| Koszykówka / NBA

NBA: bardziej magicznego "Logo" nie ma. Jerry West znów zaczarował ligę na swoją modłę

Shaquille O'Neal, Kawhi Leonard i Jerry West jako zawodnik i jako działacz (fot. Getty Images)
Shaquille O'Neal, Kawhi Leonard i Jerry West jako zawodnik i jako działacz (fot. Getty Images)

Wszyscy najważniejsi "wolni agenci" w NBA podpisali kontrakty w pierwszym tygodniu lipca, wszyscy z wyjątkiem Kawhi Leonarda, który poczekał trochę dłużej. Zastanawiano się, który klub wybierze skrzydłowy? Los Angeles Lakers uchodzili za faworyta, Toronto Raptors byli drudzy, ale to Los Angeles Clippers wyszli zza rogu i przechwycili MVP finałów, w drugiej ręce trzymając Paula George'a z Oklahoma City Thunder. Wystarczyło kilka lat pracy, żeby po raz pierwszy w historii mogli realnie walczyć o dotarcie na szczyt, z pośmiewiska stać się menedżerskim wzorem. Za cudowną odmianą stoi m.in. legenda, człowiek, który w ogromnym stopniu kształtuje NBA od prawie 60 lat, obecnie jej szara eminencja – pan Jerry West, który właśnie obchodzi 82. urodziny.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Bulls po odejściu Jordana. Klęski i niechlubny rekord

Czytaj też

Michael Jordan, Scottie Pippen i Denis Rodman - największe gwiazdy Chicago Bulls (fot. Getty)

Bulls po odejściu Jordana. Klęski i niechlubny rekord

Ostatnie dwadzieścia lat w NBA stało pod znakiem czterech koszykarskich dynastii. Kibice zobaczyli długofalowy projekt sportowy San Antonio Spurs, Miami Heat po połączeniu sił przez LeBrona Jamesa, Chrisa Bosha i Dwyane'a Wade'a. Los Angeles Lakers z Shaquille'em O'Nealem i młodym Kobe Bryantem na czele, a na końcu Golden State Warriors z najlepszym strzelcem w historii Stephenem Currym. Dwa ostatnie zespoły współtworzył Jerry West. Więcej, pod kątem wpływu na odniesienie sukcesu był tak samo ważny jak trenerzy i koszykarze, których zwerbował. To dzięki niemu mogli pracować w idealnych warunkach, z ludźmi skrojonymi na własną miarę, tworząc jeden organizm, znacznie bardziej efektywny niż suma samych sportowych umiejętności.

Nieamerykański sen i syndrom sztokholmski Westa


Historia Westa nie zaczyna się w gabinetach, przy pracy nad umowami i wymianami mającymi trwale zmienić historię ligi. W świat dyrektorski wchodził bowiem z bagażem doświadczeń z parkietu, jako absolutna legenda NBA. Koszykarze takiego formatu po zakończeniu kariery rzadko radzą sobie dobrze na nowej drodze zawodowej (najczęściej dyrektorskiej lub trenerskiej), niemal nigdy nie dochodzą do tego samego poziomu co na parkiecie. Jerry poszedł w drugą stronę, bo jako działacz jest lepszy niż zawodnik. W obu wypadkach życiowe doświadczenie pomogło osiągnąć szczyt. Szczególnie dzieciństwo, najstraszniejszy okres w jego życiu, który odcisnął na nim największe piętno.

W latach trzydziestych XX wieku Stany Zjednoczone były bardziej zróżnicowane niż obecnie. Regiony najbogatsze, jak Kalifornia czy obszar metropolitalny na wschodnim wybrzeżu, dzieliła przepaść od najbiedniejszych. West trafił źle, urodził się w wielodzietnej rodzinie w Wirginii Zachodniej – do dziś jednym z najbiedniejszych stanów kraju. Na dodatek dzieciństwo upływało mu przy dwóch zamorskich wojnach w tle, jednej toczonej na Starym Kontynencie, drugiej w Korei.

"Na szczęście" zewnętrzne problemy przysłaniał świat rodzinny, pozbawiony miłości, chłodny i niebezpieczny. Ojciec Westa był elektrykiem w pobliskiej kopalni węgla. Należał do gatunku ludzi twardych, nieznoszących sprzeciwu. Młodego Jerry'ego z kolei cechowała agresja, często wpadał w kłopoty, a wtedy spadał na niego gniew głowy rodziny i pas szedł w ruch. – Bił mnie brutalnie – przyznawał kilkadziesiąt lat później w wywiadzie dla HBO. Nie znalazł wsparcia u matki, "wychowującej" całą szóstkę potomstwa. Kobieta była złośliwa, nigdy nie okazywała miłości dzieciom. Kiedy Jerry wracał do domu spóźniony lub miał na przykład zaśnieżone buty, czekała go chłosta także z jej strony.

Jedynym oparciem był starszy brat David. Tylko on traktował chłopca poważnie. W tamtym czasie młodych mężczyzn powoływano jednak do armii, aby walczyli w Korei. Walczył także David. Po jakimś czasie z Azji przyszła wiadomość – pierworodny syn państwa Westów zmarł. Jerry stracił jedyne wsparcie. Agresja zniknęła, ale popadł w depresję, zamknął się w sobie i strachem karmił nienawiść wobec ojca. Po latach przyznawał, że nigdy nie mógł przewidzieć, co spowoduje wybuch gniewu rodziciela. Nie miał pojęcia, kiedy zostanie zaatakowany. Granica została przekroczona wraz z pobiciem jednej z sióstr. Nadszedł czas, żeby się postawić.

