Kraków. Nie były już brane pod uwagę kolejne wojaże zagraniczne?
– Nie było już wielu ofert, miałem ponad 30 lat, więc nie było łatwo się gdzieś załapać. A Wisła była wtedy na topie, bo przecież dopiero co zdołała odprawić w Pucharze UEFA Parmę i Schalke. Przychodząc do Krakowa pamiętam, że ośmiu albo nawet więcej zawodników jeździło z klubu na zgrupowania reprezentacji Polski. Dziś to wręcz nie do wyobrażenia.
– Podpisując kontrakt z Białą Gwiazdą chyba nie spodziewał się pan, że tę przygodę będzie wspominał w tak słodko-gorzki sposób.
– Pozostaje duży niesmak. Z jednego powodu: dla mnie największą porażką był brak awansu do Ligi Mistrzów po dwumeczu z Panathinaikosem Ateny. Później zaczęła się nagonka na mnie i na Radosława Majdana. A ja powiem tak – doradcy prezesa Bogusława Cupiała zmieniali się bardzo często i każdy miał inną wizję prowadzenia zespołu, każdy z nich doradzał co innego. Wymarzony awans na salony uciekł właśnie wskutek tego. Źle zaczęło się dziać, gdy zwolniono trenera Henryka Kasperczaka, który był człowiekiem mającym własne zdanie, własne spojrzenie na drużynę. Ludzie z otoczenia widzieli pewne sprawy w inny sposób i zaczęło się wzajemne przekomarzanie i walka o to, kto przekona pana Cupiała do swoich opinii.
Przede wszystkim wrażenie zrobili na mnie Zinedine Zidane i Ronaldo. Śmialiśmy się z chłopakami, że "Zizou" miał powycinane więzadła, bo wykonywał tak niedorzeczne skręty ciałem, tak sprytnie balansował, jakby miał ciało z gumy.
– On niestety ulegał ludziom, którzy nie znali się na piłce, pozbył się za jakieś 800 tysięcy Mirosława Szymkowiaka, czyli piłkarza nie do sprzedania za żadne pieniądze. Potem zaczęła się kicha. Maciek Żurawski się wkurzył, powiedział że też chce odejść, a latem graliśmy mecze z Grekami o LM. Jestem przekonany na tysiąc procent, że gdybyśmy mieli na pokładzie tych dwóch piłkarzy, bez problemu ogralibyśmy Panathinaikos, bo przecież nawet bez nich mieliśmy dużą przewagę w pierwszej połowie meczu w Atenach. A tak, zaczęła się nagonka, kadra zaczęła się sypać. To ostatnie pół roku w Krakowie było zresztą strasznie dziwne – dostałem kopa od doradców prezesa Cupiała, dostałem kopa od Pawła Janasa... Nie pozwolono mi na przykład w ogóle pojechać na obóz. W styczniu przyszedł trener Dan Petrescu i został ukierunkowany na to, by pozbyć się mnie i Majdana.
– Rozumiem, że został ukierunkowany przez wspomnianych doradców.
– Tak, to wszystko było pokłosiem porażki w Atenach. OK, odpadliśmy, ale skala złości była absurdalna. Ludzie stojący przy prezesie patrzyli krótkofalowo i szukali tylko możliwości zarobku, pewnie dlatego to otoczenie tak szybko się zmieniało i każdy chciał dla siebie kawałek tortu. Śmiechu warte. Później przyszedł nieciekawy moment, gdy nie grałem przez pół roku. Chciałem występować wówczas chociaż w rezerwach, ale dyrektor Adam Nawałka mi na to nie pozwalał. Zagrania bardzo nieeleganckie, śmieszne, które rzutują na moje wspomnienia z Krakowa.
– A propos Petrescu – w mediach mówiło się sporo o tym, że Rumun przykręcił wam śrubę, co spotkało się z oporem w szatni.
– Inaczej: uważam że to trener, który chciał wpoić nam ciężką pracę. Nie wiem, czy to da sie wpoić zawodnikom, którzy nie są do tego przyzwyczajeni i nieszczególnie chętni. Zgrupowania były bardzo ciężkie. Żeby je przetrwać, trzeba było mieć organizm, który znał takie obciążenia. Początkowo przyszły efekty, ale w Wiśle oczekiwano sukcesu na tu i teraz, nikt nie myślał przyszłościowo. A że trafił się moment, gdy przegraliśmy u siebie 0:1 z Iraklisem Saloniki w pierwszej rundzie eliminacji Pucharu UEFA, to szybko zaczęły się nerwy. Po tym spotkaniu zwolniono Petrescu, choć na wyjeździe wygraliśmy potem 2:0. Ale ja nie trenowałem już wtedy z pierwszym zespołem.
