Chciałem wiedzieć wszystko. Także to, czy mogę umrzeć. Odpowiedź była jasna: "Tak, bo nie wiemy jeszcze wszystkiego, musimy poczekać na kolejne badania" – wyznaje Bjoern Einar Romoeren. Były rekordzista świata ma za sobą rok wzruszeń i katorgi oraz ostatnią chemioterapię,. "Ciężko chorować. Najtrudniejsze jest to, że nie możesz dać siebie w pełni najbliższym, a oni wszyscy robią wszystko dla ciebie".
Telefon odbiera w szpitalu. Jest środa, dzień wcześniej przyjął ostatnią dawkę chemioterapii. Trzynastą – więcej niż miał zwycięstw w Pucharze Świata. Medalista olimpijski i mistrzostw świata. Urodzony 1 kwietnia, skory do żartów. Pierwszy człowiek, który doleciał niemal do 240 metrów. Przez sześć lat nikt nie ustał dłuższego skoku. 16 lipca 2019 roku ogłosił, że choruje na raka. 25 stycznia 2020 roku wyjdzie do domu.
– Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: Zacznę jak wszyscy. Jak się czujesz?
– Bjoern Einar Romoeren: Pierwsze dni po kolejnej chemioterapii zawsze są ciężkie. Wszystko dzieje się wolniej, nie do końca masz orientację, trudno cokolwiek zaplanować. Dzisiaj jestem dość zrelaksowany, nie dotknęła mnie aż tak ta dawka.
– Można powiedzieć, że to już za tobą?
– Nie, terapia trwa. Każdy rak jest inny, a chemioterapię dopasowuje się do choroby. W moim przypadku jest dość ciężka... Kiedy trafiam do szpitala, spędzam tu prawie cały tydzień. Teraz zostaję do soboty.
– Zapewne odwiedza cię rodzina?
– Oczywiście, przychodzą bliscy. Ale po chemioterapii jestem wyczerpany. Przyjeżdża mama. Także żona. Zabiera ze sobą przynajmniej naszą córeczkę, kiedy synek jest w przedszkolu. Nie ma sensu, żeby za każdym razem jechał do szpitala. Liczy niewiele ponad dwa lata, wie, że taty nie ma w domu. Dla małego umysłu to trudne do pojęcia. Czasami do mnie też przyjeżdżał, zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, więc nie tylko rozmawialiśmy przez Skype'a.
– Dzieciom trudno zrozumieć, że tata nie ma sił do zabawy, że musi się czymś martwić.
– Chyba nieźle nam to wychodzi. Ale na pewno jest to trudne. Po chemii jestem zawsze zmęczony. W domu staram się upewnić, że mam wystarczająco dużo sił, żeby pobawić się z synkiem. To jednak ciężkie przy tak niskim poziomie energii. Po chwili nadaję się od razu do łóżka i zakładam maskę, taką jak Noriaki Kasai i Ryoyu Kobayashi.
– Przyzwyczaiłeś się, że kontrolujesz ciało. A teraz straciłeś tę kontrolę, z organizmem dzieje się stale coś złego. Jak to zaakceptować?
– To prawda... z dnia na dzień nie jesteś w stanie pójść na zwykły spacer. Byłem sportowcem. Kiedy przestałem skakać, a nie trenuję już od 2014 roku, to utrzymywałem jednak dobrą formę fizyczną. A potem nagle nie mogłem zejść ze schodów. Myślę, że to ten brak energii... Normalnie latałem cały dzień, robiłem masę rzeczy, bawiłem się z dziećmi, a kiedy szedłem spać, to wciąż pełen energii. A teraz... wyjdę do ogrodu i mówię sobie, że może warto pójść do łóżka, przespać się trzy, cztery godziny. Jestem słaby. Przyjaciele przynieśli mi kosmetyki. Musieli mi je otworzyć w łazience, bo nie miałem tyle sił w rękach. To dziwne. Trzeba trenować, żeby wrócić do normalności.
– Żeby znieść to, o czym kiedyś nie myślałeś?
