Spośród największych zachodnich stolic europejskich, Berlin jest zdecydowanie najsłabszy piłkarsko. Hertha co prawda nie błąka się już między pierwszą a drugą ligą, ale tkwi w stagnacji i nie potrafi wykonać kroku naprzód. Ba – chwilowo nie jest nawet najlepszym klubem u siebie w mieście. Wkrótce jednak ma się to zmienić.
MARNOWANY POTENCJAŁ
Nie wszystko w piłce nożnej jest logiczne. Taki Berlin teoretycznie ma wszystko, by szczycić się mocną drużyną piłkarską będącą wizytówką miasta – jest czwartą największą powierzchniowo stolicą Europy, drugą pod względem liczby ludności. To ogromny ośrodek biznesowy, miejsce zamieszkiwane przez blisko cztery miliony osób. W przeszłości organizator letnich igrzysk olimpijskich, z siedzibami co najmniej pięciu klubów, które w mniejszym lub większym stopniu zapisały się w historii niemieckiej piłki – jest Hertha, Union, Dynamo, Viktoria czy Tennis Borussia. Piłkarsko nie może się to jednak nijak równać z Londynem, Madrytem, Paryżem, Rzymem a nawet nawet Amsterdamem i Lizboną. Jeżeli jakiś zespół w ostatnich latach ogniskował na sobie uwagę kibiców to właśnie Stara Dama. Problem jednak w tym, że nie dzięki walce o mistrzostwo, występom w Europie czy głośnych transferom – Hertha przyciągała zainteresowanie, bo to swoisty fenomen. Nieczęsto zdarza się bowiem obserwować los klubu o tak wielkim potencjale, a jednak tak skutecznie go marnującego.
W ostatniej dekadzie tylko dwukrotnie stołeczni byli w pierwszej "dziesiątce" Bundesligi, czyli tyle samo razy, co gościli na jej zapleczu. Najpierw spadli w 2010 roku, potem w 2012. Mieli lepszy okres po zatrudnieniu Pala Dardaia, gdy zajęli kolejno siódmą i szóstą lokatę w stawce, ale chwilę później wrócili do roli średniaka, którego ani nie interesuje w gra w pucharach, ani walka o utrzymanie. Miało to poniekąd sens, bo w klubie długo przecież czekali nawet i na taką stabilizację, która wypisze ich z zabawy w spadki i awanse. Od ostatniego wygrzebania się z drugoligowej otchłani mija już jednak siedem lat i to najwyższy czas, by ulepić w stolicy coś więcej niż tylko zespół, który gra prosty, niezbyt efektowny futbol, nie przyciąga kibiców ani wielkimi nazwiskami, ani nadzwyczajną rozrywką i z zazdrością może spoglądać na ośrodki piłkarskie znacznie skromniejsze, a jednak radzące sobie lepiej.
Gelsenkirchen zamieszkuje ćwierć miliona osób, a na meczach regularnie pojawia się ponad 60 tysięcy. Moenchengladbach jest miastem nieco mniejszym, ale mogące pomieścić czwartą część społeczności Borussia-Park wypełnia się regularnie do ostatniego krzesełka. Lepszą frekwencję od Herthy ma też Borussia Dortmund (w Dortmundzie mieszka pół miliona ludzi), Eintracht Frankfurt (750 tysięcy), FC Koeln (milion) oraz oczywiście Bayern Monachium (półtora miliona). Berlin jest największym ośrodkiem w Niemczech, pod kątem populacji wyprzedza drugi Hamburg o blisko dwa miliony, Olympiastadion to trzeci pod kątem pojemności obiekt w kraju (większe są tylko Signal-Iduna Park oraz Allianz-Arena), ale tylko nieco ponad połowa krzesełek bywa zajęta.
