Jose Mourinho nie przestaje zaskakiwać. Odkąd został trenerem Tottenhamu zmienił się nie do poznania. Po ostatnim meczu z Burnley zabrał piłkę świętującemu Son Heung-minowi, wręczając ją debiutantowi, Troyowi Parrottowi.
W ostatnich tygodniach Jose Mourinho stał się człowiekiem o gołębim sercu. Miłymi słowami pożegnał odchodzącego z Tottenhamu Mauricio Pochettino, brylując przy okazji na konferencji prasowej. Żartował, wypowiadając się ze swadą. W niecały miesiąc zburzył wizerunek gbura, którym był przez lata.
Niewybredne komentarze i aroganckie pytania do dziennikarzy zastąpiły kurtuazyjne wypowiedzi okraszone uśmiechem. Nie obruszył się nawet po wypomnieniu mu słów, że nigdy nie poprowadzi Tottenhamu. Obrócił je w dowcip, zdobywając zgromadzoną publiczność.
Po ostatnim, wysoko wygranym, meczu z Burnley (5:0), znów znalazł się na ustach wszystkich. Zabrał piłkę świętującemu Son Heung-minowi, oddając ją debiutantowi, Troyowi Parrottowi. Po raz kolejny pokazał ludzką twarz, sprowadzając wielki futbol do dziecięcych marzeń.
Tak jak zrobił to po meczu z Olympiakosem w Lidze Mistrzów. Docenił wkład chłopca do podawania piłek w bramkę zdobytą przez Tottenham, świętując ją razem z nim. Po spotkaniu poszedł krok dalej, zapraszając go na kolację z drużyną. Jednym gestem skradł serca fanów na całym świecie, przekonując do siebie nawet przeciwników.
Jego przemiana wpłynęła też na zawodników. Z wymagającego ojca stał się miłym wujkiem. Zrobił się bardziej przystępny, trafiając do młodszego pokolenia. Niemal natychmiast zjednał sobie szatnię, przy okazji poprawiając rezultaty.
Zarówno drużynowe, jak i indywidualne. Dele Alli, bohater jednej z pierwszych wypowiedzi "nowego" Mourinho, już wyrównał osiągnięcia z poprzedniego sezonu. Do strzelenia pięciu goli i zanotowania trzech asyst wystarczyło mu dziewięć spotkań. Nie dwadzieścia pięć. Zaczął grać jak on, nie jak jego brat.
Każdy ruch Portugalczyka wygląda jak wymyślony przez agencję PRową. Jak na razie misja ocieplania wizerunku przebiega zgodnie z planem. Nie można jednak zapeszać. Jak wiadomo, wyniki robią atmosferę. Gdy w Tottenhamie zacznie dziać się gorzej, z pewnością zobaczymy jeszcze starego, dobrego, "The Special One".