– Dla skoczka trening kardio nie ma znaczenia. Albo tylko bardzo małe, bo po wjechaniu wyciągiem trzeba przejść ledwie kilka kroków. Ale ta wydolność się przydaje, kiedy trzeba wytrzymać dzień, znieść wysiłek fizyczny, konkursy, podróżowanie, treningi. Każdy musi mieć dobrą wydolność. Chciałbym powoli wracać do tamtego stanu... Teraz tylko na to czekam.
– Mówiłeś o dzieciach, że mają tyle energii, a tobie jej brakuje. Myślisz sobie wtedy: "Muszę, po prostu muszę" i odnajdujesz siły?
– Oczywiście, że dzieci dają tę motywację. Zawsze uwielbiałem dzieci. A kiedy masz swoje, to coś wyjątkowego. Łatwiej ustalić priorytety. Kiedy jesteś skoczkiem, masz inne. Muszę zrobić to, tamto, treningi, poprawić się tak albo inaczej. Kiedy zostajesz ojcem, to przyjemnie odebrać telefon dziecka. Ktoś dzwoni, mówi: "Hej! Wszystko dobrze, dziś robiłem to i to". Wtedy leżę w łóżku i odpoczywam, bo wiem, że muszę wrócić do domu i mieć siły robić to, na czym mi zależy. To jest najważniejsze. Uwielbiam bawić się z synem.
– Tylko organizm jest innego zdania...
– Czasem jest ciężko, zwłaszcza w weekendy. Czujesz się bardzo zmęczony i nie masz wyjścia, musisz powiedzieć: "Przepraszam, nie mam już siły, chyba lepiej będzie, jak pójdę się położyć na kilka godzin". To nie jest łatwe. Stoję na schodach i słyszę, jak synek mówi: "Tata też powinien przyjść się pobawić". Ale jakoś sobie radzimy. Chyba wyrośnie na synka tatusia. Chodzi teraz i mówi: "Tatuś, tatuś, tatuś". To miłe... (cisza) I ciężkie... Ciężko chorować. Najtrudniejsze, kiedy zachorujesz, jest to, że nie możesz dać siebie w pełni najbliższym, a oni wszyscy robią wszystko dla ciebie.
– Czy dwuletniemu dziecko można przekazać, że tata nie jest przeziębiony, nie ma grypy, tylko jest poważnie chory?
– Nie do końca. Kiedy zacząłem terapię, syn miał półtora roku. Wiedziałem, że zauważy, jak zmienia się mój wygląd, że tracę włosy. Pewnego dnia bawił się akurat z żoną, a ja wziąłem go i przy nim ścinałem sobie włosy. Inaczej przyszedłby do domu i zobaczył mnie łysego. Jest coraz starszy i coraz bardziej świadomy. Mówimy mu, że tata musi pójść do szpitala, bo znów zachorował, a on tego nie chce, protestuje: "Nie, nie, nie możesz". Jest zły, ale kiedy odwiedzi mnie w szpitalu, to ma frajdę, bawi się moim elektrycznym łóżkiem. Góra, dół, góra, dół. A kiedy pytam go o swoje włosy, jak to dziecko, odpowiada: "O, nie! Gdzie się podziały włosy?" Dokładnie tak samo, jak kiedy zgubi jedną ze swoich zabawek: "O nie!" Myślę, że nie zrozumiałby różnicy, gdybym powiedział, że jestem chory albo jadę na wakacje. To mówię, że jestem chory.
– Podchodziłeś do lustra i widziałeś w nim nie tego samego człowieka…
– Jak ściąłem włosy, było w porządku. To nawet ciekawe zobaczyć w lustrze ogoloną głowę. Ale kiedy naprawdę straciłem włosy, brwi, rzęsy, brodę, nie było już żadnego kontrastu, wszystko jak z jednego materiału... Nadal nie mogę się do tego przyzwyczaić. Znajomi przychodzą na kolację do naszego domu, żartujemy, bawimy się, potem idę do toalety, patrzę w lustro i mówię sobie: "O, cholera!" Siadam do stołu, żartuję, a sam wyglądam jak jeden wielki żart. Znajomi nie przywykli jeszcze do widoku mojej twarzy bez brody... Ale myślę, że mężczyznom i tak jest dużo łatwiej niż kobietom. To dla mnie niezwykłe, wolę o tym nie myśleć. Zresztą, wyglądasz jak gówno, więc to już bez znaczenia...
