Dokładnie pięć lat temu – 11 października 2014 roku – reprezentacja Polski odniosła historyczne zwycięstwo 2:0 z Niemcami w eliminacjach mistrzostw Europy 2016. Pierwszego gola strzelił Arkadiusz Milik, a w końcówce o zwycięstwie przesądził Sebastian Mila, dziś ekspert Telewizji Polskiej. W rozmowie z TVPSPORT.PL wspomina tamten dzień i jego skutki, które odczuwa do dzisiaj. 13 listopada będzie miała miejsce premiera autobiografii Sebastiana Mili, nad którą patronat ma TVP Sport.
Radosław Przybysz, TVPSPORT.PL: – 77. minuta meczu z Niemcami, prowadzimy z mistrzami świata 1:0, a ty zmieniasz strzelca gola, Arkadiusza Milika. Co wtedy czułeś?
Sebastian Mila: – Ekscytację, adrenalinę i stres. W głowie: "Co to będzie? Co teraz? Muszę się sprawdzić". Takich chwil nie miałem w karierze zbyt wiele. Przecież to było dopiero moje drugie powołanie od selekcjonera Nawałki. Miesiąc wcześniej pojechałem na Gibraltar tylko dlatego, że Michał Kucharczyk doznał kontuzji. Przesiedziałem tamten mecz na ławce i wróciłem do klubu. Nie myślałem w ogóle, że kolejny raz pojawię się w kadrze. A gdy jednak dostałem powołanie na Niemcy i Szkocję, to w życiu nie liczyłem, że powącham murawę.
– Jakie dostałeś instrukcje przed wejściem?
– Takie same jak na rozgrzewce przed meczem. Selekcjoner mówił: "Uważaj, bo możesz wejść w trudnym momencie, będziesz musiał utrzymywać piłkę i ustawiać się bliżej prawej strony. To może być dla nas trudny moment i chcę, żebyś był na to gotowy mentalnie". Później, w szatni pomyślałem: "O co mu chodzi? Każdemu tak mówi? Czy tylko mi?". Dziwna sytuacja. Brzmiało to jakbym miał wejść. I rzeczywiście tak było. Później przy linii tylko powtórzył: "Jesteś gotowy, pamiętaj, co ci mówiłem – że będą atakować, ale żeby cię to nie zniechęcało. Żebyś próbował utrzymywać piłkę i zdobywać teren".
– Zdobyłeś nie tylko teren...
– Trenowaliśmy auty. Wiadomo było, że boczny pomocnik idzie do przodu, do środka cofa się napastnik, dostaje piłkę z autu, a ja jako ofensywny pomocnik podchodzę do niego, do grania. Każdy wiedział jak ma się poruszać. Waldek Sobota z prawej strony wyciągnął za sobą jednego z obrońców. Robert Lewandowski skorzystał z tego, że zrobiło się więcej miejsca, zabrał się z piłką i wygrał z nim pojedynek fizyczny z Erikiem Durmem. Widząc, że "Lewy" nie będzie zgrywał od razu, tylko szedł w kierunku bramki, poszedłem za nim. To są sekundy, ale widać było, że jest dużo miejsca, że tworzy się szansa. Mogłem już tylko liczyć, że do mnie poda...
– I podał. Pierwsza myśl po golu?
– Nie wiedziałem, co chcę zrobić. Chciałem wszystkim podziękować, ale było za mało czasu, więc pokazałem tylko gest serca do rodziny, do Uli i Michaliny. A potem myślałem już tylko, żeby dostać się do trenera Nawałki. Kurs na to, że do niego pobiegnę wynosiłby wtedy 1,0001. Wiedziałem, że tylko tak mogłem mu podziękować. Słowami nie wyraziłbym, ile dla mnie zrobił.
– Zdjęcie z waszej wspólnej radości przeszło już do historii.
– Uwielbiam je. Widziałem jak chłopaki wyskakują z ławki rezerwowych, a potem już tylko czułem jak wszyscy się na nas rzucają. Kapitalne jest jeszcze jedno zdjęcie, na którym widać tylko masę rąk i nóg i Kamila Glika, który leży na górze, na nas wszystkich.
– Ale radość w szatni była podobno zaskakująco stonowana...
– Z perspektywy czasu wydaje mi się, że czuliśmy, że zaczyna się coś dobrego. To było chyba takie poczucie: "Ej, my naprawdę jesteśmy w stanie coś osiągnąć". Gdy obejrzałem się po szatni, zobaczyłem piłkarzy, którzy grają w dobrych klubach, odgrywają poważne role, są w formie. I właśnie pokonali mistrzów świata.
– Co mówił selekcjoner?
– To, co zawsze. Powiedział, że gratuluje drużynie i wszystkim z osobna, podziękował i rozległy się brawa. Przekaz nie był mocny, ale czekaliśmy na to po każdym meczu. To było jak rytuał po dobrze wykonanej pracy.