Schował pod łóżko strzelbę. Kiedy ojciec przyszedł go zbić, wyciągnął broń i zagroził, że wystrzeli. Dorosły ustąpił. Po latach, gdy Howard Stewart West zmarł w 1967 roku, Jerry zjawił się na pogrzebie. Mimo to do teraz szanuje człowieka, który wyrządził mu tyle krzywdy. W wywiadzie na antenie ESPN już jako doświadczony i utytułowany działacz, ale ciągle ofiara, zastanawiał się, czy tata byłby z niego dumny.

Bulls po odejściu Jordana. Klęski i niechlubny rekord

Czytaj też

Michael Jordan, Scottie Pippen i Denis Rodman - największe gwiazdy Chicago Bulls (fot. Getty)

Bulls po odejściu Jordana. Klęski i niechlubny rekord

Zadra wyrządzona przez ojca zostawiła ślad w postaci depresji, której Jerry nigdy tak naprawdę nie wyleczył. Nie wrócił do stanu sprzed śmierci brata, na zawsze pozostając człowiekiem wycofanym, cichym i skrytym. Największy kryzys przechodził, mieszkając jeszcze w Zachodniej Wirginii. – Gdy kładłem się do łóżka, czułem, że nie chcę już żyć. Czasem byłem przygnębiony do tego stopnia, że zdawało mi się, iż inni czują się świetnie, dlatego że to ja gardzę sobą – wyjawił.

Choroba nigdy nie przeszkadzała mu na parkiecie. Odwrotnie – na zewnątrz był twardy, zdawał się mieć żelazną psychikę, a kiedy poziom stresu osiągał pułap graniczny i na parkiecie nadchodził najtrudniejszy czas, lśnił najjaśniej, stąd pseudonim "The Clutch". Tyle że po sezonie jupitery gasły, a Jerry uciekał w samotność i myśli o porażkach, zamęczał się. Tak było za każdym razem, kiedy Lakers musieli uznawać wyższość Celtics, czyli niemal przez całą sportową karierę Westa.

Rozpacz odbijała się na rodzinie. – Bywało, że nie odzywał się całymi dniami. To mnie martwiło – wspominała jego żona Karen. – Nigdy nie mówił "kocham cię"… no, może raz do roku – wyznała. Nie jest tak, że nie próbował z tym walczyć. Zapisał się na terapię, ale z niej zrezygnował. Gdy przepisali mu prozac, wolał wziąć sprawy w swoje ręce i samemu stłamsić depresję. Jego stan poprawił się jednak dopiero po dziesięciu latach pracy na stanowisku menedżera generalnego w Los Angeles Lakers.

Jerry West i Oscar Robertson w 1962 roku (fot. Getty Images)
Jerry West i Oscar Robertson w 1962 roku (fot. Getty Images)

Nie był skazany na sport...


Jako dziecko sport mógł tylko obserwować. Rodzice nie pozwalali mu na rywalizację, bo był zbyt wątły. W gimnazjum grywał, ale był za słaby, żeby załapać się do jakiekolwiek drużyny. Postanowił wziąć się do pracy i poświęcić dyscyplinie, która pasjonowała go najbardziej – koszykówce. W liceum ustanowił sobie reżim treningowy mający go doskonalić, ćwiczył w deszczu, błocie i śniegu. Pracował tak ciężko, że krwawiły mu dłonie.

W latach 1952 – 1956 uczęszczał do East Bank High School, gdzie dostał się do drużyny koszykarskiej. Nastąpiła poprawa, ale nie na tyle wyraźna, żeby został zawodnikiem pierwszej piątki. Trener Duke Shaver posadził go na ławce, przede wszystkim z powodu niskiego wzrostu. Radził, żeby pracował nad kondycją i defensywą. Mimo to młody West już w pierwszym roku szkolnym został kapitanem zespołu.

Wtedy uśmiechnął się do niego los – latem 1953 roku urósł do 180 centymetrów, co pozwoliło mu przebić się do pierwszej piątki na pozycji niskiego skrzydłowego. Wzrost otworzył nowe możliwości, a West stał się najlepszym zawodnikiem drużyny. W roku maturalnym zdobył 900 punktów (32,2 na mecz) w sezonie jako pierwszy w historii szkoły. W notowaniu tak dobrych statystyk pomagał znak firmowy – znakomity rzut z półdystansu, także pod presją rywali. Na jego cześć 24 marca na jeden dzień zmieniano nazwę placówki na West Bank High School, zwyczaj praktykowano aż do jej zamknięcia w 1999 roku.

Rzymskie wakacje, czyli dream team lat sześćdziesiątych


Lata ciężkiej pracy pozwoliły uniknąć szoku poznawczego w koledżu. Do NCAA trafił w 1956 roku. Mógł przebierać w sześćdziesięciu uczelniach, ale zdecydował się na pobliskie West Virginia University. W tamtych latach specyfika ligi akademickiej była inna niż dzisiaj – młodzi koszykarze zwykle przechodzili na zawodowstwo dopiero po czterech latach, dzięki czemu rywalizacja była bardziej zacięta.

Takie warunki nie przeszkodziły Westowi znaleźć się w trzeciej najlepszej piątce całej ligi już w sezonie debiutanckim (17,8 punktu, 11,1 zbiórki, 49,6 procent skuteczności na mecz), a w play-offach zostać wybranym najlepszym zawodnikiem Konferencji Południowej. Nie przestał jednak nad sobą pracować, rozwijając się przez cały okres nauki na uczelni.

To sprawiło, że w trzecim sezonie należał już do największych gwiazd rozgrywek. Doprowadził West Virginia Mountaineers do finału NCAA w 1959 roku, w którym przegrali z California Golden Bears 70:71. Mimo porażki Westa uznano za najlepszego zawodnika final four rozgrywek. W przegranym spotkaniu o tytuł rzucił aż 28 punktów, najwięcej ze wszystkich zawodników i prawie trzy razy więcej niż ktokolwiek w jego zespole.

