| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Jacek Żałoba jako kierownik zespołu, zakład pogrzebowy Klepsydra jako główny sponsor (– Do tego moja grobowa mina – dodaje prezes Tomas Salski), a tutaj wielkie święto. Po 7 latach chudych ŁKS Łódź wrócił do Lotto Ekstraklasy.
Upadek
7 lat temu Ekstraklasa, przynajmniej jako spółka, ŁKS żegnała bez większego żalu. Ze stadionem i zarządzaniem z poprzedniej epoki jawił się jak zaprzeczenie profesjonalnego klubu. Główna trybuna obiektu przy Alei Unii powstała w latach sześćdziesiątych, a więc oklaskiwano z niej gole Jerzego Sadka, ale gdy w 2012 ŁKS spadał z ekstraklasy, była już ruiną. Aż dziw, że nikt nie wywiesił przy wejściu tabliczki z napisem "Obiekt grozi zawaleniem".
Do katastrofy budowlanej nie doszło, za to był spadek, bo ŁKS, jako klub, miał pecha. Do ludzi. Dziś zwalibyśmy ich menedżerami, dyrektorami, ale wtedy rządzili "włodarze" i "działacze". O tak. Bo jak inaczej nazwać Romana Gałuszkę, który w 2009 pojechał do PZPN załatwiać ważne klubowe sprawy w obuty w gumowce? No "włodarz". Inny "działacz" z tego okresu mówił w klubie, że jedzie do Urzędu Miasta załatwiać ważne sprawy, a tymczasem szedł po prostu do magistrackiej restauracji, gdzie można było zjeść tanią pomidorówkę. To prawie jak w "Misiu" Stanisława Barei, gdy filmowiec zamawiał kurs do "Victorii", a potem szybko wybiegał tylnym wyjściem i biegł prosto do baru mlecznego "Apis". Pełen folklor.
Ale w Łodzi to nie był film. W sezonie w którym ŁKS na 7 lat żegnał się z ekstraklasą drużyna przystąpiła do rozgrywek z Andrzejem Pyrdołem w roli trenera, ale już w sierpniu doszło do pierwszej zmiany. Pyrdoła zastąpił Dariusz Bratkowski, tego we wrześniu podmienił Michał Probierz, w listopadzie trenerem był już Tomasz Wieszczycki, ale tylko przez trzy dni, bo zaraz za stery chwycił Ryszard Tarasiewicz. Tylko po to, by w lutym oddać je w ręce Piotra Świerczewskiego. Ten jednak nie miał licencji, więc oficjalnie pierwszym trenerem znów był... Pyrdoł, od którego ta wyliczanka się rozpoczęła.
Trenerów było wielu, a i piłkarzy – cała horda. W sezonie 2011/12 w barwach ŁKS zagrało 38 zawodników, a w kadrze roiło się od dużych nazwisk, ale polityka transferowa była jednym wielkim konkursem popularności. Stawiano na kolegów. Wystarczy spojrzeć na skład linii ataku, który został oparty na 37-letnim Marcinie Mięcielu (1 gol w sezonie 2011/12), 34-letnim Marku Saganowskim (6 goli) i 35-letnim Macieju Bykowski (0 goli) – łącznie ponad 100 lat. Od wielkiego dzwonu zagrali młodsi – Przemysław Kita czy Rafał Kujawa, który piłkarzem ŁKS jest i dziś (w sobotę pojawił się na boisku w drugiej połowie).
W marcu Świerczewskiemu zaczęły puszczać nerwy. Po przegranym meczu z Zagłębiem Lubin (1:2) niespodziewanie przyszedł na konferencję prasową (powinien pojawić się Pyrdoł jako pierwszy szkoleniowiec) i stwierdził, że Marcin Borski nie powinien sędziować meczów Miedziowych, bo w przeszłości był pracownikiem KGHM. Wszedł do sali i wykrzyczał co mu na sercu leżało, bo tak w tym ŁKS-ie wtedy było i każdy robił, co chciał.
ŁKS spadł i praktycznie się rozpadł, a rok później klub wycofał się z rozgrywek I ligi. Był kwiecień 2013 roku i Łódzkiego Klubu Sportowego praktycznie nie było. Ale nad tą trumną nie wszyscy chcieli stać w ciszy.
Czyściec
Za odbudowę klubu zabrała się Akademia Piłkarska ŁKS, której pomagało Stowarzyszenie Kibiców ŁKS, ale na początku – jak to zazwyczaj bywa – był chaos. Ktoś miał prawa do nazwy klubu, inny do herbu, a ktoś jeszcze inny – do stadionu. Rozpoczęto od IV ligi, do której ŁKS pasował jak słoń do mini zoo. Niektórzy rywale – w obawie przed najazdem kibiców – oddawali mecze walkowerem. Spotkanie ze Startem Brzeziny zostało przeniesione do Łodzi, na boisko Startu, a tam ktoś w nocy przed meczem rozsypał odłamki szkła. W takiej atmosferze już w pierwszym sezonie udało się przebić do III ligi. Umówmy się, to była formalność. Po awansie pojawił się Tomasz Salski, właściciel sieci domów pogrzebowych, i to był – przewrotnie – prawdziwy nowy początek. Salski przyodział ŁKS w bardziej nowoczesne szaty, prezesi w gumofilcach byli już tylko mglistym wspomnieniem.
