Historia koszykówki nie zna większego niż Michael Jordan. Przez ponad dekadę zachwycał na parkiecie, łamiąc prawa grawitacji. Zwycięzca, lider z krwi i kości, ostatni bóg starego basketu. Jego Powietrzność wnosił NBA w nowy świat, okres wzmożonej globalizacji. Stał się postacią niemal samych zalet, ale czy... słusznie? Na 60. urodziny MJ'a prezentujemy analizę poczynań legendy.
Jordan miał ogromne szczęście. Grał w czasach, które pozwoliły na rozszerzoną ekspozycję, jednocześnie gwarantując o wiele większą prywatność niż obecnie. Informacje o wybrykach nie umykały prasie, ale kibic nie mógł tematu odgrzebać na własne widzi mi się, a afery rzadko ciągnęły się miesiącami.
W taki sposób wyczyny Jordana zaćmiły wybryki. Przez lata dyskutowano o sukcesach, rekordach, w pamięci zapisał się głównie jako gwiazda mistrzowskich Bulls. Nawet fizycznie kojarzy się raczej z wizerunkiem z końcówki kariery niż atletycznym kosmitą z pierwszych sezonów. O latach osiemdziesiątych mówi i pisze się mniej, a jeśli już, to najczęściej w kontekście pozytywnym, czytaj na przykład o do dziś niepobitym rekordzie 63 punktów w play-off z 1986 roku przeciwko Boston Celtics albo wygranych konkursach wsadów.
Niektóre wybryki obrosły legendą. Były hokeista Jeremy Roenick, który w latach dziewięćdziesiątych grał w Chicago Blackhawks, w tamtym czasie grywał z Jordanem w golfa. Według niego pod koniec sezonu 1991/92 lub 1992/93 koszykarz pił z nim podczas gry, choć tego samego dnia miał mecz w NBA z Cleveland Cavaliers (to z nimi zanotował rekordowe w karierze 69 punktów w 1990 roku).
– Wypił około dziesięciu piw – wspominał hokeista w programie McNeil & Parkins Show. – Powiedział do mnie: "założę się, że wygramy różnicą 20 punktów lub wyższą, a ja zdobędę 40" – wyjawił Roenick. – Potem zdobył 52 punkty i wygrali jakoś 26 – mówił.
Tyle że były zawodnik Blackhawks coś poplątał. Najbliższy jego opisowi mecz Bulls rozegrali w marcu 1992 roku, Jordan zdobył 44 punkty, Chicago wygrało 24. W tamtym czasie obrońcy wypominano nałóg hazardowy. Długo w USA krążyła plotka, wedle której w 1993 roku Michael nie zrezygnował z koszykówki na rzecz baseballu, ale udał się na banicję decyzją komisarza ligi Davida Sterna.
Efekt jest taki, że Jordanowi przypisuje się tyle samo prawdziwych, co zmyślonych zalet. Wielu "pamięta" go jako dobrego mentora dla młodych, koszykarza przyjacielskiego i otwartego. Rzeczywistość była zupełnie inna. Jego Powietrzność był ostry, samolubny, egoistyczny i arogancki, nie pozwalał wchodzić sobie w drogę, musiał postawić na swoim niezależnie od konsekwencji. Często zachowywał się grubiańsko, a sportowo nie obalił największych rywali, jakich spotkał...
Krok ku wielkości, czyli kiedy zatarły się Tłoki
Okoliczności wejścia Jordana do ligi do dziś są stawiane jako wzór. Zaczynał jako 21-latek, w sezonie 1984/85 zdobywał prawie 29 punktów na mecz, zbierał ponad sześć piłek i notował blisko sześć asyst. Świetny debiut nie pociągnął jednak zespołu do dobrych wyników. Bulls awansowali do play-off, ale w latach osiemdziesiątych wymagania były inne, liczba drużyna była inna. W Konferencji Wschodniej i Zachodniej grało po jedenaście drużyn, a Chicago wystarczył bilans 38-44.
Rok później, kiedy stracił większość sezonu zasadniczego, Bulls i tak awansowali do play-off. Z ostatnim bilansem (z nim rok wcześniej mieli siódmy) w Konferencji Wschodniej od razu trafili na potentatów Celtics. Kiedy wrócił, zagrał historyczny mecz z 63 punktami, ale nie przełożyło się to na nic. Chicago i tak przegrało spotkanie po dogrywce, a serię 0:3.
To nie tak, że miał pecha, słaby zespół i brak perspektyw. Przez pierwszych kilka sezonów nigdy nie pokonał żadnego z wielkich rywali z lat osiemdziesiątych, kiedy ten był w pełni formy. W 1987 roku był najlepszym strzelcem ligi, ale Bulls awansowali z ostatniego miejsca w Konferencji Wschodniej i znowu odpadli w pierwszej rundzie po sweepie od Celtics.
W kolejnym roku był już MVP i najlepszym defensywnym graczem ligi, Bulls byli trzeci po sezonie zasadniczym, wszystko wskazywało, że nadchodzi ich czas. W pierwszej rundzie Chicago po trudnym boju w pięciu meczach przeszło Cleveland, potem napotkało na Detroit Pistons i skończyło udział w play-off. Tłoki stawały mu na drodze i nie pozwalały przejść do finału do 1990 roku, najlepszym wynikiem Jordana był finał Konferencji Wschodniej.