– Różnie będzie pan wspominał grę w Krakowie, ale chyba dwumecz z Realem Madryt to coś, o czym będzie można opowiadać wnukom z dumą, nawet mimo porażki.
– Coś nieprawdopodobnego. Powiem szczerze, że mieliśmy szansę w pierwszym meczu, by coś zdziałać, Żurawski miał chyba jedną setkę, była jeszcze jakaś sytuacja, a gole straciliśmy przecież w końcówce – po tym, jak na boisko wszedł Fernando Morientes. Ogromne przeżycie. Przede wszystkim wrażenie zrobili na mnie Zinedine Zidane i Ronaldo. Śmialiśmy się z chłopakami, że "Zizou" miał powycinane więzadła, bo wykonywał tak niedorzeczne skręty ciałem, tak sprytnie balansował, jakby miał ciało z gumy. Poza tym był strasznie inteligentny, to widać było w każdym ruchu, w każdym zagraniu. Do tego Guti, Roberto Carlos, David Beckham... Niesamowite było to, że ten zespół był grupą najlepszych piłkarzy, a do tego mądrze poskładanych. Bo to nie sztuka kupić kilka gwiazd i wysłać je na boisko. Sztuką jest, by się rozumiały, by nie grały egoistycznie. A tam wszystko się kleiło, ci piłkarze bawili się grą. Bez nadęcia, bez presji – zupełnie tak, jakby to były mecze treningowe.
– Abstrahując od piłki klubowej. Spotyka się pan czasem z Pawłem Janasem, wasze drogi przecinają się choćby na bankietach?
– Tak, nawet ostatnio trafiliśmy na siebie na wigilii.
– Skończyło się pewnie na kurtuazyjnym "dzień dobry, dzień dobry".
– Tak jest. Minęło dużo czasu, człowiek też staje się mniej konfliktowy, aczkolwiek boli. Ta sytuacja dużo pozmieniała, bo powiem szczerze, że spokojnie mogłem do 35. roku życia grać w kadrze. Na mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii powinien spokojnie, podkreślam, spokojnie wystąpić. Fizycznie czułem się fenomenalnie. Dla mnie najlepszą rzeczą, jaka mogła być, było granie co trzy dni. Gdy dzisiaj słyszę, że piłkarze są przemęczeni... O czym my rozmawiamy? Nie wiem, jak ludzie trenują, skoro nie mają sił. Czy to w Wiśle, czy w Kaiserslautern – liga, puchar, reprezentacja i tak dalej. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, a i przerwa zimowa była wówczas krótsza. Do lutego grało sie co trzy dni, a ja czułem się w tym rytmie, jak ryba w wodzie.
– Jak to wygląda z perspektywy piłkarza? Dzień wcześniej nie powinno być telefonu od selekcjonera z decyzją?
– Ja na przykład dowiedziałem się z radia. Jechałem do Łodzi spakować torbę i ruszyć prosto na zgrupowanie, bo kilkanaście godzin wcześniej otrzymałem telefon od asystenta selekcjonera, Macieja Skorży, który zapewnił mnie, że znajdę się w zespole. Wszystko zmieniło się więc w nocy z niedzieli na poniedziałek. Nawet więc trener Skorża nie wiedział o decyzji Janasa i chciał się zresztą podać do dymisji. Ostatecznie tego nie zrobił, bo był młodym szkoleniowcem – na tyle młodym, że mógłby sobie tym tylko zaszkodzić. A szkoda, bo zyskałby w oczach wielu zawodników, a nieraz to o wiele cenniejsze niż wszystko inne. Ale tak czy owak staram się go zrozumieć, bo generalnie na treningach i podczas zgrupowań pokazywał charakter. Co więcej: potrafił nawet wk***ić zawodników, żeby ich zmotywować. To były przemyślane prowokacje, które przynosiły efekty. Nasz odzew był po tym zawsze bardzo pozytywny, pełni wściekłości wychodziliśmy na mecze, na treningi. Stał i kpił: – Nie wierzę, że wam się chce, nie wierzę, że wam zależy. A my udowadnialiśmy, że jest inaczej. I to mi się w Maćku podobało. No ale każdy mądry po fakcie, trener Engel też twierdzi dziś, że gdyby wiedział, jak to się zakończy, to nie poddałby się presji i nie odstawiłby Tomka Iwana.
– Spotkaliście się z resztą odtrąconych piłkarzy, by przegadać na gorąco sprawę?