W ostatnim sezonie poszedł za ciosem – notował 29,3 punktu i 16,5 zbiórki, a w play-offach został wybrany MVP Konferencji Południowej. Do tej pory wiele rekordów, które ustanowił w czasie czterech lat występów dla West Virginia University, pozostaje niepobita. Najważniejsze wyzwanie czekało jednak w Europie – w 1960 roku pojechał z reprezentacją USA na igrzyska olimpijskie do Rzymu.

Zespół prowadził trener Pete Newell, który w tamtym czasie na co dzień pracował w Golden Bears. Wielokrotnie miał okazję, żeby przyjrzeć się Westowi i zauważyć coś, czego nie dostrzegli Mountaineers. W NCAA Jerry grał jako skrzydłowy, gdzie zmierzono mu 188 centymetrów wzrostu – po latach wyznał, że tak naprawdę miał 194… Być może chodziło o porównanie do obecnego pomiaru metrycznego w lidze, który przeprowadza się w butach, w tamtym czasie z kolei zawodników mierzono boso. Na igrzyskach wystąpił jednak jako obrońca, którym pozostał do końca kariery.

Taki ruch wymusiła obecność innej gwiazdy NCAA urodzonej w 1938 roku – Oscara Robertsona. "The Big O" w barwach Cincinatti Bearcats trzykrotnie został najlepszym strzelcem rozgrywek i podobnie jak West występował jako skrzydłowy. Taka była jego podstawowa pozycja na igrzyskach, ale wcielał się też w rolę rozgrywającego. Także w jego wypadku Newell przewidział przyszłość – w NBA koszykarz na stałe został "jedynką".

Drużynę Amerykanów z Rzymu określa się jako jedną z najlepszych amatorskich w historii. Zawodnicy Newella przez całe igrzyska przeszli jak burza, nie przegrywając żadnego meczu. Średnio zwyciężali z przewagą 42,4 punktu nad przeciwnikiem. Liderem był Robertson wspomagany przez Westa. Z dwunastu członków tamtego zespołu, aż dziesięciu trafiło później do NBA, z czego czterech do Galerii Sław – Robertson, West, Jerry Lucas i Walt Bellamy.

Jerry West wykorzystuje zasłonę Elgina Baylora w 1965 roku (fot. Getty Images)
Jerry West wykorzystuje zasłonę Elgina Baylora w 1965 roku (fot. Getty Images)

"Mr. Inside & Mr. Outside"


Włoski sukces dla Westa i Robertsona był odskocznią od normalności, którą stanowiła rywalizacja, do której mieli wrócić już na parkietach NBA. Draft wymuszał porównania, bo Cincinatti Royals wybrali Oscara z "jedynką", a Los Angeles Lakers Jerry'ego z "dwójką". Czas pokazał, że w tym wypadku warto być niżej, bo w Kalifornii wkrótce powstał zespół zdolny do walki o mistrzostwo, a młody zawodnik z Wirginii był jednym z jego liderów.

Robertson trafił gorzej, mimo że mógł się wykazać i wykręcał znakomite statystyki, dzięki czemu został wybrany najlepszym debiutantem w lidze. Potem zaliczył historyczny sezon 1961/62, w którym notował średnio triple-double na mecz (tej sztuki nie potrafił powtórzyć nikt do czasu Russella Westbrooka w XXI wieku). W Cincinatti nie miał jednak wsparcia, na które West mógł liczyć w Los Angeles. Nigdy nie udało mu się zagrać w finale, jego zespół miał tylko przebłyski, stałą było rozczarowanie. Wszechstronny rozgrywający zmarnował najlepsze lata.

West z kolei trafił na klub, który dzięki mądrym ruchom szybko potwierdził mistrzowskie aspiracje. Wraz z nim do Los Angeles przybył Fred Schaus, który trenował West Virginia University. Przez lata ustawiał Jerry'ego jako skrzydłowego, ale w NBA poszedł śladem Newella i zrobił z niego obrońcę. Nie było zresztą sensu grać inaczej, bo na trójce występował Elgin Baylor – jeden z najlepszych zawodników świata, "jedynka" z draftu w 1958 roku i najważniejsza postać w zespole Lakers.

Dla Westa wejście do klubu było zadaniem trudniejszym niż wykazanie się na parkiecie. Chłopak, który nigdy nie opuszczał Wirginii, wypłynął na szerokie wody. Po raz pierwszy w życiu miał zamieszkać sam i od razu w Los Angeles – jednym z najbogatszych i najnowocześniejszych miast w Stanach Zjednoczonych, obok Nowego Jorku najważniejszym artystycznie miejscu w kraju, gdzie media już wtedy były wszędzie. Wyzwanie społeczne z czasem stawało się bardziej wymagające, bo zainteresowanie NBA powszechniało z każdym sezonem Jerry'ego w Lakers. Dziś koszykówka to jeden z najważniejszych sportów w kraju, ale boom na jej punkcie zrodził się właśnie wtedy w sercu Kalifornii.

To zewnątrz, bo dla Westa kłopotliwe było także wewnątrz, a dokładniej rzecz biorąc, pojawienie się w szatni Lakers. Jerry był samotnikiem, w nowym otoczeniu czuł się nieswojo, a jego wysoki głosił sprawił, że zyskał pseudonim "Ćwierkający Ptaszek". Przekonał do siebie kolegów grą, szczególnie pracą w defensywie i wyskokiem – miał 345 centymetrów zasięgu. Starszym imponowała też pracowitość, obrońca trenował poza godzinami, niemal stale, a to przeniosło się na boisku, bo jako debiutant notował 17,6 punktu, 7,7 zbiórki i 4,2 asysty na mecz.