ĆWIERĆ MILIARDA W PÓŁ ROKU
Dlaczego zatem wkrótce ma się to zmienić? Wszystko za sprawą niejakiego Larsa Windhorsta, którego nazwisko kibicowi piłkarskiemu nie mówić zapewne nic, ale też nie powinno to dziwić. Ten 43-latek latem postanowił zainwestować w stołeczny zespół i mowa tu nie o sponsoringu czy delikatnym wsparciu finansowym, tylko o maksymalnym wykorzystaniu prawnych regulacji. Jako że zasady nie pozwalają wykupić w Niemczech pakietu większościowego w klubie, biznesmen zainwestował łącznie w 49,9 procent akcji. Wyciągnął z kieszeni 250 milionów euro i w dwóch transzach przelał je na konto Starej Damy. Trudno żeby taka suma nie robiła wrażenia – ćwierć miliarda wpłacone od czerwca do listopada sprawiło, że w największym niemieckim mieście uwierzyli, że Hertha wyjdzie w końcu z cienia Bayernu, Borussii, Schalke czy Bayeru i zacznie wkrótce rywalizować o coś więcej niż miejsca w środku stawki.
Sam Windhorst to piekielnie ciekawa postać. Właściwie od początku działań na polu sportowym nie krył się z tym, że sport... interesuje go w tym wszystkim najmniej. 43-latek wszystkie inwestycje i potencjalne interesy przelicza, jak na wytrawnego biznesmena przystało, na pieniądze. Twierdzi, że potencjał tkwiący w Hercie jest tak ogromny, że wkrótce Stara Dama, przy odpowiednim zarządzaniu i wysokim wkładzie, powinna stać się takim samym "Big City Club" jak Real Madryt czy Paris Saint-Germain. A przyznać trzeba, że facet wie, co mówi bo jego życiorys dobitnie pokazuje, że na rozkręcaniu biznesów zna się, jak mało kto. By jednak wizja rosnącej Herthy nie była zbyt idylliczna – Windhorst wie też, jak to jest zagalopować się w ryzykownych decyzjach, doprowadzić do bankructwa i znów zaczynać od zera.
Swoją historią życia Niemiec mógłby obdzielić kilka osób i wystarczyłby nawet niezbyt lotny reżyser, by nakręcić z tego wszystkiego sensowny film. Smykałkę do rozmnażania pieniędzy miał bowiem od najmłodszych lat. Pierwszą firmę założył mając lat 16. Rok później obracał milionami marek. Dwa lata później kanclerz Helmut Kohl zabrał go na poważne biznesowe rozmowy do Wietnamu, a on sam zarządzał sztabem 80 ludzi. Minęło kilkanaście tygodni, a wziął udział w Światowym Forum Ekonomicznym w Davos, gdzie – jak nietrudno się domyślić – nie trafia nikt przypadkowy. Z miesiąca na miesiąc stawał się w światku poważnych ludzi coraz grubszą rybą, obracał coraz większą kasą, zdumiewała łatwość, z jaką pomnażał środki i skuteczność kolejnych inwestycji. W połowie lat 90. zarządzał 800 podwładnymi i czuł się na tyle pewny, że rozważał w Ho Chi Minh (zamieszkałe przez 8,5 miliona osób miasto w Wietnamie) budowę ogromnego biurowca swojego imienia. Wydawało się, że ten jeszcze wtedy chłopak nie ma sufitu i jest zdolny do inwestycji, o jakich jego kolegom po fachu nawet się nie śniło.
OD BOGACZA DO BANKRUTA I Z POWROTEM
Hossa wiecznie jednak nie trwała i po raz kolejny okazało się, że nie ma takiej forsy, jakiej nie można roztrwonić lub po prostu źle zainwestować. Jako 27-latek Windhorst splajtował – stracił cały majątek, nie stać go było nawet, by wziąć telefon w abonament. Doświadczenie w budowaniu kapitału i żyłka ryzykanta sprawiły jednak, że nie zdążył się nawet porządnie zafrasować biznesowym kataklizmem, a już stanął na nogi. Wspólnie z Robertem Hersovem założył firmę Sapinda i dziś znów może szczycić się ogromnym kapitałem.
