{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Formuła 1: Charles Leclerc i... requiem dla przyjaciół

Kariera nowego bohatera Ferrari jest tak zbudowana, że kiedy odnosi sukces, oddaje komuś hołd. Tacie, który pokazał mu Ayertona Sennę; chrzestnemu, który zabierał na tor kartingowy i Anthoine'owi, z którym w gokartach się ścigał.
To było na pewno kilka lat temu. Kiedy dokładnie, pewnie nikt nie będzie dociekał, to bez większego znaczenia dla symboliki tej sprawy. Zwykły dzień w Maranello. Jules, nadzieja Ferrari, przyjeżdża na wywiad. Zabiera ze sobą swojego o osiem lat młodszego chrześniaka Charlesa. W świątyni legendarnego zespołu są nieubłagani, chrześniak nie wejdzie. Nikomu nawet nie przemknie przez myśl, że za kilka lat Jules Bianchi zginie w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku na torze F1. A Charles 8 września 2019 roku przywiezie pierwsze od dziewięciu lat zwycięstwo dla Ferrari na Monzy. I po zejściu z podium przypomni właśnie tę historię.
Drzwi nie dla śmiertelników
Ferrari u boku czterokrotnego mistrza świata zatrudniło przed sezonem 2019 młodego chłopaka. Hierarchia oczywista, mistrz i uczeń. Ale uczeń szybko przerósł mistrza, nie pobierając nawet wielu lekcji. Uczeń Leclerc od mistrza Sebastiana Vettela popełnia mniej błędów, zdobył więcej punktów i wygrał w tym roku więcej wyścigów. I co najważniejsze dla włoskich tifosich z czapeczkami "MISSION WINNOW" (Misja: wygrywać teraz) był najszybszy na Monzy. Dwieście kilometrów od Maranello, siedziby Ferrari. Akurat cztery dni po tym, jak na mediolańskim Piazza Duomo, pod białą mediolańską katedrą Duomo na czerwonym dywanie ustawiono archaiczne bolidy, a tysiące świętowało "90 lat emocji". Taki tytuł nosi też ekspozycja w Maranello.
Bo Maranello jest synonimem Ferrari i włoskiego uwielbienia dla samochodów. Tam mieści się muzeum, tam działa fabryka, tam inżynierowie pracują, żeby Leclerc gonił Mercedesy. – Po raz pierwszy pojechałem tam z Julesem, miał jakiś wywiad do zrobienia. Chciał, żebym wszedł z nim, ale zdecydowali, że nie mogę wejść. Teraz jest trochę łatwiej z wejściem. Pamiętam, jak marzyłem, żeby przekroczyć te drzwi i zobaczyć, jak pracuje zespół F1, zwłaszcza Ferrari – powiedział Charles o mariażu z włoską stajnią po niedzielnym zwycięstwie. Do dzisiaj twierdzi, że tytuły, które osiągnie będą dla Julesa, bo on bardziej zasługiwał na miejsce w Ferrari. Miałby je, takie wiązali z nim plany, ale wypadek na Suzuce wywrócił wszystko.
17 lipca 2015 roku, dziewięć miesięcy po zabójczym uderzeniu w dźwig, Bianchi odszedł, zostawiając Leclerca bez starszego kolegi z toru. Na początku 2016 roku Ferrari włączyło 18-letniego Charlesa do Akademii Kierowców. W maju miał za sobą pierwsze testy za kierownicą F14 T, bolidu na sezon 2014. Massimo Rivola, były dyrektor sportowy, potem menedżer włoskiej stajni, tonował nastroje. Charles jechał dobrze, przetestował wszystkie trzy mieszanki opon, zaczynał na torze mokrym. Ale Rivola wolał być ostrożny. – Jedno z zagrożeń u tych dzieciaków jest takie, że jeśli zaczną myśleć o Formule 1, stracą koncentrację. Ale co do niego mam pewność – wypowiadał się o Leclercu. W tej ostrożności nie zawahał się jednak powiedzieć, że większych błędów się u niego nie dopatrzył
"Jak będę starszy, zostanę kierowcą"
Śmierć ojca chrzestnego nie wystraszyła Charlesa. Od dziecka miłość do ścigania wpajał mu ojciec, Herve, który też się ścigał, można rzec, z przyzwoitym skutkiem, bo na poziomie F3. Pokazywał Charlesowi przejazdy Ayrtona Senny, opowiadał o nim i jego wyczynach. Młody mógł je podziwiać na wideo, Brazylijczyk nie żył już od paru lat po wypadku na Imoli. Ale widywany tylko w telewizji, i tak został idolem Leclerca. Puszczał sobie nagrania z okrążeń kwalifikacyjnych Senny kręconych w Monako i upajał świadomością, że codziennie chodzi po tych ulicach. Idzie po tym samym asfalcie, na którym mistrz urywał kolejne dziesiąte części sekund. I wygrywał tu sześciokrotnie.