– Nie, każdy chciał się wyłączyć i odpocząć od tego zgiełku. Wiem natomiast, że atmosfera w zespole kompletnie siadła, ale wszyscy mogą podziękować trenerowi. Rozmawiałem z zawodnikami, oni sami do mnie dzwonili, bo byliśmy bardzo zgraną paczką. Już na zgrupowaniu w Niemczech nic nie funkcjonowało tak, jak powinno. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy przecież mecz towarzyski z Ekwadorem i bez problemy wygraliśmy 3:0. A przyszedł mundial i to oni opędzlowali nas dwoma golami. Czy to normalne? Pewnie, że nie. Gdy pewne rzeczy się odbywają, muszą mieć wpływ na inne. Jurek Dudek – podstawowy bramkarz. Ja – praktycznie wszystkie mecze. Tomek Frankowski – siedem strzelonych goli. Co trzeba mieć w głowie, by podjąć decyzję o odstawieniu takich zawodników? To była chyba ciężka, szybka, postępująca choroba. Naprawdę, nie wiem jak to nazwać. Wiem, ze trener ma takie prawo, ale to wiążę się z pewną odpowiedzialnością. Rozmawiasz z zawodnikiem, podajesz mu przyczyny takiej decyzji. To jest logiczne, a nie trzymanie tego w tajemnicy. Selekcjoner działał po prostu na niekorzyść reprezentacji Polski.
– Podczas oglądania mundialu dominowała chęć wspierania kolegów czy satysfakcja z niepowodzenia Janasa?
– Trzymałem kciuki za chłopaków, ale to musiało się tak skończyć. To prosty mechanizm: najpierw kibicujesz, ale gdy już jest po wszystkim, zaczynasz rozmyślać nad przyczynami fiaska. A jeżeli rozmyślając dodajesz do tego opinie zawodników, którzy byli niezadowoleni podczas zgrupowania, to łatwo wyciągnąć wnioski. Ja naprawdę tego nie rozumiem, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jest to dla mnie zagadkowe. Jeśli jesteś piłkarzem i masz obok na boisku zawodnika, który w trakcie eliminacji strzela średnio gola w meczu, to jesteś spokojny o ofensywę, możesz skupić się na czymś innym. A nagle dowiadujesz się, że tego napastnika nie ma, bo... nie. Myślisz sobie wówczas: – K***a, nie ma tego gościa, który strzelił dla nas siedem goli w kwalifikacjach do mundialu? Gdzie jest ten bramkarz, który tak bardzo nam pomógł? Gdzie podstawowi obrońcy stanowiący zgrany monolit? Trudno funkcjonować w takich warunkach.
– Na mundialu pan jednak był cztery lata wcześniej, w Korei i Japonii. Był to jednak występ kompletnie nieudany.
– My się chyba nie spodziewaliśmy tego, co nas czeka. Choć trochę irytuje mnie, że wypomina nam się na przykład udział w reklamach. Spójrzmy, co dzieje się teraz: wielkie kampanie marketingowe, jest tego dwa razy więcej. Nie byliśmy jednak przygotowani mentalnie – zarówno nas, jak i kibiców, awans po 16 latach zwyczajnie przerósł. Każdy chciał kawałek tortu uszczknąć, co nie podobało się wszystkim, ludzie z naszego otoczenia też chcieli to wykorzystać i trochę zarobić.
– Wykluczenie Tomasza Iwana rozbiło zespół?
– To jest tak, jakby wyciągnęło się jednego zawodnika z czwórki w kajakach. OK, jest następca, niby też macha wiosłami, ale już nie w takim samym tempie, nie w takim samym rytmie, nie znasz go tak dobrze, jak poprzedniego. Robi się dziwna atmosfera, atmosfera niepewności, podejrzliwości. Choć z tego co wiem, to wówczas nie tylko Iwan miał zostać wykluczony, ta grupa miała być szersza.
– Taki był plan Engela?
– Nie, ale widocznie komu innemu na tym zależało.
– Nie rozumiem jednego: po co?
– To była skomplikowana sytuacja. Tak jak wspomniałem – początek ery awansów reprezentacji Polski na wielkie turnieje nas przerósł, stał się doświadczeniem dla kolejnych pokoleń. Choć swoją drogą treningi też były chyba za mocne i nie trafiliśmy fizycznie z formą na turniej. To było widać na boisku – jeżeli masz 1,90 m i wyskakujesz na 10 cm, to znaczy że coś jest nie tak.
– Tytułem końca: z jednej strony lubił pan grać co trzy dni, o czym wcześniej wspomniał, ale z drugiej nigdy pan nie ukrywał, że piłkarze to też ludzie. Tacy, którzy lubią wyjść na piwo, zrelaksować się w nocy na mieście, zapomnieć o piłce.
– Pewnie. Nie dajmy się zamknąć w butelce i zakorkować. Wszystko jest dla ludzi. Imprezy integracyjne, wspólne wyjścia – to zgrywa zawodników, wytwarza chemię w szatni. Jasne, wszystko w granicach rozsądku, nie można przesadzić, ale nikt mi nie wmówi, że zawodnicy siedzą po meczach w domu i grzecznie kładą się spać, bo mają takie same sposoby spędzania wolnego czasu, jak choćby kibice.