| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Lech Poznań zajmuje ósme miejsce i w ostatniej kolejce sezonu zasadniczego będzie walczył o uniknięcie gry w grupie spadkowej. – Dla mnie to, co się dzieje to jest proces. Uważam, że nie powinniśmy patrzeć w ten sposób, że nagle, w jednym momencie coś się zawaliło. Lecha nie rozwalił Adam Nawałka, nie rozwalił Nenad Bjelica, ani żaden inny pojedynczy człowiek. Nie rozwalił go też Karol Klimczak i Piotr Rutkowski. To jest ciąg splecionych ze sobą zdarzeń, które w ostatnich latach doprowadziły do tego, że nikt nie wie, co ze sobą zrobić – mówi Radosław Nawrot, dziennikarz "Gazety Wyborczej", który od wielu lat pisze o Kolejorzu.
– Teoretycznie Lech ma wszystko, by osiągać sukcesy. Duże miasto, wielu kibiców, solidne finanse, dobra akademia…
– Sprawę trzeba postawić bardzo jasno. Czas zacząć mówić o totalnej niekompetencji w sprawach sportowych. To jest dyletanctwo. Po niedawnym audycie, który wykazał, że klub dobrze radzi sobie finansowo zapytałem: czy wy uważacie, że to jest dobry moment, by pokazać ludziom, jak dobrze Lech zarabia? Odpowiedzieli, że na termin publikacji nie mają wpływu. I okej. Na tle audytu widać, iż Lech jest kompetentny w sprawach przedsiębiorczych, ale jest kompletnym dyletantem w kwestii sportowej. Po prostu nie ma ludzi, którzy się na tym znają. Przez lata mieliśmy do czynienia z tworzeniem mitu, że Lech wie, co robi. Że tworzy sieć skautów, którzy przez wiele lat obserwują piłkarza. Że odcina się trenerów od samodzielnego kreowania kadry zespołu. Że Lech ma pomysł na to, jak budować zespół. Tak nie jest. Jedynym pomysłem jest zbudować akademię i szkolić piłkarzy. W myśl, że jakoś to będzie. Że ci młodzi, zdolni piłkarze stworzą drużynę głodnych wilczków albo zostaną sprzedani za kwoty, które pozwolą sprowadzić wartościowych zawodników i dzięki temu powstanie w Poznaniu silna drużyna. Ale ona nie powstaje.
– Twoim zdaniem Lech wydaje za mało, czy wydaje po prostu źle?
– Lech wreszcie doszedł do momentu, w którym przyznał, że pieniądze wydaje źle. Mówił o tym dyrektor Tomasz Kacprzycki. Wtedy pomyślałem sobie, że wreszcie jest jakaś refleksja. W 2010 roku, gdy zespół zdobył mistrzostwo Polski w okolicznościach kuriozalnych, bardzo szczęśliwych, miał czelność ustami Jacka Rutkowskiego wyjść i powiedzieć: my jesteśmy najlepsi. Wiemy, jak budować drużynę.
Później już tej narracji nie było, ale klub próbował maskować problemy tym, że ma filozofię. Powstał plan "Lech 2020" i to, że nam nie wychodzi w 2014, 2016, 2017 roku, itd. to nie szkodzi. Za jakiś czas wyjdzie. Teraz już wiemy, że to nonsens. Żadnego planu nie ma. Lech nie ma pojęcia, jak zbudować dobry zespół seniorów na poziomie Ekstraklasy.
– Skoro głównym problemem Lecha jest pion sportowy to zgadzasz się, że winowajcą się Piotr Rutkowski? Bo to przede wszystkim jemu, a nie Karolowi Klimczakowi stawiane są obecnie zarzuty.