Ruch trenera Schausa okazał się wyborny. West świetnie dogadywał się z Baylorem na parkiecie, koszykarsko idealnie się uzupełniali. Ze względu na charakter gry pierwszego określano mianem "Mr. Outside", drugiego "Mr. Inside" – Lakers byli skuteczni na wiele sposobów. Kiedy pierwszy nie domagał w na obwodzie, drugi uruchamiał się w trumnie i odwrotnie. W takich okolicznościach Jerry rozwijał się wzorowo. W drugim sezonie był pełnoprawną gwiazdą ligi – uczestnikiem Meczu Gwiazd i członkiem najlepszej piątki rozgrywek. W sezonie 1961/62 klub mógł jednak w ograniczony sposób korzystać ze starszego z asów – Baylor został powołany do rezerwy armii Stanów Zjednoczonych i mógł zagrać tylko w 48 spotkaniach.

Na wielkie sukcesy West musiał poczekać. Współcześnie liczbę przegranych finałów często wypomina się LeBronowi Jamesowi, ale zdobycie mistrzostwa za trzecim podejściem i w trzech próbach na dziewięć, to nic przy tym co fani i zespół Lakers przeżywali w latach sześćdziesiątych. W Los Angeles powstał zespół mocny, ale nie na tyle, aby udanie konkurować z Boston Celtics i ich liderem Billem Russellem. West siedem razy przegrał walkę o tytuł, zanim udało mu się zostać mistrzem…

Wilt Chamberlain i Bill Russell (fot. Getty Images)
Wilt Chamberlain i Bill Russell (fot. Getty Images)

Rywalizacja w cieniu wysokich


W latach sześćdziesiątych równolegle toczyły się dwie rywalizacje między wybitnymi zawodnikami na swoich pozycjach. Z jednej strony West stale konkurował z Robertsonem, z drugiej Russell z Wiltem Chamberlainem. Pojedynek pierwszych pozostawał w cieniu – to wysocy rozdawali karty, najbardziej wpływając na grę na parkiecie pozbawionym jeszcze linii rzutu za trzy punkty. W tamtym okresie statuetka MVP sezonu zasadniczego tylko raz przypadła koszykarzowi występującemu na innej pozycji niż center.

W 1964 roku otrzymał ją Robertson, West zaś nie zdobył jej nigdy. Nie otrzymał jej też żaden z jego kolegów z zespołu. Lakers stanowili mocny kolektyw, ale brakowało im ostatniego elementu układanki – wysokiego będącego odpowiedzią na Russella, który od 1966 roku był także grającym trenerem Celtics. I tak w czerwcu 1968 roku do Los Angeles trafił Chamberlain, co ostatecznie doprowadziło do zdobycia mistrzostwa po raz pierwszy od 1954 roku, kiedy klub miał jeszcze siedzibę w Minneapolis.

Na pełny sukces przyszło trochę poczekać. West i Chamberlain musieli się dotrzeć, ale już w pierwszym wspólnym sezonie dotarli do finału NBA, finału pod wieloma względami wyjątkowego. Na drodze po trofeum znów stanął Russell i jego Celtics. Wzmocnieni Lakers podjęli wyzwanie, aby wygrać Boston musiał dać z siebie wszystko. I dał.

Heroicznej serii nie byłoby bez Westa, którego nagrodzono statuetką MVP finałów. Jedyny raz w historii przyznano ją przegranemu. Rzucał średnio zawrotne 37,9 punktu na mecz przy prawie pięćdziesięcioprocentowej skuteczności, a sporo też asystował (w tamtych czasach najlepsi spędzali jednak o wiele więcej czasu na parkiecie, także podczas sezonu zasadniczego, w efekcie o suche liczby było trochę łatwiej, ale głównym czynnikiem pozostawała większa liczba posiadań w meczu). Chwilami w pojedynkę trzymał Lakers w grze, ale ostatecznie z Celtics nigdy nie przyszło mu wygrać. Drużyna Russella tamtą serią zamknęła dekadę, w której Wschód ani razu nie pozwolił Zachodowi sięgnąć po tytuł. Boston zwyciężał dziewięciokrotnie – w 1967 roku w drodze wyjątku mistrzem zostali Philadelphia 76ers z Chamberlainem w roli lidera.

Dla Lakers czas oczekiwania się nie skończył. West jeszcze raz musiał przetrwać gorycz porażki w przełomowych dla ligi finałach przeciwko New York Knicks. Popularność koszykówki stale rosła, dlatego w 1970 roku seria o mistrzostwo zaliczyła debiut na żywo w narodowej telewizji. ABC wyemitowała wszystkie mecze, także ten ostatni, w którym nowa siła Konferencji Wschodniej przechyliła szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Sukces nie obył się bez paradoksu – ostatnie spotkanie grano w Nowym Jorku, ale na żywo zobaczyli je tylko kibice w Madison Square Garden. Stacja miała problemy techniczne, widać było tylko czarny ekran. Wszystko co dostali mieszkańcy to retransmisja.

Los sprawił, że mimo lat stałej walki o tytuł Westa znów wyprzedził Robertson. Żeby odnieść sukces potrzebował bardzo podobnego czynnika co rywal – jednego z najlepszych wysokich świata. Wtedy "The Big O" grał w Milwaukee Bucks, którzy w 1969 roku wybierali z pierwszym numerem w drafcie i dokonali jedynie słusznej decyzji. Do Wisconsin trafił spadkobierca Chamberlaina i Russela – Kareem Abdul-Jabbar, wtedy znany jeszcze jako Lew Alcindor. I już jako debiutant doprowadził Kozłów wraz z ich rozgrywającym do pierwszego mistrzostwa w historii klubu.