Z kolei ojciec Bianchiego zarządzał torem kartingowym. Tam Leclerc kręcił pierwsze kółka. Miał raptem kilka lat. – Powiedziałem tacie, że nie czuję się najlepiej, żeby opuścić szkołę. I poszedłem na tor kartingowy w Brignoles z Julesem. Kiedy wróciłem do domu, obwieściłem, że jak będę starszy, zostanę kierowcą wyścigowym – przywoływał obraz jak z "Mikołajka" Rene Goscinny'ego. Mamo, tato, zostanę mistrzem. Był konsekwentny. Udzielał tego wywiadu stronie Formuły 1, kiedy świat wyścigów szykował się na jego przybycie.
Zwyczajowo spotykali się z chrzestnym na tym torze. W środy – chyba, bo Charles nie ma pewności, ale to był dzień wolny od nauki, więc prawdopodobne. I w weekendy. To najlepsze wspomnienia Monakijczyka ze ścigania się. Właśnie te jazdy z Julesem. Uczył się od niego i świetnie przy tym bawił. Zawsze korciło go, żeby pokonać o osiem lat bardziej doświadczonego Bianchiego. Mentora, przyjaciela, wręcz członka rodziny. Jak mówi Charles, „zawsze był tam”, przy nim. Patrzył na karierę chrześniaka od kartingu po pierwsze poważniejsze testy. – Po pierwszym dniu zadzwoniłem do niego i powiedziałem "w tym nie jestem aż tak dobry", a on potrafił mi to wyjaśnić. Poprawiałem się prawdopodobnie nieco szybciej od innych dzięki niemu, ponieważ mi pomagał podczas mojej kariery, kiedy jeszcze z nami był – zdradzał w rozmowie z Mobil 1 The Grid.
Na pierwsze testy w samochodzie wyścigowym Bianchi podarował mu system HANS, instalację, która chroni kręgosłup i głowę kierowcy. Zostało zdjęcie opublikowane w 2018 roku. Leclerc w kasku z tym samym HANS, który parę lat wcześniej otrzymał od chrzestnego. Odszedł, ale dalej miał go w swojej opiece.
Czterech z czerwonego kabrioletu. Jeden nie dojechał
Przed pierwszym zwycięstwem stracił jeszcze jednego kolegę – z czasów kartingu, prawie rodaka, bo Anthoine Hubert był Francuzem. Jeździli ramię w ramię. Anthoine starszy o rok, niemal równo – jeden z września, drugi z października. Potem Leclerc poszedł wyżej, w końcu do elity. Hubert startował w F2, drugiej lidze, kiedy śmierć znów zmroziła świat sportów motorowych i zabrała mu życie na torze. Nie przebił się tak szybko jak Charles.
Po zwycięstwie na Spa Monakijczyk wznosił palec ku niebu. I patrzył na nie z pucharem na podium. Bo to była wygrana dla Anthoine'a. – Nie mogę w pełni świętować tego pierwszego zwycięstwa, ale to wspomnienie, które będzie przy mnie do końca życia. To dobry dzień, ale z drugiej strony utrata Anthoine'a każe mi wrócić do 2005 roku, moich pierwszych mistrzostw Francji. Był on, Esteban (przyp. Ocon), Pierre (przyp. Gasly) i ja. Czterech dzieciaków, którzy marzyli o Formule 1 – mówił Charles. Jakby opisywał zdjęcie, ilustrację, która została im z tamtych dni. Siedzą w czwórkę dziarsko na czerwonym kabriolecie. Od lewej Hubert, Leclerc, Ocon i Gasly. Trzej ostatni, jak za dawnych lat, ścigali się w Formule 1 w sezonie 2018.