Gdy na początku 2016 roku z rozgrywek II ligi wycofał się Okocimski Brzesko, ŁKS ochoczo przystąpił do rozbioru drużyny Piwoszy, w efekcie do Łodzi powędrowało aż czterech piłkarzy. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie jest to dobry pomysł – skoro bierzesz tylu piłkarzy z Okocimskiego Brzesko, będziesz grać jak Okocimski i ŁKS faktycznie ugrzązł na trzy sezony w III lidze. W sezonie 2015/16 myślano tylko o tym, by nie wrócić do IV ligi, bo trwała akurat reorganizacja i w dół leciało aż 9 zespołów. Przy trzecim podejściu udało się tylko dlatego, że Drwęca Nowe Miasto Lubawskie, która zajęła pierwsze miejsce, nie otrzymała licencji na II ligę i w ich miejsce wskoczył drugi w tabeli ŁKS.
Po drodze nie brakowało nerwowych ruchów. Trener Wojciech Robaszek, który wprowadził zespół z IV ligi do III potem dwukrotnie tracił pracę, by dwukrotnie wracać. To znów on był trenerem, gdy łodzianie wreszcie wykaraskali się z trzeciej ligi. I nadal on, gdy przemknęli przez II ligę niczym pociągiem ekspresowym. Pomachali rywalom przez okna i za chwilę byli już na zapleczu ekstraklasy.
Po drodze doszło do ciekawego eksperymentu. Jak to zazwyczaj bywa w przypadku, gdy zasłużony klub musi zaczynać niemal od nowa, do głosu chcieli dojść kibice. W grudniu 2015 roku prezes Tomasz Salski pozwolił im wybrać trenera. Fani postawili na Roberta Szwarca. Szybko zrozumieli, że prowadzenie klubu jest trochę trudniejsze od porannej toalety. Przed meczem z Pogonią Grodzisk Mazowiecki Szwarc na ławkę rezerwowych wziął dwóch młodzieżowców, ale jeden z nich był bramkarzem. W trakcie meczu obaj młodzieżowcy z podstawowego składu doznali urazów i Szwarc musiał wprowadzić do gry niedoświadczonego golkipera, Mikołaja Gorzelańskiego. 19-latek debiut rozpoczął od puszczenia babola z 30 metrów, który kosztował ŁKS stratę dwóch punktów. Szwarc podał się do dymisji, a już wcześniej był na cenzurowanym, bo łodzianie tracili punkty z Błękitnymi Raciąż czy Oskarem Przysucha. Przedstawiciele kibiców zapewnili, że nie mają już więcej zamiaru wybierać trenera.
Powrót
Awans do I ligi miał dla Robaszka gorzko-słodki smak. Już pod koniec sezonu w Łodzi mówiono, że może stracić pracę. Pozostał na stanowisku, a potem wprowadził łodzian na zaplecze ekstraklasy, wkrótce później usłyszał, że to nie on będzie prowadził zespół w nowym sezonie. Przeciwnicy trenera w klubie mówili, że ten nie ma uprawnień do pracy w I lidze, ale według PZPN – każdy trener, który wprowadzi drużynę do wyższej klasy rozgrywkowej, otrzyma zgodę, by nadal pracować. W ten sposób można nawet przebyć drogę z samego dołu aż do ekstraklasy. Robaszek musiał jednak odejść, bo postanowiono postawić na bardziej doświadczonego szkoleniowca.
- W drodze do ekstraklasy najtrudniejsze były dla mnie właśnie decyzje personalne – mówił w sobotni wieczór prezes ŁKS Tomasz Salski. – Nie ukrywam, że w decyzji o zwolnieniu trenera Robaszka byłem osamotniony. Dziś wszyscy mówią, że to była trafiona decyzja, ale nikt nie wie, jakby to się potoczyło, gdyby trener Robaszek pozostał na stanowisku. Ja uznałem jednak, że to czas na zmianę. Chciałem, by nowy trener miał oddziaływanie na młodych trenerów w akademii – argumentował.
Kandydatem numer jeden był Wojciech Stawowy, ale negocjacje załamały się na ostatniej prostej. Kandydatem numer dwa, ale ten wybrał ofertę lokalnego rywala, Widzewa. Wreszcie do Łodzi przyjechał Kazimierz Moskal, liga była już za pasem, ale były trener m.in. Wisły Kraków i Pogoni Szczecin dość szybko poukładał zespół. Jeszcze pierwszego września ŁKS był na 13. miejscu w tabeli, ale potem zaczęła się świetna seria zakończona sobotnią fetą.