– Wiele było takich nocy, leżałeś obok żony i myślałeś "dlaczego ja? Dlaczego akurat ten, który całe życie uprawiał sport?"
– Nie aż tak. Trzeba sobie uświadomić, rak nie wybiera, nie patrzy na to, czy jesteś sportowcem, czy kimkolwiek innym. Raka, na którego zachorowałem, nie dostajesz w genach. W organizmie cały czas mnożą się komórki, jedne szybciej od drugich. W moim ciele pojawiła się jedna zła, ona może być w też twoim ciele, w ciele każdego z nas. Niektóre są po prostu niewłaściwe. Ale tylko kilku pechowców zachoruje na raka. Lekarz powiedział mi, że mógłbym żyć inaczej i też zachorować na tego samego. To jak przeciwieństwo wygranej w wielkiej loterii. Taka sama szansa, tylko skutek trochę inny...
– I musiałeś zaakceptować intruza...
– Najdziwniejsze w walce z rakiem jest to, że możesz go zobaczyć, ja go czułem, bo to był dość duży guz. Może tu wyszła moja natura sportowca. Myślenie o tym, co będzie, a nie o tym, co było. Kiedy usłyszałem diagnozę, dowiedziałem się, że choruję na paskudnego raka, byłem w szoku. Ten najczęściej dopada dzieci, a ja miałem prawie czterdzieści lat?! To najtrudniej zaakceptować. Ale od razu w głowie zrodziła się myśl, że mam większe szanse pokonać chorobę niż pokazują statystyki. Mój umysł przeszedł bowiem przez wiele sytuacji, trudnych zdarzeń, więc muszę być twardy. Przede wszystkim psychicznie. Nie ma sensu chodzić w kółko i dywagować "mogę umrzeć". Każdy z nas może umrzeć, życie może się skończyć w każdej chwili, więc co da rozmyślanie o śmierci. Najtrudniej było mi patrzeć na moją żonę, na rodzinę... Oni nie mogą zrobić kompletnie nic.
– Przecież nie usiądziesz i nie zaczniesz się użalać...
– Zawsze powtarzam, że rak to praca na pełen etat. Chemioterapia, radioterapia, operacja. Ale wciąż... najtrudniej było mi z powodu rodziny... Chciałem powiedzieć coś optymistycznego, starałem się, żeby życie biegło dalej, tak jak wcześniej, normalnie. Tylko że musisz sobie zdać sprawę, że nie nie jest już normalne. Chodziliśmy z żoną w góry, a potem nie byliśmy już w stanie pójść w nasze miejsca, pojechać na wakacje. Nie możemy teraz nic zaplanować, żadnego wyjazdu. Po tygodniu w szpitalu jestem tak słaby, że właściwie przez kolejny tydzień nigdzie nie wychodzę. Jeśli mam przypływ sił, to najwyżej pójdę do ogrodu, wezmę wózek. Moja żona, jeśli ma się spóźnić po syna do przedszkola, już teraz nie zadzwoni: "Bjoern, mógłbyś po drodze się zatrzymać?" Bo ja przez tydzień nie powinienem widzieć ludzi. To boli, bo to dotyka nie tylko mnie...
– Trudniej usłyszeć taką diagnozę czy przekazać ją żonie, rodzinie? Powiedzieć – "jestem chory i to bardzo poważnie"?
– To trochę inaczej. Nie otrzymujesz wiadomości, że masz raka. Otrzymujesz wiadomość, że możesz mieć raka, na razie wykryto tylko guza. A ten guz może być złośliwy, ale nie musi. I wtedy poddajesz się badaniom, które to określą. I powiedzą ci, jak wielką dawkę chemioterapii zniesie organizm. Kiedy się o tym dowiedziałem, wyszło, że to nie plecy stanowiły problem, tylko guz w plecach. Oczywiście, to bardzo trudne przekazać taką wiadomość i ciągle przypominać, że to wcale nie wyrok śmierci. Może się okaże, że otworzą plecy, wytną guza i będzie w porządku. Dla bliskich to był jeszcze bardziej bolesny cios niż dla mnie. Od szesnastego roku życia miałem problemy z plecami, poddałem się operacji w 2012 roku, a w 2013 znów je uszkodziłem, mimo tego skakałem do 2014 roku. Wtedy już nie było szans, żebym kontynuował karierę. Plecy co jakiś czas sprawiały mi kłopot, ale znałem samego siebie. Mówiłem: "Jest źle, muszę zostać w łóżku, nie nadwyrężać ich przez kilka dni". Żonie trudno patrzeć, jak mąż cierpi, ale wiedziała, że to po kilku dniach przejdzie.