Do 1990 roku zawsze było podobnie. Nie było tak, że Jordan robił wszystko co trzeba, a w kolejnym sezonie przezwyciężył przeciwności własnymi siłami. Sam też psuł chemię w drużynie. W 1988 roku, kiedy Bulls wymienili jego przyjaciela Charlesa Oakleya z New York Knicks za Billa Cartwrighta, wyżywał się na nowym, gnoił werbalnie człowieka, z którym zdobył potem trzy mistrzostwa NBA. Na samym starcie, z powodu licznych kontuzji, przezwał go "Receptą", a w trakcie treningów podawał w taki sposób, że center nie mógł złapać piłki. Dlaczego? Bo ten nie słynął z najbardziej chwytliwych dłoni.
Kluczem do sukcesów okazał się Pippen. W trakcie mistrzowskiego sezonu 1990/91 skrzydłowy wszedł na poziom gwiazdy NBA, szczególnie w play-off. To pozwoliło na dwa mistrzowskie rajdy Bulls w latach dziewięćdziesiątych. Wielkich poprzedniej epoki Jordan jednak nigdy nie pokonał.
Złośliwi powiedzą, że w latach dziewięćdziesiątych nie musiał walczyć z tak mocnymi zespołami jak Lakers Magica i Celtics Birda. Obrońcy, że, nawet jeśli taki zespół wtedy istniał, i tak zostałby pokonany przez Jordana. Wraz z sukcesami MJ się nie zmienił, pogrywał sobie coraz ostrzej...
Piekło rywalizacji
– Etyka pracy eliminuje strach – powiedział kiedyś o podejściu do treningów Jordan. Każdy sparing traktował jak spotkanie w play-off NBA, nienawidził przegrywać i robił wszystko, żeby się odegrać.
Cartwright nie był jedynym centrem, z którym miał problem. Zaczepiał wszystkich – większych, mniejszych i równych sobie. Jednym z nich był Will Perdue. – Nasze treningi były bardzo intensywne, bo Jackson rozpisywał Jordana w drugim zespole, w pierwszym grałem ja czy Pippen – opowiadał w 2015 roku w nowojorskim radiu Hot 97 inny ważny gracz Bulls Horace Grant.
– Rywalizacja była spora. Oczywiście, że wyprowadzano ciosy, dochodziło do wielu bójek. Cieszę się, że w tamtym czasie nie było mediów społecznościowych – tłumaczył.
– Pewnego razu Will ustawił przeciwko niemu nieprzepisową zasłonę. Michael powiedział do niego: "nie rób tego więcej". Ten na to: "o czym ty gadasz?". Taki był Perdue – mówił Grant. – Naturalnie zagraliśmy tę akcję jeszcze dwukrotnie. Nieprzepisowa zasłona. Jordan podchodzi do Perdue i bum, walnął go, było po wszystkim – wspominał.
Perdue nie mógł do końca się bronić. Gdyby pobił Jordana, ucierpiałby cały zespół, a Michael musiał o tym wiedzieć. Rozdzielono ich, ale do samolotu na najbliższy mecz center wsiadał z sińcem pod okiem.
Mniej szczęścia miał Rodney McCray, który w sezonie 1992/93 trafił do Bulls, żeby spróbować odbudować niezłą wcześniej karierę. Skrzydłowy nie wytrzymał rywalizacji z Jordanem na treningu, jego odzywek do rywali. – Michael był jednym z najbardziej złośliwie rywalizujących, jakich kiedykolwiek widziałem. Praktycznie zrujnował dla nas McCraya. Kiedy grali naprzeciw siebie w meczach treningowych, Michael krzyczał mu w twarz: "jesteś przegrany! Zawsze będziesz przegrany!" – opowiedział były trener-asystent w Bulls Johnny Bach.
– Potem Rodney miał problemy, żeby trafić proste rzuty – dodał. Ostatecznie jordanowska mentalność sprawiła, że McCray zakończył karierę w 1993 roku jako 32-latek. Obrońca się nie zmienił, bo u schyłku kariery w podobny sposób traktował Kwame'a Browna. "Jedynka" z draftu w 2001 roku nigdy nie zrobiła wielkiej kariery w Washington Wizards, ale "MJ" tylko mu to utrudnił.
Dziwnych relacji z kolegami z zespołu było więcej. O arogancji Jordana przekonał się między innymi Luc Longley. Środkowy chciał ustawić obrońcy zasłonę w meczu z Houston Rockets, ale wtedy usłyszał krzyk: "nie potrzebuję jej, zejdź mi z drogi".
Siłę gniewu Jordana podczas treningu na własnej skórze poczuł też Steve Kerr, w ostatnich latach trener Golden State Warriors. – Raz się z nim nie zgodziłem. Wtedy uderzył mnie w twarz – wspominał. – To jedna z lepszych rzeczy, jakie mi się przytrafiły. Musiałem się postawić i mu oddać. Myślę, że w ten sposób zyskałem sobie trochę szacunku – tłumaczył.