Nagroda za cierpliwość i lojalność przyszła w 1972 roku, kiedy lata ciężkiej pracy wreszcie dały upragniony puchar, dodatkowo doprawiony zemstą na Knicks. Lakers bez kłopotu poradzili sobie z nowojorczykami i zdobyli pierwszy od osiemnastu lat tytuł. Nim wrócili na szczyt osiem razy przegrywali w finale, siedmiokrotnie z Westem w składzie. Pozycja klubu była mocna, ale zupełnie inna od tej, jaką miała być w zdecydowanie skuteczniejszej przyszłości, za którą miał odpowiadać Jerry…

Człowiek-logo


Wraz ze skokiem popularności koszykówki NBA musiała się jednak zmierzyć z kryzysem – na zainteresowaniu skorzystać chcieli też inni. Powstała druga alternatywna liga ABA, z którą trzeba było konkurować o kibica. Szukano sposobów na zyskanie przewagi, a w 1969 roku uznano, że potrzeba czegoś rozpoznawalnego, nieodłącznie kojarzącego się z rozgrywkami, filaru, na którym będzie można zbudować markę… Słowem – dobrego logo.

NBA zwróciło się do Alana Siegla, twórcy dziś uznanej firmy Siegel+Gale, zajmującej się między innymi designem. Grafik, a w przeszłości koszykarz, napotkał na zdjęcie Westa. Ujęła go elegancka, dynamiczna poza obrońcy w czasie gry, idealnie oddająca jej ducha. Oficjalnie nikt jednak nie przyznaje, że postać z logo to Jerry.

Nieżyjący już komisarz David Stern twierdził, że nie wie, kim jest zawodnik z emblematu ligi. – Wolą, żeby logo było raczej zinstytucjonalizowane niż zindywidualizowane. Stało się tak wszechobecnym, klasycznym symbolem i kluczowym punktem tożsamości rozgrywek i produktu, że niekoniecznie chcą identyfikować je z jednym koszykarzem – tłumaczył po latach Siegel. Sam West wolałby, żeby nigdy się nie wydało, że to on jest logo. – Nie lubię niczego, co ściąga na mnie uwagę – twierdził.

Wielkim trenerem nie był


Po sezonie 1973/74 przyszedł czas, aby zakończyć karierę w wieku 36 lat. West odchodził z NBA jako trzeci najlepszy strzelec z 25 192 punktami na koncie w 932 spotkaniach, średnio rzucał 27 oczek na mecz – tylko trzech koszykarzy na emeryturze może pochwalić się lepszą statystyką: Michael Jordan, Chamberlain i Baylor. W sezonie 1970/71 ustanowił także niepobity do dziś rekord wśród zawodników po trzydziestce – notował średnio 31,2 punktu.

Wpływ Jerry'ego był szczególnie widoczny w play-off. Tylko Jordan ma lepszą średnią od niego, a więcej punktów w ogóle zdobył jedynie Abdul-Jabbar. Przy tym wszystkim bardzo dobrze także asystował, ale kilkanaście lat kariery w lidze, w której grało się regularnie po 40 lub więcej minut na mecz, wymagały odpoczynku. West zrobił więc sobie dwuletni urlop, a w sezonie 1976/77 wrócił do NBA, ale jako trener.

Szansę bystremu obrońcy dał właściciel Lakers Jack Kent Cook, który szukał trenera posiadającego cechy przywódcze i nauczycielskie zarazem. Ostatecznie wielkim szkoleniowcem West nie został – przez trzy lata pracy największym osiągnięciem było dotarcie do finału konferencji. Oczekiwano więcej, bo od 1975 roku w Los Angeles grał Abdul-Jabbar.

Szybko zrozumiał, że kontynuacja kariery na ławce trenerskiej nie jest dla niego. Przestawił się na łowcę talentów – w 1979 roku został skautem w Lakers i udanie sprawował tę funkcję przez trzy lata. Przyczynił się do wybrania kilku znakomitych koszykarzy w drafcie, najlepszych Los Angeles wzięło jednak z pierwszymi numerami i były to decyzje oczywiste – w 1979 roku padło na Magica Johnsona, a w 1982 na Jamesa Worthy'ego.

Wówczas, przed sezonem 1982/83, awansował – został menedżerem generalnym klubu, którego potęga na parkiecie stale rosła. W latach osiemdziesiątych wokół Larry'ego Birda odrodzili się Celtics, a koszykarski świat mógł oglądać historyczne serie w finałach NBA. W przeciwieństwie do czasów Westa i Russella były jednak znacznie bardziej wyrównane – raz tytuł padał łupem jednych, raz drugich. Jako działacz Jerry stale usprawniał zespół, utrzymując go w walce o tytuł aż do 1991 roku i przegranej w decydującej fazie z Chicago Bulls.

Był dobrym gospodarzem, ale w zbudowaniu Lakers lat osiemdziesiątych pomogły przede wszystkim wysokie wybory w drafcie. To ułatwiało stworzenie zespołu na dekadę, czyniąc pracę Westa prostszą. W Los Angeles trzeba było wtedy raczej nie zepsuć niż specjalnie kombinować. West wykonał znakomitą robotę, prawdziwy geniusz miał jednak pokazać dopiero w latach dziewięćdziesiątych.

Magic Johnson i Kareem Abdul-Jabbar – ikony ery showtime w Los Angeles Lakers (fot. Getty Images)
Magic Johnson i Kareem Abdul-Jabbar – ikony ery showtime w Los Angeles Lakers (fot. Getty Images)

Jak zmienić historię? Ściągnąć pewnego nastolatka…


Po przegranej z Bulls Lakers czekał chudszy okres. Walka o play-off przychodziła z trudem i nie zawsze kończyła się powodzeniem, a najlepszym rezultatem w pięć lat po porażce z Bykami był awans do półfinału Konferencji Zachodniej. Los Angeles potrzebowało wstrząsu, a West starannie zbierał materiały, aby w 1996 roku odpalić bombę (ale już wcześniej pracował jak należy, dowodem nagroda dla najlepszego działacza NBA w 1995 roku).