Dlaczego akurat Hertha? Bo widzi w niej pieniądze. Aż trudno sobie wyobrazić, jak źle był w ostatnich latach zarządzany ten klub. Dwa spadki w tej dekadzie, długi, kredyty, pożyczki, ogólnie panująca mizeria sportowa i wątłość finansowa. W styczniu 2014 roku w Herthę zainwestował fundusz KKR, którego przedstawiciele – podobnie jak teraz Windhorst – wierzyli, że na Olympiastadion da się zrobić futbol na najwyższym poziomie, co pozwoli wykreować w Excelu wyłącznie zielone słupki. Spółka nabyła blisko dziesięć procent akcji, wpłaciła około 60 milionów euro i związała się z berlińczykami na siedem lat. Z czasem KKR miało przejąć 33 procent udziałów i z miejsca spłacić 37-milionowe długi drużyny.
Hertha nie wykonała jednak spodziewanego kroku naprzód – pod koniec ubiegłego roku klub zaciągnął kredyt międzynarodowy na 10 milionów euro i wziął pożyczkę na 40 milionów, by wykupić akcje KKR. Po co? Działacze stwierdzili, że wkrótce uda się powierzyć te akcje komuś znacznie sprytniejszemu i bardziej obrotnemu, a to przyniesie do klubowej kasy większą forsę niż udało się do tej pory wygenerować. Na efekty długo czekać nie trzeba było – w czerwcu na Olympiastadion zameldował się Windhorst i zobowiązał się zainwestować łącznie 250 milionów euro, by wykupić 49,9 procent udziałów. – Nigdy nie byłem fanem piłki nożnej. Dokonałem tego zakupu wyłącznie z powodów finansowych – wyjaśnił od razu w rozmowie z "Der Spiegel".
BYĆ JAK PSG
W tej chwili Stara Dama generuje dochód w wysokości 50 milionów euro z reklam, gadżetów dla kibiców oraz cateringu meczowego. Niemieckie portale zestawiały to z 200 milionami euro, które Paris Saint-Germain czerpie z tych samych źródeł, a nowy inwestor berlińczyków jest przekonany, że będzie w stanie dobić do takiej granicy i uczynić z Herthy taki sam "Big City Club", jak można podziwiać nad Sekwaną. Chce renegocjować umowy sponsorskie, sprzedawać więcej obrandowanych towarów i skierować jeszcze skuteczniejszy marketing w kierunku segmentu VIP. – Chcemy stworzyć tak wielki zespół, jakie możemy podziwiać w Paryżu, Londynie oraz Madrycie – zapowiedział Windhorst.
Na razie jednak rozmach działań 43-latka nie idzie w parze z formą sportową zespołu. Latem pożegnano się z Palem Dardaiem, który uczynił ze Starej Damy średniaka, co w pewnym sensie było dobre, bo stołeczni złapali stabilizację. Węgier nie miał jednak pomysłu na to, jak pchnąć projekt piłkarski do przodu, a na Olympiastadion mieli już dość siermiężnej Herthy, która czasem wygrała, a czasem przegrała i generalnie nie wzbudzała większych emocji. Poszukiwania następcy nie okazały się jednak efektywne, a główny kandydat do zastąpienia legendarnego pomocnika, Gerardo Seoane z Young Boys Berno, odmówił. Z braku laku dyrektor sportowy Michael Preetz sięgnął zatem po Ante Covicia, który w przeszłości prowadził drużyny młodzieżowe. Ten jednak na stanowisku się nie sprawdził. Gdy w listopadzie Windhorst przelewał drugie 125 milionów i nabywał pozostałe udziały w spółce, Cović otrzymywał wymówienie i po 20 latach rozstawał się z klubem (jedenaście jako piłkarz, dziewięć jako szkoleniowiec). Inwestor postanowił jednak wykorzystać znajomości i ściągnął do klubu Juergena Klinsmanna, który porzucił słoneczną Kalifornię by znów zamieszkać w ojczyźnie i trafić do rady nadzorczej Starej Damy. To on miał wyznaczyć kierunek rozwoju sportowego. – We wszystkich rozmowach z tym człowiekiem czułem ogromne zaangażowanie, wizję, zaufanie i przekonanie, że możemy razem stworzyć coś wielkiego – mówił były selekcjoner reprezentacji Niemiec.
