Każdy myśli dziś o tych, których odejście pozostawiło największą wyrwę. Żona, dziecko, mama, tata, babcia, dziadek, siostra, brat… Ich widywaliśmy codziennie w ruchu, aż w jednej sekundzie zastygli na zawsze. Uśmiechają się już tylko ze zdjęć.
Ta pamięć, nie tylko o bliskich, jest ważna, bo pozwala zrozumieć, że gdzieś w rogu cmentarza jest także nasze miejsce wiecznego spoczynku. Dobrze, że na drogach są korki, że nie można dojechać do bram tych, co przez kolejny rok leżeli samotnie. To nasze życie jest zbyt szybkie i tak rzadko pozwala na refleksje. I świadomość kresu przychodzi tak rzadko. Najczęściej około 1 listopada.
Ktoś zaszurał miotłą, zgarnął liście i stuknął zniczem o nagrobek. Znał adres, bo był tu rok, dwa lub dwadzieścia lat temu na pogrzebie i płakał. Do tego miejsca trafi nawet w nocy, bo ból straty wyrył mu tę ścieżkę w sercu.
Podążając do najbliższych, mijamy dziesiątki, setki i tysiące płyt pamiątkowych z nazwiskami obcych. Czasami nawet się zatrzymamy, bo długość ich życia zastanawia. Miał 6, 18 albo "aż" 29 lat. Przychodzi refleksja – żył za krótko. A ile trzeba żyć, by było w sam raz? 3 000 metrów z przeszkodami? Czy 50 km chodu wystarczy?
Zgasły światła na ich stadionach. Ucichły oklaski widzów, nie słychać nawet echa. ONI już nie biegną, już nie rzucają i nie walczą. Są za metą życia. Nasi idole dzieciństwa i młodości. Między alejkami najbliższych zobaczymy dziś ich nazwiska. Przystańmy na chwilę. Zapalmy znicz kibica. To też są nasi najbliżsi, tylko z alei zapomnianych sportowców.