Kiedy Lakers budowali się już przez draft, zawsze robili to w oparciu o wysokie wybory. Tak do Los Angeles trafił Baylor, West, Johnson czy Worthy. W 1996 roku klub dokonał jednak najważniejszego wyboru, stawiając na chłopaka z 13. numerem – Kobe Bryanta, syna byłego zawodnika NBA Joe. Przyszły MVP był pierwszym w historii obrońcą zaciągniętym bezpośrednio ze szkoły średniej. Umknął w ten sposób uwadze większości skautów.

Lakers sami nie dysponowali zresztą wyborem w drafcie. Musieli się z kimś dogadać, żeby wymienić Vlade Divaca, w ten sposób Serb trafił do Charlotte Hornets. Centra wymieniono za wybranego już w drafcie na zlecenie Los Angeles Bryanta (w Północnej Karolinie nikt wcześniej nie planował wskazywać właśnie na tego obrońcę). Początkowo marudził sam wysoki, chcąc zablokować ruch, ale ostatecznie doszło do wymiany. Położono pierwszą cegiełkę pod fundament milenijnego sukcesu.

Drugą trzeba było pozyskać z wolnej agentury i zrobiono to w najlepszy możliwy sposób, dzięki pozbyciu się Divaca klub było stać na zakontraktowanie Shaquille'a O'Neala, który wcześniej reprezentował barwy Orlando Magic. W 1999 roku West zakontraktował Phila Jacksona na ławkę trenerską, a pod jego wodzą Shaq stworzył z Bryantem niezapomniany duet, który dał Lakers trzy tytuły mistrzowskie z rzędu w latach 2000 - 2002 i prawdopodobnie największą dominację w lidze w historii klubu.

Nowe wyzwanie w mieście Elvisa


W 2002 roku ogłosił zakończenie kariery. Prędko zmienił jednak zdanie, a wraz ze zdaniem także klub – został menedżerem generalnym Memphis Grizzlies. Klubu, który opuścił ciepłe jak na kanadyjskie warunki Vancouver, aby przenieść się do miasta Elvisa i na nowo budować tożsamość z Westem jako sternikiem.

Powodów odejścia z Los Angeles miało być kilka. Najważniejsze to nieporozumienia z Jacksonem i chęć kolejnego poddania się próbie. Tej mieli dostarczyć Grizzlies. Kiedy West został menedżerem generalnym Memphis zespół był do niczego, ale wystarczył rok, aby wywalczyć awans do play-off. Jerry znów wykonał kilka mniejszych ruchów i jeden większy – w sezonie 2002/03 zwolniono Sidneya Lowe'a, którego zastąpił Hubie Brown.

Spore efekty przyszły w sezonie 2003/04, w którym Grizzlies zajęli szóste miejsce w Konferencji Zachodniej. Brown został uznany najlepszym trenerem ligi, a West ponownie najlepszym działaczem. Wielkiego sukcesu w Tennessee jednak nie było – West dotrwał na stanowisku tylko do 2007 roku, ale odszedł sam. Po fatalnym sezonie 2006/07 (Memphis wygrało 22 spotkania i przegrało 60) zrezygnował z posady.

Stephen Curry i Jerry West (fot. Getty Images)
Stephen Curry i Jerry West (fot. Getty Images)

Śmiech obrócony w powagę razy dwa


W Memphis Grizzlies West po raz ostatni przyjął stanowisko menedżera generalnego. Nie zerwał jednak z NBA i nadal aktywnie ją kształtuje, ale nie może być nagradzany. Działa raczej z tyłu, niczym kardynał Richelieu ligi i równie jak słynny Francuz skutecznie.

W maju 2011 roku wrócił do gry, wiążąc się z Golden State Warriors. Jego funkcja nie została jasno nazwana, dołączył do zarządu, ale miał odpowiadać tylko przed właścicielami klubu Joe Lacobem i Peterem Guberem. Dodatkowo Westowi przypadła część udziałów w drużynie. Ile dokładnie? Tego nie wie nikt, jedno jest pewne – wpływ Jerry'ego na działanie organizacji był ogromny.

Podobnie jak w wypadku Grizzlies nie trafił w najlepsze środowisko. Obecnie Warriors są postrzegani jako jeden z najlepiej prowadzonych klubów, ale przed przyjściem Westa było zupełnie inaczej. Przy stanie na maj 2011 roku do play-off w XXI wieku awansowali tylko raz, a od 1991 roku jedynie trzykrotnie.

Było źle i nie było widać szans na poprawę. Za czasów Westa klub zaczął jednak działać i to dość radykalnie. Wcześniejsi sternicy podłożyli podwaliny pod sukces, bo to oni wybrali w drafcie Stephena Curry'ego, ale cała reszta, dzięki której sięgnięcie po pierwsze mistrzostwo od 1975 roku stało się możliwe, to już robota z czasu, kiedy Jerry był w klubie.

Przebudowy dokonano przez draft – poza Currym wybrano niemal całą pierwszą piątkę, która w 2015 roku sięgnęła po tytuł. W ten sposób do Oakland trafili Klay Thompson, Draymond Green, Harrison Barnes czy Festus Ezeli (większość wybrano z niskimi numerami). Kiedy przed sezonem 2014/15 zdecydowano się na zmianę trenera i podpisanie kontraktu ze Steve'em Kerrem niewielu spodziewało się sportowego boom – sięgnięto po inteligentnego faceta, który w tamtym czasie po sportowej karierze związał się jednak nie z ławką trenerską, ale stołkiem dla telewizyjnego eksperta i drugiego komentatora – i trzeba przyznać, że w tej roli był świetny, nawet jak na amerykańskie warunki.