Wtedy, w 2005 roku w mistrzostwach Francji w kartingu na Magny-Cours, Ocon i Leclerc do ostatnich metrów mocowali się, który wystrzeli na czoło tuż przed metą. Mieli po osiem lat, Anthoine dziewięć. Za mechanika Leclerca robił nastoletni Bianchi. Wspomnienia ożywają na fotografii – tej, którą Leclerc pożegnał zmarłego Julesa. Jak pcha wózek z czerwonym gokartem oznaczonym numerem 35, z małym Charlesem w środku, w tak samo soczyście czerwonym kombinezonie.
Leclerc mknął tam po medal, walczył z tą zaciekłością co teraz w niedzielę na Monzy, kiedy w lusterkach miał Lewisa Hamiltona. Też nie odpuszczał, tyle że Oconowi. I Ocon opowiadał o tym francuskiemu „Motorsportowi” stosunkowo niedawno: – Był finisz, ja i on, trochę za nami Anthoine Hubert. Na ostatnim zakręcie jechałem po wewnętrznej, był przede mną i mnie uderzył... W sumie, to nie wiem, może ja zahamowałem za późno, incydent wyścigowy. Dotknęliśmy się i uderzyliśmy w ścianę opon. Byłem w stanie wrócić, ukończyłem ten wyścig jako szósty, a wygrał Anthoine Hubert. Charles nie dojechał. Pamiętam, jak płakaliśmy razem z naszymi rodzicami.
Teraz to Hubert nie dojechał. A Charles oddawał mu hołd.
Kłamstwo, które jest prawdą
Łzy w karierze Charlesa opisały już kilka chwil i postaci – fundamentów jego wyścigowej kariery. W ciągu dwóch lat stracił ojca i ojca chrzestnego. Herve Leclerc zmarł 20 czerwca 2017 roku. Miał 54 lata, przed sobą najmniej kilkanaście podziwiania i wspierania syna. Choroba i los uznały, że więcej Charlesowi już nie podaruje. – Były takie momenty, które chciałbym, żeby nigdy się nie wydarzyły, ale sprawiły, że dojrzałem jako kierowca i pomogły mi. Strata ojca i Julesa. Dwie niewiarygodnie trudne chwile mojego życia, które uczyniły mnie mocniejszym człowiekiem i kierowcą – przyznał.
Został bez taty, bez Julesa, bez kontraktu w Formule 1. Mimo że przed ojcem mówił o sobie per "kierowca F1". Chciał dać mu ostatnie chwile poczucia dumy. Nie kajał się potem. – Na końcu wyszło, że nie skłamałem, jestem tutaj, teraz w Ferrari – mówił szczerze.
W Monte Carlo, na swoim, nie dojechał jeszcze do mety. A na tym mu zależy, żeby tam wypaść jak najlepiej. Ale życie udzieliło mu dotkliwej lekcji: rodzina jest od tego wszystkiego, co na torze, ważniejsza. Rozmawiał o tym w kontekście ścigania po monakijskich ciasnych uliczkach. Tych, po których codziennie chodził, widząc w myślach bolid pędzącego Ayrtona Senny. – Kiedy wszystko w życiu układa się dobrze, sporty motorowe są dla ciebie całym światem, ale zrozumiałem, że to rodzina jest najcenniejsza – cytował go brytyjski Guardian na tydzień przed Grand Prix Monako. Nie ukończył go, a już dobę wcześniej, po kwalifikacjach wiedział, że nie będzie dobrego wyniku.
Jeszcze zdąży wygrać w Monako. Tak jak od Julesa zdążył odebrać talizman chroniący kręgosłup. Tak jak tacie leżącemu na łożu śmierci zdążył powiedzieć, że jest już kierowcą Formuły 1, choć jeszcze nim nie był. Tak jak zdążył wygrać po raz pierwszy w F1, żeby najpiękniej, jak sport pozwala, oddać hołd Anthoiane'owi. Nie zdążył im tylko powiedzieć, że któregoś dnia pojedzie dla nich wszystkich po mistrzostwo świata. Ale z tyłu głowy powiewa żółta flaga z ostrzeżeniem: w wyścigach nigdy nie masz gwarancji, że dotrzesz do mety.
Jednego Charles jest natomiast pewny. Patrzą na niego z góry. Są dumni – tego też może być pewny.