– Aż nie przeszło…
– Wtedy już było tak źle, że zadzwoniłem do mojego lekarza, wziąłem nawet leki przeciwbólowe, choć normalnie ich nie zażywam. Zrobiliśmy nowe prześwietlenie i wyszło, że to coś innego, to nie tylko problem z plecami. To guz. Taka diagnoza spada na ciebie jak grom z jasnego nieba. Potrzebowałem trochę czasu, rozmawiałem z innymi, bo przecież człowiek nic o tym nie wie. Zadajesz sobie pytania, na które nie znasz odpowiedzi. Na szczęście już po kilku dniach trafiłem do szpitala na badania, usłyszałem informacje o możliwych wynikach. Lekarze byli ze mną szczerzy. Tak jest lepiej niż życie w niepełnej świadomości, z tysiącem pytań. Chciałem wiedzieć wszystko. Także to, czy mogę umrzeć. Odpowiedź była jasna: "Tak, bo nie wiemy jeszcze wszystkiego, musimy poczekać na kolejne badania". Wiedzieli, że mam raka, ale wierzyli, że bez przerzutów do płuc, a wtedy szanse są większe.
– Odczuwałeś lęk, że któregoś dnia nie otworzysz rano oczu?
– Nie obawiałem się, że umrę z dnia na dzień. Ale tak, pojawiały się myśli, że umrę za wcześnie, że zostawię dzieci, żonę... Była wtedy akurat w ciąży, za kilka tygodni miała się urodzić nasza córeczka. Oczywiście, przyszły ciężkie dni. Dużo rozmawiałem z rodziną, z przyjaciółmi, z moim szefem, dyrektorem sportowym. Początkowo myślałem sobie, że może nie będzie tak źle, ale potem dowiedziałem się, że to jednak rak. Na szczęście bez przerzutów, a wtedy da się z tą chorobą jeszcze walczyć. Potem przyszły słabsze chwile, chodziłem, uzmysławiałem sobie, że to trudny rok dla mnie, mojej rodziny, a po chemioterapii też nie będzie łatwo. Nadal nie jestem sobą. To długa droga. Kiedy poddasz się operacji pleców, wiesz, że czeka cię wiele pracy. Ale w moim umyśle, w umyśle synka, szybko wracam do siebie. Mogę mieć teraz tylko nadzieję, że tak ekstremalne leczenie zostawi po sobie jak najmniej śladów…
– Po takim wyroku patrzy się na życie bardziej filozoficznie? Zaczyna dostrzegać, że to wszystko nie jest dane raz na zawsze?
– Z jednej strony, nie do końca. Muszę mieć sto procent pewności. Jak podczas skoku... siadam na belce startowej, a ludzie dziwią się "jaki ty jesteś głupi, myśląc, że już wygrałeś". A ja siadałem właśnie z myślą, że przecież mogę wygrać. Trzeba mieć takie przekonanie, wierzyć w siebie, w pozytywne zakończenie. Z drugiej strony, należy pozostać realistą. Nie można przesadzić. Skoczysz za krótko, jesteś daleko w konkursie, musisz wiedzieć, że nie do końca wyszło, to nie był twój dzień. Ale poszłoby mi znacznie gorzej, gdybym tak myślał jeszcze przed skokiem. Gdybym miał wątpliwości, czy coś mi wyjdzie. Tak sam zmniejszasz sobie szanse. Tutaj to samo. Jasne, wszystko się zmieniło i zmieni, mimo że chemioterapię mam już za sobą. Co trzy miesiące muszę stawiać się w szpitalu na badania, musimy czekać na wyniki, czy wykryto komórki rakowe, czy nie. Ale ja nadal planuję, myślę, co zrobić dla dzieci w ogrodzie, o tym, czego nie zrobiłem zeszłego lata. O ogrodzeniu, o placu zabaw. I to mnie raduje. Mam teraz dużo czasu, tylko niektóre rzeczy mogą trwać nieco dłużej.