Wreszcie w 2016 roku, kiedy Warriors zaskakująco przegrali finał z Cleveland Cavaliers, West i inni działacze klubu znów zrobili coś, co wydawało się niemożliwe – ulepszyli zespół, który pobił rekord Chicago Bulls i skończył sezon zasadniczy z bilansem 73-9. Jak? Namówili Kevina Duranta do transferu. I tak dynastia Wojowników przetrwała aż do 2019 roku. West ulotnił się wcześniej – w 2017 roku przeniósł się do Los Angeles Clippers, znów w poszukiwaniu nowych wyzwań, tuż po tym jak Golden State sięgnęło po siódme mistrzostwo w jego karierze działacza.

I wtedy nastali Clippers. No właśnie... Clippers. Każdy, kto ma blade pojęcie o NBA, wie że ta nazwa nie kojarzy się z niczym dobrym. Lata śmiechu, niepowodzeń, wieczne bycie nie drugim jak w "Nic śmiesznego", ale ostatnim, przedostatnim czy po prostu bardzo słabym. Temu klubowi nigdy nie udało się nic, a do dziś największym sukcesem pozostaje przejście pierwszej rundy w play-off. Przeciwieństwo względem Lakers jest rażące i to właśnie ma zmienić i już zmienia West.

Nim o samym geniuszu, słowo o genezie zmian. Niefortunnej, przypadkowej i niechcianej – ale hej, Clippers nawet drogę do sukcesu muszą rozpocząć przypadkiem i od upadku. Mamy rok 2014, a klub należy do Donalda Sterlinga, czyli kalifornijskiego odpowiednika Jamesa Dolana z New York Knicks – właściciela chcącego mieć dużą władzę nad organizacją, przy okazji prezentującego elementarne braki w zarządzaniu.

I tak 25 kwietnia 2014 roku portal TMZ opublikował dziesięciominutowe nagranie, na którym Sterling poucza partnerkę niemal tak jak typowy redneck musiał pouczać nastoletniego syna w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Sypiaj z czarnymi, przyprowadzaj ich do domu i rób sobie z nimi, co chcesz, ale nie łaź na mecze mojego klubu. Nie pokazuj się też z nimi na zdjęciach na Instagramie – "tłumaczył" partnerce Sterling. Tłumaczenia oczywiście poszły w świat i stało się jasnym, że taki człowiek nie może mieć nic wspólnego z na wskroś afroamerykańską NBA.

Wkrótce liga zawiesiła Sterlinga i nałożyła na niego karę w wysokości 2,5 miliona dolarów. Właściciel nie mógł chodzić na mecze i sprzedał klub komuś, kto w przeciwieństwie od niego od początku pokazuje, że wie co robi na stanowisku – Steve'owi Ballmerowi. Początkowo byłego dyrektora generalnego Microsoftu traktowano trochę jak kosmitę, przede wszystkim z powodu ceny... Do dziś Clippers pozostają najdrożej sprzedanym klubem sportowym w historii – Amerykanin zapłacił dwa miliardy dolarów, czyli kilkukrotnie więcej niż faktyczna wartość rynkowa w tamtym czasie.

Tyle że Ballmer wiedział, co robi. Widział, że Lakers podupadają i jest szansa na przejęcie jednego z dwóch największych rynków koszykarskich w Stanach Zjednoczonych. Dlatego też w 2017 roku zatrudnił Westa i stara się przebudowywać markę klubu. Sportowo projekt nabrał rozpędu właśnie po przyjściu Jerry'ego, który znów wcielił się w rolę szarej eminencji w zarządzie i pełni obowiązki doradcy o bliżej niesprecyzowanych kompetencjach. Od początku pracy działa i to znakomicie.

Nie jest tak, że cała dobra praca sztabu Clippers kończy się i zaczyna na ściągnięciu Leonarda. Nic z tych rzeczy, bo początek wziął się z rezygnacji ze starych gwiazd – tercet DeAndre Jordan, Blake Griffin i Chris Paul nigdy nie osiągnął choćby połowy tego, co miał w Los Angeles zrobić, postanowiono więc go rozbić. Dwaj ostatni byli szczególnie istotni, bo wysokie kontrakty zapychały salary cap i uniemożliwiały tworzenie nowego projektu sportowego.

Oddano ich więc w różne miejsca – Paul trafił do Houston, za to Clippers otrzymali całą plejadę koszykarzy, ale najważniejsi z nich to Patrick Beverley, Montrezl Harrell i Lou Williams. Dwaj ostatni grają do teraz na jednych z najlepszych kontraktów w NBA w stosunku ceny do jakości, pierwszy z kolei latem odnowił kontrakt i dobrze pasuje do nowej filozofii sportowej drużyny, czyli twardej, zdecydowanej defensywy.

Wymieniono także Griffina, którego kontrakt również ciążył klubowi. Silnego skrzydłowego, w tamtym czasie będącego cieniem samego siebie (wyniszczyły go liczne kontuzje, nie był już tak atletyczny) wytransferowano do Detroit Pistons, gdzie odbudowuje karierę. Za niego do Los Angeles trafili Tobias Harris, Avery Bradley i Boban Marjanović. Tej trójki też nie ma już w klubie, bo później działacze znów ich wymienili. West był tylko doradcą, ale trudno w tym wszystkim nie dostrzec jego ręki.

Efekt licznych działań był taki, że do wolnej agentury latem 2019 Clippers przystępowali jako klub z ogromem miejsca w salary cap i już mocny. Mimo to po pierwszym tygodniu, w którym większość największych podpisała już kontrakty, wydawało się, że klub przegra. I wtedy na jednym białym koniu do Los Angeles wjechali Kawhi Leonard i Paul George. Pierwszego uznawano za prawdopodobny transfer, drugi zaskoczył wszystkich, a w istocie okazało się, że zespół mógł dostać albo obu, albo żadnego.