Preetz nie zdołał zbyt szybko znaleźć następcy Covicia, więc porozumiał się z Klinsmannem, by ten tymczasowo przejął zespół. Może do końca rundy, może do końca sezonu – czas pokaże. Pewnym jest jednak, że stołeczni będą mierzyli wysoko. Dotychczas ich największym transferem było pozyskanie za osiem milionów Daviego Selke, latem bez mrugnięcia okiem przelano 20 milionów za Dodiego Lukebakio. A to nie koniec głośnych ruchów, bo tylko w tym tygodniu niemieckie media poinformowały o chęci zatrudnienia Mario Goetze z Borussii Dortmund, jego kolegi Juliana Weigla i bliskiej finalizacji transferu Granita Xhaki z Arsenalu, co kosztować ma nieco więcej niż pozyskanie belgijskiego skrzydłowego.
BERLIŃSKA PRZESTROGA
Kluczowe w dłuższej perspektywie będzie oczywiście zatrudnienie trenera, ale tym razem Preetz nie zamierza się z tym spieszyć. Mówi się, że Hertha bardzo chciałaby zatrudnić Niko Kovaca, który – jako dziecko Berlina – już w styczniu mógłby skusić się na powrót w znajome strony. To też byłoby w pewnym sensie pokazanie światu, że berlińczycy mierzą wysoko, sięgają po poważne nazwiska i budują klub walczący o puchary.
Z euforią trzeba się jednak wstrzymać. Windhorst kiedyś już przejechał się na swoich interesach, spadł z jeszcze wyższego konia, a przecież piłka to wyjątkowo grząski grunt i wiele razy widzieliśmy już, że trzeba mieć do niej przede wszystkim serce, a wtedy słupki w Excelu zazielenią się same. On sam może powtarzać w rozmowach z prasą, że futbol rozwija się osiem razy szybciej niż pozostałe gałęzie gospodarki, ale za przestrogę niech robi dla niego przykład Tennis Borussii Berlin. W 1991 roku wspominany już kanclerz Kohl szepnął do ucha kilka słów Jackowi White'owi – byłemu niemieckiemu piłkarzowi i producentowi muzycznemu. Zachęcił go, by zainwestował w piłkę, więc ten zdecydował się rozkręcić projekt mniejszego od Herthy TeBe. Stworzył ekskluzywne grono ambasadorów, zachęcił między innymi legendy tamtejszej piłki – Fritza Waltera i Franza Beckenbauera – do uczestnictwa w zabawie, co równoznaczne było z uiszczaniem rocznej opłaty w wysokości 20 tysięcy marek.
Efekt? Klub był przez chwilę na fali wznoszącej, zagrał nawet w drugiej Bundeslidze i w półfinale Pucharu Niemiec, ale koniec końców skończył w lidze regionalnej. White po latach opisywał to jako największy błąd w swoim życiu twierdząc, że w TeBe wpompowano aż 70 milionów marek, ale więcej było z tego problemów niż pożytku. Hertha startuje oczywiście z innego pułapu, ma przed sobą znacznie lepsze perspektywy i niewykluczone, że rzeczywiście wkrótce stanie się "pełnoprawną" stolicą piłkarską. Zwłaszcza, że w kolejnej dekadzie ma zagrać już na nowym, pięknym stadionie i dysponować fantastyczną bazą treningową. Hertha chce być zatem jak PSG i Real, ale jak na razie dużo przed nią pracy. Na razie nie jest bowiem najlepsza nawet w swoim mieście – w tabeli ogląda plecy Unionu, a w bezpośrednim starciu uległa beniaminkowi 0:1.