– Szczęście było wtedy po naszej stronie. Niemcy oddali 22 strzały, Polska – cztery. Wojciech Szczęsny świetnie bronił. Kilka minut przed twoim golem Lukas Podolski huknął w poprzeczkę.
– Stałem wtedy metr od niego. Co to był za strzał... Gdyby to weszło, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Czasami tak jest, że jesteś lepszy i nie możesz wygrać. Przecież później graliśmy rewanż z Niemcami we Frankfurcie, byliśmy dużo lepsi niż w pierwszym meczu, a przegraliśmy 1:3. Ale ten wieczór na Narodowym był nasz. To my ich zaskoczyliśmy, to nas niosły trybuny. I tego nam nikt nie zabierze.
– Niektórzy mówili o słabym, eksperymentalnym składzie Niemców. Ale sprawdziłem – z drużyny, która wystąpiła na Narodowym, aż ośmiu zawodników grało też w finale mundialu 2014 z Argentyną. To Neuer, Hummels, Boateng, Kroos, Kramer, Goetze, Schuerrle i Mueller.
– Nawet gdyby zagrali rezerwowi, to nadal byliby piłkarze światowego formatu. Niemcy mają taką ligę, takie bogactwo wyboru, że ktokolwiek by nie wystąpił, to i tak oni byliby faworytem, i tak powinni z nami wygrać. Na szczęście tak się nie stało.
– Łukasz Wiśniowski wspominał, że przed meczem tylko dwie osoby głośno mówiły, że możemy wygrać – selekcjoner i ty.
– Byłem z tą drużyną dopiero drugi raz, ale od razu dostrzegłem jej potencjał, widziałem, że ona rośnie. Pewność siebie na treningach była ogromna. Brakowało tylko kropki nad "i". Przed tym zgrupowaniem byłem w programie Liga + Ekstra i powiedziałem, że jeśli Niemcy nie zagrają wybitnie, to z nami nie wygrają.
– Wcześniej, przez ponad osiem lat zaliczyłeś w kadrze tylko dwa towarzyskie występy. Większości z nich nawet nie znałeś.
– Z wcześniejszych zgrupowań dobrze znałem Artura Boruca i Łukasza Fabiańskiego, z którymi byłem na mundialu 2006. Kubę Błaszczykowskiego poznałem na jednym zgrupowaniu u Leo Beenhakkera. Reszty rzeczywiście nigdy wcześniej nie znałem, ale szybko złapałem z nimi wspólny język, choć byłem drugi najstarszy po Borucu. Za każdego selekcjonera reprezentacja miała swoje plusy i minusy, ale w tej czułem się wyjątkowo dobrze. Szybko się zadomowiłem, znałem swoje miejsce w szeregu, ale zawsze mogłem powiedzieć to, co chciałem. Nigdy nie kneblowano mi ust. To był kolejny atut tej grupy ludzi – była skonsolidowana, ale otwarta, świeża. Świetnie ją wspominam.
– Trzy dni później tylko zremisowaliście 2:2 ze Szkocją. Było rozczarowanie?
– Na pewno. Po meczu z Niemcami mieliśmy wielkie oczekiwania. To zrozumiałe. Ograłeś mistrzów świata, za trzy dni masz Szkotów, to musisz ich lać. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z ich klasy, mieli Darrena Fletchera, Scotta Browna, Stevena Naismitha... Ale remis u siebie zawsze jest traktowany jak porażka. Ceniliśmy ten punkt, ale wymagaliśmy od siebie więcej.
– W listopadzie strzeliłeś jeszcze gola Gruzji, ale wraz z końcem 2015 piękna przygoda dobiegła końca. Od tego czasu w kadrze już się nie pojawiłeś.
– Bardzo chciałem jechać na Euro. Czułem się częścią tej drużyny. Ale żeby zachować miejsce w tak dobrym zespole, trzeba samemu być w dobrej formie. U mnie ona już się wahała. Raz grałem lepiej, raz gorzej, raz bardzo słabo. Wiek też robił swoje...
– W międzyczasie zamieniłeś Śląsk na Lechię. To był błąd?
– Nie, nigdy. To było moje marzenie i je spełniłem. Po prostu forma w Gdańsku nie była na tyle dobra, żebym mógł myśleć o powołaniu na dużą imprezę. Moje miejsce zajął Filip Starzyński, który w samej rundzie wiosennej strzelił bodaj trzy gole i zaliczył dziesięć asyst. Absolutnie zasłużenie wygrał tę rywalizację. Znałem zasady gry. Musiała jechać najlepsza drużyna. Byłem smutny, zły, ale jako sportowiec musisz się też mierzyć z takimi sytuacjami.
– W jaki sposób Nawałka cię o tym poinformował?
– Do piątku musiał ogłosić ostateczną kadrę, a w czwartek zadzwonił... Dzwonił bardzo często, przed każdym zgrupowaniem, po meczach ligowych, pytał o formę, o zdrowie. Nie było to nic zaskakującego, tym bardziej, że zbliżał się czas powołań. Każdy czekał na ten telefon i każdy go dostał. Jeden z lepszą wiadomością, drugi z gorszą. Pamiętam, że gdy poinformował mnie o tej decyzji, było mi bardzo smutno. Gdy się rozłączył, chciałem tylko położyć się w łóżku, opuścić rolety i wstać za dwa miesiące.