– Prezesa Klimczaka trudno winić, bo został powołany po kryzysie finansowym w 2011 roku. Jeżeli miałbym wskazać cezurę, to jest nią dla mnie właśnie rok 2011. Paradoks. Lech właśnie został mistrzem Polski, w europejskich pucharach wyeliminował Juventus, wygrał z Manchesterem City i nagle stwierdza, że to jest bez sensu, że tak nie można. Zaczyna się wycofywać z inwestycji i zwija żagle. Oczywiście powodem takiej decyzji były kwestie finansowe, okazało się, że klub wydaje za dużo, że go na to nie stać. To była bardzo smutna refleksja. Na tamtym etapie, żeby zostać drużyną, która przynosi dumę, trzeba było słono zapłacić. I Lech płacił. Wysokie kontrakty, sprowadzanie zawodników. Gdy przestało się to zgadzać w słupkach, to się wycofał. I od 2011 roku mamy zjazd. Klimczak jest prezesem, który się z tym zjazdem kojarzy, ale takie były jego zadania. On miał Lecha postawić na nogi i to zrobił. Natomiast Piotr Rutkowski miał w tych warunkach finansowych, jak na polskie realia całkiem dobrych, zbudować czołowy zespół w lidze. I położył to kompletnie.
– O tytułach z 2010 i 2015 roku powiedziałeś "udało się". Celowo? Bo Lechowi się udało, a nie był to zasłużony wynik systematycznej pracy?
– Mam takie wrażenie. Choć to jest ryzykowny temat, bo trudno podważać wysiłek piłkarzy i trenerów, którzy wygrali mecze. One same się nie wygrały. Jednakże beż pewnego zrządzenia okoliczności nie byłoby tych tytułów. Nie jestem zwolennikiem, by segregować mistrzostwa na lepsze i gorsze. Owszem, tytuł Wisły Kraków w 1999 roku różni się od tytułu Lecha w 2010 roku, ale to nadal to samo trofeum. I nie można go deprecjonować. Natomiast z czystego rachunku prawdopodobieństwa wynika, że skoro Lech w latach 2010-2015 był czołowym klubem w Polsce, to powinien zdobyć dwa tytuły. Ale czy dwa mistrzostwa w trzynaście lat rządów nowych właścicieli to jest dużo? Pamiętam, że kiedyś, gdy rozmawiałem z władzami Lecha mówili, iż to jest dużo. Moim zdaniem bardzo mało.
– Lech nie jest jedynym czołowym klubem, w którym co chwilę trzeba gasić pożar. Kryzysy często pojawiają się też w Legii, ale tam na koniec przynajmniej są trofea.
– Legia poza tym, że ma więcej pieniędzy nauczyła się też lepiej zwalczać kryzysy. W Poznaniu są one bardzo ciężkie, mają siłę tornada. Lech nie potrafi sobie z nimi radzić. Legia natomiast nigdy nie dopuściła do sytuacji, żeby poważny kryzys doprowadził do całkowitej degrengolady. Potrafi opanować zawodników, media i ugasić pożar. To jest jeden z elementów, który jest bardzo przydatny w walce o mistrzostwo. W Polsce prowadzenie takiego klubu jak Lech i Legia wiąże się z kryzysami, bo ten klub będzie zawodził. Cały figiel polega na tym, żeby sobie poradzić. Oczywiście można być Jagiellonią Białystok czy Koroną Kielce, w której to, czy ona wygra, czy nie, czy usunie trenera, interesuje wąską grupę kibiców, nie mającą takiej siły rażenia, żeby rozpalić pożar.
– To, co wydarzyło się w maju ubiegłego roku miało doprowadzić do oczyszczenia. Jak się skończyło, wiadomo. Potrafisz sobie wyobrazić, że Lech pod rządami obecnej grupy ludzi osiągnie jeszcze sukces? Że po wielu latach porażek nagle staną się wygranymi?
– Powiem coś niepopularnego w tym momencie, ale tak, potrafię sobie to wyobrazić. Głównie dlatego, że ludzie się uczą, wyciągają wnioski. I faktycznie rok temu wszyscy liczyli, że nie skończy się tylko na odejściu Bjelicy. To były oczekiwania nieracjonalne. Głównie dlatego, że gdyby Lech to zrobił, to musiałby zapłacić wysokie odszkodowania za zerwanie kontraktów i poszedłby z torbami. Prezes Klimczak nie może podrzeć kontraktów i wyrzucić ich do kosza. Zatem Lech czekał rok. Kontrakty zaraz się skończą. Siłą rzeczy ci piłkarze odejdą. Teraz ciekawsze jest to, co klub zrobi dalej.
– Skoro nie potrafili w ostatnich latach kupować dobrych zawodników, to dlaczego miałoby się to zmienić?
– Tak, tego nie wiemy. I faktycznie niewiele jest przesłanek, które by na to wskazywało. Mogę się jedynie oprzeć na założeniu, że czegoś się Lech nauczył, że jakieś wnioski wyciągnął.
