Wyścig o mistrzostwo trwa i choć Lechia właśnie dostała gonga od sędziego Stefańskiego, to wciąż trzyma miejsce w czołówce. Tytuł dla gdańszczan byłby sensacją. Zespół starał się nas oswoić z myślą, że to możliwe i długo przewodził stawce. Na finiszu gry o wszystko trzeba mieć jednak w rękawie asy, których Piotrowi Stokowcowi brakuje.
A Lechii brak dziś nie tylko trzech punktów, żeby mrozić szampany. Kuciak i spółka z obecnym trenerem weszli na dobrą drogę. Ale żeby się na niej rozpędzić i wyprzedzać auta bardziej renomowanych marek, to trzeba najpierw udowodnić, że konstrukcja wytrzyma zmieniające się pory roku i ściganie na różnej nawierzchni. Krótko mówiąc – Gdańsk musi ugruntować pozycję w ligowej czołówce, bo jeden dobry sezon to za mało, by zmienić postrzeganie klubu przez "resztę Polski". Na subtelną pomoc zmysłów arbitra można liczyć dopiero wtedy, gdy ten ma przekonanie, że "lud" przyjmie jego decyzję ze zrozumieniem.
Lechia szybko pnie się w nieformalnym rankingu, o czym świadczy choćby niedawny mecz w Szczecinie, gdzie sędzia Dobrynin – ten sam, który z Legią miał VAR! – przymknął oko na faul Stevena Vitorii i puścił akcję, po której padł zwycięski gol. No ale zabrać coś Pogoni, a zabrać Legii to jednak są dwie różne sprawy.
Ze sportowego punktu widzenia Lechii brakuje głównie ławki rezerwowych. Szerokiej i solidnej. Dobitnie pokazał to mecz z warszawianami. Vuković mógł sobie pozwolić na posłanie do bitwy w kluczowym momencie kolejnych generałów – Hlouska, Wieteski i Medeirosa. I ci – a zwłaszcza ten ostatni – przesądzili o zwycięstwie. A kogo wpuścił Stokowiec? Z trójki Paixao – Fila – Żukowski na miano oficera zasługuje tylko ten pierwszy. Pozostali to szeregowcy, którzy poważne bitwy oglądali dotąd głównie na makietach. Lechia ma zbyt wąski skład, by wytrzymać walkę na łokcie na finiszu. Każda kartka, każda kontuzja podstawowego gracza znacząco ją osłabia. Tu nie poradzi nawet taki kozak jak Stokowiec. Wsparcie musi przyjść z gabinetu prezesa.
Co jeszcze robi różnicę? Doświadczenie gry pod presją. Legia w ostatnich trzech latach sięgała po tytuł. Zawsze dopiero w ostatniej kolejce. To piekielnie trudne, bo nie można tego opanować w teorii. Trzeba to przeżyć i przerobić na własnej skórze. Taka konstrukcja wymaga solidnych filarów, żeby się nie zawaliła. W Lechii wiedzą jak to dźwignąć właściwie tylko Kuciak i Paixao. Dla pozostałych to sytuacja nowa. A wychodzenie na boisko ze świadomością, że po każdym potknięciu można wybić zęby, jest mało komfortowe nawet dla dentysty.
Pół biedy, gdy przekonania do mistrzowskich aspiracji biało – zielonych nie ma pół Polski, gorzej, że nie mają go w Gdańsku. Ponad czterdziestotysięczny stadion nie pęka w szwach nawet wtedy, gdy zespół jest o krok od rozbicia ligowego skarbca. Na kluczowy mecz z Legią wpuszczono 25 tysięcy kibiców. Na inne – przyszło jeszcze mniej. Kiedy zapełnić trybuny, jak nie teraz? Pełen stadion robi wrażenie i na rywalach, i na sędziach. Nawet na arbitrze Stefańskim. To realna pomoc dla drużyny gospodarzy. Jasne, Lechia nie gra jak Barcelona. Czasem nudzi, zdarza się, że usypia, momentami irytuje. Ale walczy! Ma charakter! Nie przechodzi obok meczu! Do końca ściga się o tytuł! Czego kibic będzie miał prawo wymagać od piłkarzy, gdy w takiej chwili sam odmawia im wsparcia?
Życzę Lechii jak najlepiej. Niech do końca bije się o mistrza, a przede wszystkim nie schodzi z obranej drogi. Wielkie budowle zawsze zaczynają się od przyniesienia kilku cegieł. A że ktoś nazwie rozpoczynających pracę murarzami? Machnijcie na to kielnią! Jak wytrzymacie, za kilka lat będą przyjeżdżały wycieczki, żeby was oglądać. Słyszy pan, panie Mandziara?