Cała transakcja postawiła podwaliny już nie pod zespół mogący awansować do play-off, tylko taki, który jest w stanie wygrać NBA. Początek nowego sezonu to potwierdza. Nie wiadomo, czy Clippers osiągną sukces, czy trafią na listę czempionów, ale jedno jest pewne – są poważnym zespołem i ludzie nie zmienią zdania w tej sprawie. Z perspektywy śmiesznej historii to już dużo, ale dlaczego nie pójść krok dalej, kiedy wszystko, czego dotknie się West prędzej czy później zamienia się w złoto?

Sam West na razie pozostanie doradcą w Clippers i co najważniejsze wciąż jest zdrowy. I wciąż byłby w stanie położyć na łopatki każdego amatora koszykówki w konkursie rzutowej.


Przyszłość Clippers nie zdecyduje się w ciągu jednego sezonu, nikt tego zresztą nie zakłada. Planowana jest budowa nowej hali w Inglewood (wyjątkowe dla koszykówki i sportu miejsce w aglomeracji Los Angeles, tam stoi legendarne The Forum), a znając Westa także kolejne ruchy wzmacniające zespół. W tej zabawie chodzi zresztą o to, żeby maksymalizować szanse na sukces, bo pewności nie może mieć nikt. Ale to właśnie praca Westa stoi najbliżej gwarancji na mistrzostwo i tak już od prawie 60 lat...

Zobacz też
NBA: starcie gigantów w wielkim finale
Thunder – Pacers (fot. Getty Images)

NBA: starcie gigantów w wielkim finale

| Koszykówka / NBA 
NBA: kolega Sochana najlepiej blokującym ligi
Victor Wembanyama (fot. Getty Images)

NBA: kolega Sochana najlepiej blokującym ligi

| Koszykówka / NBA 
NBA: wiemy, kto zagra w wielkim finale
Pacers – Knicks (fot. Getty Images)

NBA: wiemy, kto zagra w wielkim finale

| Koszykówka / NBA 
Legenda NBA za pracę w TV zarobi... 15 mln dolarów!
Shaquille O'Neal (fot. Getty)

Legenda NBA za pracę w TV zarobi... 15 mln dolarów!

| Koszykówka / NBA 
NBA: Knicks wciąż z szansami na finał
Jalen Brunson (fot. Getty Images)

NBA: Knicks wciąż z szansami na finał

| Koszykówka / NBA 
NBA: faworyci w wielkim finale!
Thunder – Timberwolves (fot. Getty Images)

NBA: faworyci w wielkim finale!

| Koszykówka / NBA 
Pacers blisko finału. Wielki mecz lidera
Tyrese Haliburton świetnie bawił się podczas czwartego meczu serii przeciwko New York Knicks (fot. PAP)

Pacers blisko finału. Wielki mecz lidera

| Koszykówka / NBA 
Są o krok od wielkiego finału NBA
Jalen Williams (fot. Getty)

Są o krok od wielkiego finału NBA

| Koszykówka / NBA 
Mnóstwo emocji w finale. Wyrównana walka
Koszykarze New York Knicks odrabiają straty (fot. Getty).

Mnóstwo emocji w finale. Wyrównana walka

| Koszykówka / NBA 
NBA: zwycięstwo "o włos" w finale na Wschodzie
Pacers – Knicks (fot. Getty Images)

NBA: zwycięstwo "o włos" w finale na Wschodzie

| Koszykówka / NBA 
Polecane
Najnowsze
Mamy to! Polscy kibice pobili rekord na meczu kadry!
nowe
Mamy to! Polscy kibice pobili rekord na meczu kadry!
Dawid Brilowski
Dawid Brilowski
| Piłka nożna / Reprezentacja kobiet 
Paulina Tomasiak (fot. Getty Images)
French Open: znamy pierwszego półfinalistę. Mógł być... zdyskwalifikowany
Lorenzo Musetti (fot. Getty Images)
French Open: znamy pierwszego półfinalistę. Mógł być... zdyskwalifikowany
| Tenis / Wielki Szlem 
Znamy mistrza Polski we futsalu! Drugi tytuł w historii
W rywalizacji do trzech zwycięstw futsaliści Piasta Gliwice wygrali z Constractem Lubawa 3-0 (fot. Futsal Ekstraklasa)
pilne
Znamy mistrza Polski we futsalu! Drugi tytuł w historii
| Piłka nożna / Futsal 
Przepisy znowu zmienione po meczu Szymona Marciniaka!
Julian Alvarez i Szymon Marciniak. Tego spotkania z polskimi sędziami Argentyńczyk wyjątkowo nie wspomina dobrze. (zdjęcia: Getty Images)
tylko u nas
Przepisy znowu zmienione po meczu Szymona Marciniaka!
Fot. TVP
Rafał Rostkowski
Do Euro jeszcze trochę, a Polki już strzelają. Kamczyk na 1:0 z Rumunią [GOL]
Ewelina Kamczyk (fot. TVP)
Do Euro jeszcze trochę, a Polki już strzelają. Kamczyk na 1:0 z Rumunią [GOL]
| Piłka nożna / Reprezentacja kobiet 
Mistrz świata w hotelu kadry! Zaskakujący widok
Lukas Podolski kolejny sezon rownież spędzi w Górniku Zabrze (fot: Getty)
Mistrz świata w hotelu kadry! Zaskakujący widok
| Piłka nożna / Reprezentacja 
Sasal odpowiada na zarzuty. "Alkohol? Kompletna bzdura!"
Marcin Sasal odpowiada na zarzuty Sebastiana Przyrowskiego (fot. 400mm.pl)
tylko u nas
Sasal odpowiada na zarzuty. "Alkohol? Kompletna bzdura!"
Jakub Kłyszejko
Jakub Kłyszejko
Do góry