Szczęście uważał za wroga człowieka, darł koty z dziadkiem i nie chciał być jak inne Laudy. Ze śmiercią ścigał się od 1976 roku. Dwa lata temu, 20 maja 2019 go dogoniła. Razem z Jamesem Huntem wspólnie ogląda zmagania w nowym sezonie. Drugim zupełnie bez jego udziału.
Hunt, crash (wypadek) i "Rush". Trzy słowa, melodyjna zbitka, która w angielskim streszcza życiorys Laudy. Oddają sedno sezonu 1976, grubej kreski, jaka przedzieliła karierę i życie Austriaka. Blizny odtąd nierozerwalnie przypominały: na to, co przed Nuerburgringiem i na to, co po Nuerburgringu. Wypadek, rywalizacja z brytyjskim zawadiaką i opowiadający o tym film, w Polsce znany pod tytułem "Wyścig" (org. Rush). A potem dwa przeszczepy nerek, przeszczep płuc i piekło większe niż Nuerburgring.
"Szczęście jest twoim wrogiem"
Jego słowa poparte bliznami mogły przyprawić o dreszcze. – Wielu ludzi krytykuje Formułę 1, że to zbędne ryzyko. Ale czym byłoby nasze życie, gdybyśmy robili tylko to co konieczne? – mówił. W filmie "Wyścig" z ust grającego go aktora padł drastyczny cytat "akceptuję to, że za każdym razem kiedy wsiadam do samochodu, mam 20 procent szansy, by zginąć".
Igrał ze śmiercią, wszyscy kierowcy wtedy igrali. Nie tak bardzo jak w scenariuszu. Ale niebezpieczeństwo było realne. Brytyjski profesor Kevin McConway z The Open University wyliczył: w tamtych dniach, kiedy ścigali się Lauda i Hunt, szansa śmierci w czasie weekendu Grand Prix wynosiła 0,35 procent. Przy pełnym roku wzrastała do 4,4 procent. Statystycznie, jeden na 23 nie powinien minąć mety sezonu...
W 1976 roku 22 kierowców przejechało przynajmniej 10 wyścigów (kalendarz zawierał 16 rund). Jeszcze 13 uczestniczyło w więcej niż jednym Grand Prix, w sumie na starcie stanęło ponad 50. "Szczęście jest twoim wrogiem" – upierał się Lauda. Ale on miał potworne szczęście. Za kierownicą bolidów życie tracił ktoś w 1973, 1974, 1975, 1977, 1978. Niekiedy świat F1 żałobę przeżywał dwukrotnie. Tylko w 1976 taniec śmierci nikogo nie porwał. Pytanie retoryczne, na kogo zastawił wtedy sidła.
– Szczęście cię osłabia. Wprowadza do myśli zwątpienie. Nagle masz coś do stracenia – brzmi dalej cytat Laudy. On miał do stracenia najwięcej.
Kiedy podniósł się z łóżka, myślał o jednym. Sześć tygodni później już gnał bolidem. Tak na to patrzył z perspektywy czasu: – Pytałem siebie "chcesz wrócić?" Powiedziałem sobie "tak", wiedziałem, co robię. Znałem niebezpieczeństwo. I wtedy zacząłem się przygotowywać na Monzę. Było ciężko. W piątek nie byłem w stanie pojechać, nie potrafiłem przezwyciężyć strachu. Powracał do mnie wypadek. Wróciłem w sobotę. Wsiadałem do bolidu bardziej zrelaksowany. Pozwoliłem presji, żeby ze mnie zeszła. Znów wszystko zaczynało działać. Myślę, że pół roku później jeździłem już jak przed wypadkiem. Trochę czasu to zabrało.
Wrócił ścigać się z Jamesem Huntem i marzeniami o drugim tytule mistrza świata. Ale podczas ostatniego Grand Prix na Fuji też padało. Tak jak na Nuerburgringu. Lauda opamiętał się. Hunt pojechał i został mistrzem. O punkt. – To nie była trudna decyzja. Tor płynął. Tak bardzo padało, że nikt nie mógł jechać. Przez dwie godziny nic się nie działo. A potem przyszedł mały Japończyk i powiedział: zaczynamy wyścig, jest czas telewizyjny, a o szóstej robi się ciemno. Patrzę, tor pływa jak wcześniej. Czemu, do cholery, chcecie nas wysyłać do jazdy? Wtedy to była dla mnie kompletna głupota. Czterech innych ludzi razem ze mną nie pojechało. James pojechał i zdobył mistrzostwo, nie ma problemu – mówił Grahamowi Bensingerowi. Rok później po raz drugi był najlepszym kierowcą świata. Brytyjczyk w McLarenie piąty. Razem dotrwali do sezonu 1979 (Austriak wrócił jeszcze w sezonie 1982, a w 1984 sięgnął po trzecie mistrzostwo).
Hunt określił decyzję Laudy o wycofaniu jednoznacznie: akt odwagi.