Aby mieć obraz Sofii, należy wyobrazić sobie w dowolnej kolejności: antyczną Grecję, imperium rzymskie, Związek Radziecki lat 60. i Zakopane w czasach współczesnych, a następnie wszystkie te obrazy połączyć. W miasteczku niczym nie przypominającym stolicę dużego, europejskiego kraju rozpoczęły się mistrzostwa świata w short tracku, a niezbyt przyjazna prezencja miasta nie jest jedynym zmartwieniem organizatorów.
W centrum miasta są dwie ulice, które można określić mianem "reprezentatywnych". W pozostałe w dzień zapuszczać się raczej nie warto, a wieczorem – strach. Wystarczy oddalić się minimalnie od ścisłego centrum, aby znaleźć się niespodziewanie w kompletnie ciemnej alei, w której łatwiej znaleźć kłopoty, niż coś do zjedzenia czy picia.
Nie oznacza to jednak, że całe miasto jest nieprzyjemne i brzydkie. Samo centrum ma w sobie wiele uroku i można znaleźć tam coś dla siebie. Każdy kolejny kilometr powoduje jednak cofnięcie się o kilka lat. Dalsze rejony stanowią w większości ogromne, socrealistyczne szare budynki, nie zachęcające do przeprowadzki w ten rejon.
Misz-masz
Każda próba oddalenia się, kończy się powrotem do serca miasta – jedynego miejsca, w którym da się żyć, zachowując optymizm. Szarzyznę zastępuje kompletny misz-masz wszelkich epok, w trakcie których miasto trafiało z rąk do rąk przeróżnych władców i mocarstw.
Jedną z największych atrakcji są ruiny przy metrze Serdica II. Odkryto je właśnie przy tworzeniu wspomnianej stacji, w latach 2010-12. Wchodząc między pozostałości po starożytnych budynkach, można całkiem dosłownie dotknąć historii miasta. Budowali je jeszcze ludzie Aleksandra Wielkiego – pierwsi zdobywcy bałkańskiego polis.
Pierwotną nazwą miasta było Sardonpolis, wybudowane przez jedno z trackich plemion w VII wieku przed naszą erą. Po podbiciu go przez wojska Filipa II Macedońskiego (ojca Aleksandra Wielkiego), na kilkaset lat zmieniło nazwę na Ulpia Serdica, a następnie – po wejściu pod władanie przez obecnych mieszkańców tych ziem, Słowian – na Sredec, co oznacza środek – nazwę o tyle logiczną, że Sofia leży niemal w samym środku Półwyspu Bałkańskiego.
Bułgarzy nie byli jednak jedynymi właścicielami tych ziem. Przez wieki Sofia przechodziła również panowanie Rosjan i Turków. Nawet po odzyskaniu niepodległości nie wiodło jej się najlepiej. Zmieniała się również przez zły dobór stron w obu wojnach światowych oraz wpływu partii komunistycznej.
To wszystko powoduje, że ruiny mają dość niecodzienne sąsiedztwo, a w centrum obecny jest kompletny misz-masz, zarówno pod względem kultur, jak i… chronologii wydarzeń. Obok antycznych ruin stoi średniowieczny kościółek chrześcijański, który oglądać można jedynie z zewnątrz. Po drugiej stronie mamy zaś XVI-wieczny (i wciąż funkcjonujący) meczet – dzieło najsłynniejszego architekta imperium osmańskiego, Mimara Sinana. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, znajduje się czwarta pod względem wielkości synagoga w Europie.
Ponad wszystkim, na kilkumetrowym cokole, usytuowany jest pomnik świętej Sofii. Patronka miasta nie tak dawno zastąpiła w tym miejscu Włodzimierza Lenina. Ten aż do 2000 roku bynajmniej nie patrzył na miasto z łaską, pilnując porządku z twarzą zwróconą w kierunku, gdzie kiedyś znajdował się komitet partii.
Wędrówka po dalszych rejonach miasta nie jest już tak ciekawa. Dominuje szarzyzna związana z długoletnim wpływem tego ostatniego. Aż dziwne, że obecnie żyjący tu ludzie nie wykorzystali wręcz fenomenalnego położenia naturalnego. W pobliżu miasta znajdują się góry – Luliny, masyw Witoszy oraz pasmo Starej Płaniny. Choć można uprawiać w nich narciarstwo, co miejscowi robią bardzo chętnie, stały się one raczej formą przyjemnej ucieczki od miasta, niż jego częścią.
Bez kasy, bez kibiców, bez gwiazdy, bez sensu?
Aż trudno uwierzyć, że cesarz Konstantyn Wielki mówił o Sofii (wówczas Serdice) "mój Rzym". Według legendy chciał nawet przenieść tu stolicę cesarstwa, a o zlokalizowaniu jej w Bizancjum zadecydowały wyłącznie względy logistyczne. Ci, którzy zachwycają się stolicą, mówią: "Sofia stale rośnie, ale nigdy nie starzeje". Według innych to jest właśnie największa bolączka miasta – bo tylko te najstarsze fragmenty wyglądają uroczo.