Jest szansa, że ŁKS wniesie do ekstraklasy nową jakość. Skład nie powala na kolana, ale Moskal stworzył z tych chłopaków (jest w tej drużynie Patryk Bryła ze wspomnianego zaciągu z Okocimskiego) ciekawie grający zespół. – Nie chcę mówić czy to tikitaka, czy krakowska piłka. To piłka, która jest w mojej głowie. Gramy trochę jak Liverpool, ale na poziomie pierwszej ligi w Polsce – mówił kilka dni temu w rozmowie z TVP Sport.
Sporą pracę wykonał też dyrektor sportowy Krzysztof Przytuła. W Łodzi udowodnił, że nie tylko potrafi się wymądrzać jako ekspert telewizyjny. – Niedawno byliśmy u arcybiskupa i zażartowałem, że wszystko co dobre przychodzi do nas ostatnio z Krakowa. Zarówno Krzysiek, jak i Kazek Moskal swoją pracą i zaangażowaniem przekonują nas, że mieliśmy rację powierzając im te role – komentował Salski.
Trener Kazimierz Moskal rusza w tango :) @LKS_Lodz w @_Ekstraklasa_ pic.twitter.com/wa3dhu1Qv2
— Mateusz Miga (@MateuszMiga) 11 maja 2019
Feta
Dziś stadion ŁKS to dopiero namiastka, ale też powiew nowoczesności. Po starym molochu nie ma ani śladu, teraz na jego miejscu stoi nowoczesna trybuna. Na razie tylko jedna, ale już wiadomo, że są pieniądze na dokończenie obiektu. Wystarczy rzut oka, by sobie to wyobrazić. To będzie kompaktowy obiekt, z trybunami blisko murawy. Przy okazji najważniejszych meczów na murawie z pewnością będzie bardzo głośno. W sobotę fani też dali rady, choć brak pozostałych trybun sprawia, że doping ulatuje gdzieś hen, w stronę ulicy Piotrowskiej. Motywacji nie brakło, bo ŁKS awans miał w kieszeni już przed meczem, a do tego rozpoczął spotkanie z przytupem. W 3. minucie Jan Grzesik wrzucił piłkę z prawej strony, a do siatki wpakował ją Łukasz Sekulski. Święto można było zacząć.
Trochę przewrotnie poukładało się to w Łodzi. Pierwszy stadionu doczekał się Widzew, ale na razie nie jest w stanie wykopać się z II ligi. ŁKS ma za to ekstraklasę. "Awans już mamy, na cały stadion czekamy" – śpiewali wczoraj fani. Szkoda, że tak często pozdrawiali lokalnego rywala. Przecież to było święto ich klubu. Nie wszyscy chętni dostali się na stadion. Ci, dla których zabrakło miejsca, stanęli za płotem, zdarli zasłaniającą taśmę i w ten sposób śledzili wydarzenia na boisku. W przerwie wszyscy gorąco oklaskiwali siatkarki ŁKS, które właśnie wywalczyły mistrzostwo Polski. A z ekipy piłkarskiej największą owację zebrał trener, Kazimierz Moskal. – Fajnie, że na koniec nie zawiedliśmy i nikt nie może nam zarzucić, że po wywalczeniu awansu odpuściliśmy – mówił po zakończeniu spotkania podczas na szybko zorganizowanej konferencji prasowej, tuż przed fetą.
Po przerwie ŁKS podwyższył prowadzenie, a mógł wygrać jeszcze wyżej. Drużyna Moskala pokazała ten luz z którego zasłynęła w kończącym się sezonie. – Jeśli jest jakaś skala szczęścia to ja na pewno przekroczyłem ją dziś wiele razy – mówił bramkarz Michał Kołba, który przemierzył z ŁKS-em drogę od III ligi do ekstraklasy. On pamięta tamte klepiska. – Do dziś w głowie mam boisko w Przysusze – jak się stawiało but na murawie to noga zapadała się do kostki. Przegraliśmy tam 1:3, psując naszym fanom humory tuż przed świętami wielkanocnymi – przypominał sobie w sobotni wieczór, gdy tamto było tylko historią jak z taniego filmu. Mówił to stojąc bez koszulki, z pucharem w ręce, zasypany konfetti.
Zaraz potem piłkarze ŁKS opuścili stadion, wskoczyli do piętrowego autokaru i ruszyli w Łódź. Możemy żartować i psioczyć na naszą ekstraklasę, ale jak widzimy, ile wyrzeczeń trzeba, by do niej dotrzeć, nie dziwne, że niektórzy szaleją ze szczęścia na jej widok.