– Jakie to powinny być wnioski? Dostrzegasz powtarzalne błędy?
– Uważam, że Lech popełniał błędy nie przy sprowadzaniu poszczególnych piłkarzy tylko przy tworzeniu z nich zespołu. Zawodnicy, którzy w innych okolicznościach mogliby dać jakość tworzyli zespół kompletnie bezwartościowy.
– Co widać choćby po tym, że w kolejnych klubach radzą sobie dużo lepiej.
– Otóż to! Teraz zastanawiam się np. na Timurem Żamaletdinowem. Facet przed chwilą strzelał gole w Lidze Mistrzów. To co się stało? Źle przepracował okres przygotowawczy? Oduczył się grać? Przecież to jest niemożliwe. To nie jest tak, że Lech sprowadza złych piłkarzy tylko, że sprowadza zawodników, z których nie potrafi zbudować zespołu. Jeżeli latem znów popełni ten błąd, będzie za to płacił przez kilka lat, bo tyle potrwają kontrakty.
– A piłkarzom, którzy odchodzą należy zarzucać "tylko" to, że nic nie osiągnęli, czy prawdziwe są stwierdzenia, iż posuwali się dużo dalej – zwalniali trenerów, rządzili klubem?
– Nie sądzę, żeby specjalnie zwalniali szkoleniowców. Jesteśmy przyzwyczajeni, że trener rządzi jednoosobowo, ale w praktyce w wielu zespołach tak to nie wygląda. Jeżeli przyjrzymy się organizacji wielu drużyn na świecie, począwszy od Barcelony, a skończywszy na zespołach z niższych lig zauważymy, że najczęściej jest to system naczyń połączonych. Bardzo często zawodnicy rządzą drużyną. Mają wpływ na to jak gra i trenuje. Lech nie jest pod tym względem wyjątkiem. Przecież Łukasz Trałka nie zwołuje tajnego zebrania, na którym ogłasza: zwolnimy Nawałkę. To raczej dzieje się tak, że zawodnicy współpracując z trenerem przestają rozumieć jego taktykę, treningi. Twierdzą, że pracują za dużo albo za mało. Ale robią to dlatego, że znają swoje organizmy.
– Czyli zarzuty, że im nie zależy są fałszywe?
– Nie popadajmy w paranoję, w której zawodnicy są sabotażystami i chcą wysadzić ten klub w powietrze. W najlepszym przypadku to bumelanci, którzy najchętniej tylko by odpoczywali. Pewnie zdarzają się pojedyncze przypadki leniuchów, ale dla żadnego piłkarza nie jest komfortowa sytuacja, w której jest lżony, w której pojawiają się na niego transparenty, w której nie może normalnie wyjść na miasto, bo zaraz zostanie zbluzgany.
– Letnia rewolucja jest już nieunikniona, ale kiedy można się spodziewać efektów? Czy degrengolada nie zabrnęła tak daleko, że wygrzebanie z niej może potrwać miesiące, a nawet lata?
– Nie ma przeszkód, żeby oczekiwać wyników od razu. To, że piłkarz potrzebuje czasu na aklimatyzację to często zdania wytrychy.
– Czyli potrafisz sobie wyobrazić, że jesienią Lech będzie liderem Ekstraklasy?
– Oczywiście. W ubiegłym roku Pedro Tiba i Joao Amaral od początku grali bardzo dobrze.
– Potem jednak szybko wtopili się w szarą rzeczywistość.
– Tak, minęło podniecenie, zobaczyli jak to wszystko wygląda i zaczęli równać w dół. Natomiast fakt jest taki, że obaj zaczęli na wysokim poziomie. I wcale nie musieli dostać pół roku na aklimatyzację. Takich piłkarzy Lechowi trzeba, bo on musi pilnie ratować frekwencję, odbudowywać zaufania. Musi zrobić to wszystko, co robił na przełomie lat 60. i 70., kiedy wyszedł do ludzi i przyciągnął ich na stadion. Można powiedzieć, że Lech zaczyna tak naprawdę od zera.
– Oprócz słabych wyników, widzę jeszcze jedno wielkie zagrożenie – obojętność kibiców.