I prawdopodobnie miał rację. W sezonie 1996/97 Jordan wykazał się brakiem taktu wobec Roberta Parisha. Doświadczony center, do dziś rekordzista w liczbie występów w NBA, kończył karierę w Bulls. Był legendą ligi, wielokrotnym mistrzem, członkiem mistrzowskich Celtics, których Bulls nie mogli pokonać.
Reszta koszykarzy okazywała wysokiemu zasłużony szacunek, ale Jordan postanowił pokazać, kto rządzi w Chicago. Podczas pierwszych treningów "wsiadł" na niego i krzyczał w twarz. Wreszcie center zareagował. – Powiedziałem mu: "nie jestem w tobie tak zakochany jak inni. Też mam kilka pierścieni mistrzowskich" – wspominał Parish w rozmowie z NBC. – Odpowiedział: "skopię ci dupę". Podszedłem na krok i odrzekłem: "nie, tak naprawdę tego nie zrobisz". Potem już mnie nie zaczepiał – podkreślił.
W pewien sposób podobnym przypadkiem był Dennis Rodman, jeden z najdziwniejszych ludzi, z jakimi grał Jordan. W latach osiemdziesiątych skrzydłowy był ważnym ogniwem mistrzowskich Pistons. Potem pomógł Bulls zdobyć tytuły w 1996, 1997 i 1998 roku. W trakcie gry w Chicago nie miał otwartego konfliktu z obrońcą... Ale nigdy nie odezwał się do niego słowem poza parkietem. Przez trzy lata nie wymienili ze sobą prywatnie nawet zdania!
Na co komu fair-play?
Nie należał do graczy najbardziej uczciwych. Jordan wykorzystywał triki psychologiczne, znęcał się nad rywalami i kolegami. Jednym z nich był Charles Barkley, MVP ligi z 1993 i MVP meczu gwiazd w 1991 roku. Obu łączyła koleżeńska więź, często grywali ze sobą w golfa i to właśnie w kluczowym momencie wykorzystał koszykarz Bulls.
W 1993 roku Phoenix Suns Barkleya byli rywalem Chicago w finale NBA. Między spotkaniami "MJ" i "Chuck' grywali w golfa. Tak było też przed czwartym meczem, kiedy Byki prowadziły w serii 2:1. Tuż przed partyjką Jordan podszedł do rywala i dał mu diamentowe kolczyki za 20 tysięcy dolarów, kompletnie bez okazji.
Asystent trenera Bach był przy wszystkim i nie rozumiał gestu, spytał więc, o co chodzi. – "Nie stanie mi na drodze przez resztę serii. 20 tysięcy dolarów, co to dla mnie? Charles myśli, że jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. Nienawidzę tego spaślaka" – odpowiedział Jordan. Potem w czwartym meczu zdobył 55 punktów, a Barkley nawet go nie dotknął.
Taki był od początku. Jeszcze gdy grał w NCAA dla North Carolina został zaproszony do domu na partyjkę kart przez kolegę z zespołu – Buzza Petersona. Grała też mama koszykarza, pani w podeszłym wieku. Nie stawiono pieniędzy, chodziło o przyjacielskie spędzenie popołudnia.
Nawet w takim wypadku Jordan nie odpuścił. Kiedy mama Patersona wyszła do łazienki, Buzz złapał kolegę na próbie oszustwa. Chciał podejrzeć jej karty i wygrać, nieważne czy fair. Takie prywatne wypady są zresztą w jego karierze rzadkością, na przykład wstęp do jego domu w czasach Bulls miał tylko Pippen i to nie dlatego, że byli wielkimi kolegami... "MJ" chciał w ten sposób okazać szacunek.
Niewiniątkiem nie był także prywatnie. W oczach kibica życie Jordana wykreował "Kosmiczny mecz". Przykładny, choć zapracowany ojciec, który tylko czeka, żeby wrócić do domu. W rzeczywistości uśmiechnięta żona kilkanaście lat później wniosła papiery rozwodowe. Michael był kobieciarzem i słono za to zapłacił, po sprawie sądowej musiał jej oddać, bagatela, 168 milionów dolarów.
Wszystkie wady zbierają się w Hornets
To, co przykryła wielka kariera Jordana, brutalnie odkrywa rzeczywistość gwiazdy po zawieszeniu butów na kołek. Od lat jego podstawowym zajęciem jest bycie właścicielem Charlotte Hornets (wcześniej Bobcats) i robi to dużo gorzej od gry w koszykówkę. Od początku istnienia klub jest jednym z najsłabiej prowadzonych w NBA i dziś też nie widać większych nadziei na poprawę sytuacji. Jeśli kiedyś "MJ" nie potrafił przegrywać, to jako działacz mógłby zrobić już z tego doktorat.
Jordan sam jest jednym z podstawowych powodów niepowodzeń. Praktyki, które uprawiał na kolegach z zespołu, przeniósł na własnych zawodników. Krzyk, wymagania, brak planu i wyrachowania... Nie ma argumentów na poprawę sytuacji.