Te nowsze, powstałe kilkadziesiąt lat temu, stanowią większość obrzeży miasta. Wśród nich właśnie mieści się hala, która polskim kibicom może kojarzyć się wyjątkowo pozytywnie. To właśnie tu w 2012 roku siatkarze triumfowali w Lidze Światowej, a sześć lat później bronili tytułu mistrzów świata.
Wielofunkcyjna hala wewnątrz prezentuje się znacznie lepiej, niż z zewnątrz. Jest to obiekt, na którym rozgrywanie tak dużej imprezy jak mistrzostwa świata jest uzasadnione. Organizacyjnie Bułgarzy spisują się przyzwoicie, a trybuny są aż… zbyt duże. Do tego stopnia, że organizatorzy zdecydowali się na nie sprzedawanie biletów. Zawody można oglądać za darmo, a i tak piątkowe kwalifikacje widziała zaledwie garstka zagorzałych kibiców – w sporej części z Węgier.
Trudno wyobrazić sobie w jaki sposób kalkulowali Bułgarzy, godząc się na organizację takich zawodów. Nie sposób znaleźć tu zysku finansowego. Nie dość, że nie zarobią na biletach, to jeszcze stracą, przygotowując lód (bądź co bądź wątpliwej jakości) i bandy na hali de facto do sportów zespołowych.
Nie przemawiają też kwestie sportowe. Wszyscy Bułgarzy indywidualną walkę o medale zakończyli już po piątkowych startach. Obok biegu preeliminacyjnego na 1000 metrów Dimitrija Grigoriewa nikt nie zakończył któregokolwiek ze swoich biegów na pozycji wyższej niż… przedostatnia. Jedyna łyżwiarka reprezentująca gospodarzy, która realnie mogłaby namieszać (czyt. przebrnąć kwalifikacje) była Katrina Manoilova, która na kilka dni przed startem doznała kontuzji. – Upadłam na treningu i uderzyłam się w głowę. Jestem w szpitalu, mam krwiaka i nie wiem kiedy wrócę. Nie wystartuję na pewno na mistrzostwach świata – poinformowała w poniedziałek.
Wielcy nieobecni
Największa nadzieja lokalnych kibiców nie jest jedyną wielką nieobecną na mistrzostwach świata w Sofii. Z trybun poczynania kolegów z kadry śledzi również Shaoang Liu, który został kontuzjowany podczas kwalifikacyjnego biegu na Pucharze Świata w Dreźnie. Węgier został pchnięty tak niefortunnie, że wpadł w bandę i… obecnie musi radzić sobie z sześcioma śrubami w dłoni.
Decyzja: kara dla Turka, Łotysz dołączony do kwalifikacji, Shaoang Liu odpada! Lider Pucharu Świata na 1000 metrów może mieć problem, aby utrzymać pozycję. O zapewnieniu sobie triumfu w "generalce" przed PŚ w Turynie nie ma raczej mowy... pic.twitter.com/AhcLV5YE0e
— Dawid Brilowski (@BrilovD96) 1 lutego 2019
Z powodu kontuzji w zawodach udziału nie bierze także jedna z najbardziej doświadczonych Węgierek – Rebeka Sziliczei-Nemet. Brakuje również Sjinkie Knegta. Holender od początku sezonu boryka się z serią nieprzyjemnych zdarzeń. Najpierw nogę zmiażdżył mu wózek widłowy, przyciskając ją do garażu. Później, gdy z racji kontuzji został w domu, usiłował rozpalić w kominku, a… jego ubranie zajęło się ogniem, w wyniku czego sam zawodnik uległ ciężkiemu poparzeniu i nadal nie wrócił do rywalizacji.
Kontuzje nie są jedyną przyczyną braku łyżwiarzy z czołówki na mistrzostwach świata. Część, jak choćby Arianna Fontana, zrobiła sobie poolimpijskie wakacje. Niektórzy są także na wakacjach… przymusowych. Z wyjazdu do Sofii w ostatniej chwili odwołany został Gun Woo Kim. Koreańczyka zawiesił związek na skutek afery dotyczącej pojawienia się 21-latka w kobiecym budynku podczas zgrupowania.
Bułgarzy nie potrafią robić lodu?
Ci, którzy do Sofii przyjechali, muszą się… męczyć. Trudno inaczej nazwać jazdę na tak fatalnie przygotowanym lodzie. – Zwykle jeżdżę na lodowiskach, a tu nie jesteśmy na lodowisku – to hala, która została zamrożona na czas mistrzostw świata. Nigdy nie jeździłam na jeziorze, a tu dźwięk, jaki wydaje lód przypomina właśnie ten na jeziorze – mówiła Maliszewska. Jazda na szarej, brudnej nawierzchni o dość dziwnej strukturze budziła wątpliwości nie tylko u Polaków.