– To może być ogromny problem. Zauważyłem to kilka miesięcy temu. Runęła moja koncepcja Lecha jako tak wielkiego fenomenu społecznego, że nie ma możliwości, by odciągnąć od niego ludzi. To nie jest moja fantasmagoria. Spotkałem kibiców, z którymi zaczynałem chodzić na mecze w latach 80. Fanów bardzo zagorzałych, którzy po trzydziestu latach powiedzieli, że rezygnują.
– To jest związane tylko z wynikami, czy z czymś jeszcze?
– Nie, nie z wynikami. Oczywiście one też mają wpływ, ale przede wszystkim brak jest nadziei, że cokolwiek się zmieni. Przez wiele lat Lech mamił ludzi, że coś się zmieni i słowa nie dotrzymał. Jest po prostu oszustem. Tego ludzie już nie wytrzymali. Na dodatek czasy są szczególne. W latach 80., 90. nie za bardzo była dla niego alternatywa. Lech był w mieście najciekawszy. Dziś trzeba o ludzi walczyć. O ich zainteresowanie, pieniądze i wybory, które podejmują w każdy weekend. Kibic Lecha musi się poważnie zastanowić, po co idzie na mecz, po co płaci za bilet, dlaczego chce to zrobić? Uzasadnić to przed sobą i swoją rodziną.
– Bardzo długo Lech postrzegany był jako dobro Wielkopolski, klub lokalny, z którym ludzie byli bardzo blisko związani. Czy to się w ostatnich latach nie zmieniło?
– Tak, tej więzi już nie ma.
– A nie ma jej ponieważ?
– W miłości się mówi, że brakuje chemii. I tego nie ma między Lechem a kibicami. Często uczucie jest zastępowane przez przyzwyczajenie, ogólnymi zainteresowaniem piłką. Lech bardzo zaniedbał sferę łaskotania ludzkich emocji. Bardzo mnie to dziwi. Kiedyś Jacek Rutkowski powiedział, że będzie w Poznaniu sprzedawał emocje. To ja się pytam, gdzie dziś jest ten towar? Jakie emocje on ma do sprzedania? Gniew? Nienawiść? Zniechęcenie?
– Lech stał się synonimem porażki.
– Jeszcze bardziej niż synonimem porażki stał się synonimem braku nadziei. Na Lecha zawsze chodziło się z przeświadczeniem, że nawet jeżeli dzisiaj nie wyszło, to za rok, a może tydzień coś fajnego się wydarzy. W końcu jesteśmy Kolejorzem. Szło się na mecz i wiedziało, że to będzie fajny dzień, bo piłkarze wygrają, sprawią przyjemność, poprawią humor. Teraz ludzie, idąc na stadion nie mają takiego poczucia. Trzeba im dać nadzieję, że tu coś pozytywnego może się wydarzyć. To kluczowa sprawa. Często powtarzam, że największym zagrożeniem jest to, że kibice zaczną patrzeć racjonalnie. Bo Lech się nie obroni jako forma spędzania czasu, wydawania pieniędzy i karmienia swoich emocji. Kibice dojdą do wniosku, że przeżywanie tego kolejny raz nie ma już sensu.
– Czy to się da szybko odbudować? Kibice szybko zapomną?
– Tego do końca nie wiem. Przez wiele lat miałem przeświadczenie, że to jest trochę jak separacja. Że nawet jak ludzie trzaskają drzwiami to nadal o tym Lechu myślą. Ale nie wiem, czy to nie zaszło za daleko. Moim zdaniem taka groźba jest i na miejscu klubu bym się z tym liczył, a nie zakładał, że jak wygramy trzy mecze to kibice wrócą. Może i wrócą, ale nie będą już ufać. Szczerze mówiąc kibicom Lecha współczuję. Zostali wychłostani po twarzy, nabici w butelkę i upokorzeni.
– Dla mnie każdy, kto teraz przychodzi na stadion i wydaje na pieniądze jest bohaterem.
– Tak, ja też tych ludzi podziwiam.
16:00
Bruk-Bet Termalica
18:30
Cracovia
12:45
KGHM Zagłębie Lubin
15:30
Korona Kielce
18:15
Raków Częstochowa
12:45
Lechia Gdańsk
15:30
Arka Gdynia
18:15
Piast Gliwice
17:00
Pogoń Szczecin
16:00
KGHM Zagłębie Lubin