– Wróćmy do przyjemniejszych chwil. Po golu z Niemcami odebrałeś pewnie setki wiadomości i telefonów z gratulacjami.
– Po meczu wszystko się bardzo szybko dzieje. Rozmowa z trenerem, idziesz pod prysznic, potem do autokaru, wywiady z dziennikarzami, w autokarze rozmawialiśmy jeszcze między sobą o meczu, pod hotelem czekali kibice, potem prosto na kolację. Siłą rzeczy telefon zszedł na dalszy plan. Dopiero gdy wszedłem do pokoju, usiadłem na łóżku, to sięgnąłem po telefon, żeby zadzwonić do Uli, do rodziców. I wtedy zobaczyłem, ile dostałem tych SMS-ów. Było ich chyba z 600. Nawet nie wiedziałem, że tyle osób ma mój numer. Odpisałem chyba na wszystkie, ale najpierw radością chciałem podzielić się z bliskimi.
– Jakaś wiadomość była nietypowa?
– Jeden z przyjaciół zamiast gratulacji napisał: "Wpisujesz w Google ‘w czepku urodzony’ i wyskakują tylko twoje zdjęcia”"
– Szczęście to nie wszystko. Trzeba jeszcze strzelić.
– Tak, ale jest ono cholernie potrzebne. Na każdej płaszczyźnie życia.
– Ile razy przez te pięć lat słyszałeś "ten człowiek strzelił gola Niemcom"?
– Zawsze przypominam, że strzeliłem też Malcie! Słyszę to często, ale nie mam z tym żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, bardzo mnie cieszy, gdy kibice o tym mówią. To znaczy, że sprawiłem im przyjemność. Przecież nie ma nic lepszego. Czasem czuję się aż zawstydzony. Myślę sobie: "Boże, sprawiam komuś taką radość, a przecież ja tylko kopnąłem w bramkę". Mieć taki wieczór, taki mecz i takie wspomnienia kibiców, które towarzyszą mi do dzisiaj – to naprawdę coś wyjątkowego. Każdemu życzę, by na koniec kariery mógł ze sobą zabrać taki bagaż emocji.
– Rozumiem, że w rankingu najpiękniejszych chwil gol z Manchesterem City musi się zadowolić drugim miejscem?
– Z kariery wspominam wiele wspaniałych chwil – mistrzostwo Europy do lat 18, wicemistrzostwo do lat 16, debiut w reprezentacji, ten wielki stres. Ale podium należy do bramki z Niemcami, z City i do meczu z... Odrą Wodzisław Śląski. To był listopad 2009 roku, dwa dni wcześniej urodziła mi się córka i bardzo chciałem zrobić dla niej "kołyskę". Bardzo podobało mi się jak robili to piłkarze za granicą i mówiłem sobie, że muszę strzelić gola. Udało się. Strzeliłem dwa, zaliczyłem dwie asysty i wygraliśmy 4:0. Zawsze będę to pamiętał.
– Istnieje teoria, według której, reprezentacja Polski, żeby odnosić sukcesy, potrzebuje "mitu założycielskiego" – meczu, który pozwoli jej nabrać wiatru w żagle. Dla kadry Nawałki był nim mecz z Niemcami. Jest coś w tym?
– Chyba tak. Po tamtym meczu coś się w nas otworzyło. To było to potwierdzenie, że możemy. Jak w szkole – gdy odpowiadałeś przy tablicy i nauczycielka przytaknęła albo powiedziała "dobrze", to nabierałeś pewności siebie, wiedziałeś, że zmierzasz we właściwym kierunku. A jak nic nie mówiła, to wracałeś do ławki i nie byłeś pewien, czy sobie poradziłeś, czy nie... Drużyna może mówić: "Jesteśmy gotowi". Ale potrzeba wyniku, który to potwierdzi.
– Może zatem szczęście Jerzego Brzęczka w losowaniu eliminacji było jego nieszczęściem? Tak jak poprzedni selekcjonerzy przed Nawałką trafił na teoretycznie łatwą grupę, w której jest faworytem. Ale nie ma w niej zespołu, którego pokonanie byłoby tym mitem założycielskim, po którym narodziłaby się drużyna. Jak widać, rozbicie Izraela u siebie to za mało.
– Masz rację. Chodzi o rangę przeciwnika. Wygranie na wyjeździe z Austrią teoretycznie mogłoby być, ale nie w takim stylu, w jakim to osiągnęliśmy. Poza tym, Austria nie budzi takich emocji. W przeszłości już z nimi wygrywaliśmy. Sam miałem udział w takim zwycięstwie za trenera Janasa. To nie ten prestiż. Może na Euro nadejdzie taki rywal i takie zwycięstwo. Najlepiej już w pierwszym meczu...