– Lód nie ślizga, nie pomaga zawodnikowi, zaczyna z każdym kółkiem zwalniać – charakteryzowała Maliszewska. – Jest słaby, co widać po czasach. Miękki, trochę się kruszy – nie można się „położyć”. Do tego wolny, nie ślizga się – mówiła Nicola Mazur.
– Można tylko domniemywać, co jest tego powodem. Stawiałbym jednak na strukturę lodu. Trudno uwierzyć, żeby zrobili aż taką gafę, żeby pomylili się co do temperatury lodu – tłumaczy Jan Sienkowiec, lodomistrz pracujący na Arenie Lodowej w Tomaszowie Mazowieckim. – To hala wielofunkcyjna, więc obstawiam, że zastosowano mobilny system mrożenia. Być może źle dobrano parametry coolerów – wyjaśnia.
– Być może na starej bazie zjeżdżonego lodu zrobiono zbyt cienką powłokę nowego. To, co zawodnik oznacza, jako miękki lód wcale nie musi oznaczać, że jego temperatura jest zbyt wysoka. Równie dobrze może to oznaczać, że jest zbyt napowietrzony – zawiera za dużo pęcherzy powietrza. To się rozpada na łukach – dywaguje. Wszystko wskazuje na to, że na taki stan lodu wpływ może mieć jego błędne wykonanie u podstaw (np. dopuszczenie do pojawienia się pęcherzy powietrza w zewnętrznej warstwie) lub zły dobór parametrów i temperatury.
Nie ma niespodzianek, są niewykorzystane szanse
Niezależnie od warunków, niektóre rzeczy pozostają pewne. Tą jest choćby awans Natalii Maliszewskiej, która kwalifikacje na 500 metrów w bieżącym sezonie przechodzi bez zbędnego wysiłku. Tak było także tym razem. – Bieg kwalifikacyjny nie robi na mnie większego wrażenia – wchodzę, przejeżdżam i schodzę z lodu – mówiła po biegu.
Zrobiła to, co do niej należało – zakwalifikowała się do walki o medale na dystansie, na którym rządziła także na Pucharach Świata. Nie jest niespodzianką, że to… jedyna kwalifikacja biało-czerwonych do biegów finałowych.
Kibice mogli mieć też nadzieję na dobry wynik Maliszewskiej na 1000 metrów. Tam jednak odpadła w kwalifikacjach. – Taktyka była taka, żeby wyjechać do przodu i pilnować pozycji, ale za dużo nie prowadzić. Tak trochę „wykorzystać innych”. To może niezbyt dobrze brzmi, ale jako zawodnik, który nie jeździ jeszcze perfekcyjnie tego dystansu, muszę korzystać nieco z tego, co robią inni – tłumaczyła w rozmowie z TVPSPORT.PL.
– Jest mi trochę przykro, że nie przeszłam. Ale nic już nie mogę zrobić. Pozostało mi ciężko trenować, żeby w przyszłości bieg na 1000 metrów szedł tak lekko, jak ten na 500 – dodała.
Wielką szansę na awans do ćwierćfinału na 500 metrów miała z kolei Nicola Mazur. Po upadku rywalek znalazła się na drugim miejscu swojego biegu kwalifikacyjnego. Na ostatnim okrążeniu straciła jednak prędkość i pozwoliła wyprzedzić się Tiffany Marchand. – Potknęłam się, straciłam tempo kroków i zamiast dwóch kroków na zejście – co jest czymś, co trzeba robić – zrobiłam jeden. Straciłam w ten sposób tempo – tłumaczyła po zawodach.
Z samych startów mogła być jednak zadowolona. Zarówno dla niej, jak i dla Mateusza Krzemińskiego mistrzostwa świata w Sofii są pierwszą tak dużą imprezą w karierze. Mimo że oboje do ćwierćfinałów nie zdołali się zakwalifikować, rywalizację kończyli z podniesionymi głowami – po niezłej walce.
Swoich szans nie wykorzystywali także zawodnicy z innych krajów. Lara van Ruijven niemal skreśliła swoje szanse na dobry wynik w wieloboju, nie przechodząc eliminacji na 1000 metrów. W innym biegu na tym dystansie upadły Elise Christie i Suk Hee Shim, z czego ta druga – po kontrowersyjnej decyzji sędziów – została ukarana dyskwalifikacją, przy jednoczesnym dołączeniu rywalki do ćwierćfinału.
W sobotę po medale
– Jestem bardzo dobrze przygotowana i pokażę to w sobotę. Ja jestem spokojna, trenerzy są spokojni i to jest chyba najważniejsze – mówiła Maliszewska. Sobotnia rywalizacja na 500 metrów będzie dla polskich kibiców najważniejsza. To wówczas mistrzyni Europy stanie przed szansą na kolejny historyczny wynik. Pozostaje trzymać kciuki, aby sobotni wieczór móc zasłużenie uczcić tradycyjną bułgarską rakiją.
Z Sofii Dawid Brilowski