Bohaterowie czy wielcy przegrani? Jak ocenić reprezentację Polski do lat 21, która ograła dwóch rywali w Młodzieżowych Mistrzostwach Europy, ale w decydującym starciu dostała takie baty od Hiszpanów, że do tej pory usiąść na czterech literach trudno? Czesław Michniewicz stworzył drużynę, ale zapłacił za grzechy swoich polskich kolegów po fachu. Selekcjoner nie jest od uczenia gry w piłkę. To zadanie dla trenerów w klubach czy – szerzej – dla całego systemu szkolenia, za jaki odpowiada PZPN.
Obie mistrzowskie imprezy, w jakich ostatnio biało-czerwoni brali udział, czyli MŚ U-20 i MME U-21, prowadzą do jednego wniosku. Selekcjonerzy wyciskają zespoły jak cytrynę, ale do osiągnięcia sukcesu to absolutnie nie wystarcza. Dopóki są siły, świeżość , entuzjazm – jeszcze jakoś idzie, ale gdy paliwa z tego baku zaczyna brakować, silnik się zaciera i maszyna staje. Wstydu nie było, ale też nie ma się co łudzić – nikt gry młodych Polaków nie zapamięta. Zaoferowali zbyt mało, żeby zapisać się w sercu postronnego kibica z Europy czy świata. Nie wykreowali gwiazd, nie porywali fantazyjnymi atakami, nie pakowali rywalom worków efektownych goli. Byli tłem dla najlepszych, z którymi nie potrafili podjąć wyrównanej gry. Nie zawiedli, nie oczarowali, nie wybili się ponad przeciętność.
O ile Jacek Magiera tresował lwa, który nie miał ani jednego zęba, żeby choć drasnąć grubszą zwierzynę, to już Czesław Michniewicz kilka kłów w zespole miał. Grabara, Bielik, Szymański, Żurkowski – tu potencjał i umiejętności były. Pozostali robili co mogli, żeby rywalom jak najwięcej przeszkadzać i to się często udawało. Ale zdominować żadnego przeciwnika nie potrafili. Do tego brakowało już umiejętności czysto piłkarskich opartych na technice indywidualnej. Tu już kłaniają się braki w wyszkoleniu, jakiemu poddawani byli Adasiowie, Patryczkowie czy Mateuszkowie zanim jeszcze stali się dużymi Buksami, Dziczkami lub Wieteskami, przy czym wymieniam te nazwiska absolutnie przypadkowo, bo reguła dotyczy dokładnie wszystkich.
Mecz z Hiszpanami doświadczeniem był bolesnym. Nasi nawet nie próbowali udawać, że postawią się rywalowi. Od razu zajęli miejsca w szesnastce, a potem oddawali kolejne szańce, cofając się tak, że przeszkadzali własnemu bramkarzowi. Nie mieli ani sił, ani chęci, żeby wymienić kilka podań w okolicach środka boiska, oddalając zagrożenie i dając wytchnienie trzeszczącej w szwach defensywie. Jasne, pójście na wymianę ciosów byłoby szaleństwem, ale kładzenie głowy na gilotynę może się skończyć szczęśliwie tylko wtedy, gdy zawiedzie gilotyna. Tu nie zawiodła.
Mecz z Hiszpanami doświadczeniem był bolesnym. Nasi nawet nie próbowali udawać, że postawią się rywalowi. Od razu zajęli miejsca w szesnastce, a potem oddawali kolejne szańce, cofając się tak, że przeszkadzali własnemu bramkarzowi. Nie mieli ani sił, ani chęci, żeby wymienić kilka podań w okolicach środka boiska, oddalając zagrożenie i dając wytchnienie trzeszczącej w szwach defensywie. Jasne, pójście na wymianę ciosów byłoby szaleństwem, ale kładzenie głowy na gilotynę może się skończyć szczęśliwie tylko wtedy, gdy zawiedzie gilotyna. Tu nie zawiodła.
Wciąż się zastanawiam, czy można było zrobić więcej. Czy dało się zaoszczędzić trochę sił, których z Hiszpanami wyraźnie nam brakowało. Powraca pytanie, dlaczego Czesław Michniewicz tak mało rotował składem we wcześniejszych spotkaniach z Belgią i Włochami. Miał świadomość, że turniej zafunduje nam przynajmniej trzy wyczerpujące starcia. Że klimat we Włoszech jest, jaki jest, i gra w upale da nam się prędzej czy później we znaki. Nie pomogło to na pewno Dawidowi Kownackiemu, który zagrał w MME świeżo po zaleczeniu kontuzji. Z Belgią – mimo, że prezentował się przeciętnie – przebywał na placu boju przez pełne 90 minut. Potem wyszedł w pierwszym składzie na Włochów. Aż w końcu organizm nie wytrzymał i na Hiszpanów do gry nasz kapitan już się nie nadawał.
W taktyce preferowanej przez Polaków najwięcej zmian teoretycznie należało spodziewać się na skrzydłach. To Michalak i Szymański mieli napędzać nasze ataki i biegać od jednego pola karnego do drugiego. To wymaga żelaznych płuc i to tu należało zmianami dawać odpowiednie impulsy drużynie. Zwłaszcza, że zmiennicy na ławce byli – i to wcale nie kulawi. Tymczasem Kamil Jóźwiak, który w Lechu będzie w tym sezonie kluczowym piłkarzem, zagrał w tym turnieju raptem minutę, a nadzieja dorosłej Cracovii – Mateusz Wdowiak – swojej szansy nie doczekała się wcale. Inne gospodarowanie zasobami ludzkimi sukcesu z Hiszpanią by oczywiście nie zagwarantowało, ale zmęczenie biało – czerwonych rzucało się w oczy już od pierwszych minut tej konfrontacji i przełożyło się na wysoki wynik.
Dopóki jednak nie zaczniemy szkolić piłkarzy na piłkarzy, a nie na lekkoatletów, nic z tego nie będzie. Owszem, pojedyncze perełki od czasu do czasu się trafią. Matka natura wesprze nas co jakiś czas chyżymi skrzydłowymi, ale na zespół z prawdziwego zdarzenia długo przyjdzie nam czekać. Na dziś w naszej grze za mało jest piłki w piłce. I to – w przeciwieństwie do humorów panów z PZPN – nie zmienia się od dawna. Narodowy Model Gry? Hmm... Chyba na nerwach!
Następne