– Ciało cierpi, psychika jeszcze bardziej.
– Jesteśmy małżeństwem od paru ładnych lat, a w związku jeszcze dłużej. Powiedziała mi, że nigdy nie widziała, jak płaczę. A teraz mogę się nagle rozpłakać z byle powodu. Tak to się zmieniło. Jak chłopczyk, mała beksa. Ale żona kocha mnie teraz jeszcze bardziej. I to akurat jest dobre!
– Zastanawiałeś się, czy w analogicznej sytuacji byłbyś tak silny jak ona?
– Myślę, że nie... Sam nie wiem... Mam nadzieję, że nigdy się o tym nie przekonam. Podziwiam ją. Trudno mi sobie to wszystko wyobrazić. Znalazła sposób, jak sobie z tym radzić. Nie siedzi w domu, ma realistyczne spojrzenie na sytuację. Zajmuje się córeczką, spotyka ze znajomymi, stara, żeby życie toczyło się dalej. Zatrzymuje się przy szpitalu, szczęśliwie to tylko dziesięć minut od domu. Kiedy rozmawiamy przez telefon, oczywiście, interesuje ją, jak przebiega leczenie, opowiada o tym, co w domu, czy synek poznał jakieś nowe słowo. Próbujemy żyć normalnie, tak jak tylko to możliwe. Kiedy w lipcu przyszła na świat córeczka, to były chwile szczęścia całej rodziny.
– Radość próbowała wyprzeć smutek?
– Nowe życie, uczucia z dwóch stron barykady. Trudno o gorszy moment na taką diagnozę niż czas, w którym czekasz na narodziny dziecka. Ale uznaliśmy, że to dobry sposób, by skoncentrować się na czymś innym. Moje rokowania nie były wtedy najlepsze. Na pewno żona obawiała się, że zostanie sama w wielkim domu i wszystko zacznie się sypać.
– Miłość to nie jest bajka, to często próba wspólnego życia na krawędzi?
– Porównam to do igrzysk olimpijskich, najważniejszych zawodów sportowca. Jeśli zaczniesz robić coś inaczej, sam pozbawiasz się szans na sukces. W każdej sytuacji trzeba starać się zachowywać po prostu normalnie. Bo to normalnie miałeś wcześniej i to normalnie to coś, czego pragniesz w przyszłości. Ale kiedy wydarzy się coś takiego, to trudno o balans. Dla mnie i żony czymś normalnym były wyjścia w góry, spędzanie czasu poza domem, spacery. A ja teraz nie mogę i należy się przystosować do tego stanu. Staramy się znaleźć coś innego, cieszyć udanym dniem, skoro nie możemy wyjść, to zróbmy coś przyjemnego w domu. Muszę się odpowiednio odżywiać, ale przecież nie tylko kalorie dają radość z jedzenia. Mama i przyjaciele przychodzą czasami do domu, by zająć się dziećmi, a my wychodzimy do restauracji. Jesteśmy sami ze sobą. Trudno podsycać miłość, kiedy życie ucieka, a sytuacja jest tak trudna, ale chcemy, żeby było jak najnormalniej.
– Chciałbyś dać żonie wszystko jak kiedyś, ale wiesz, że to niemożliwe. To pewnie frustrujące? Obwiniasz się?
– Nie, nie czuję, żeby to była moja wina. Najgorzej jest, kiedy leżę na górze w łóżku i słyszę dzieci. Syn chce się bawić, krzyczy "mamo, mamo!", a córeczka płacze, chce butelki, ty przecież nie śpisz, ale wiesz, że nie masz sił, żeby pomóc...
– Bliscy też chcieliby się rozpłakać, ale nie mogą. Muszą zarażać cię optymizmem.
– Cały czas staram się mieć uśmiech. Tylko to zmęczenie... Kiedy mam dobry dzień nie dzwonię do każdego z przyjaciół. Wolę zachować energię dla tych najbliższych. Mieliśmy cudowne święta, ale po świętach wszyscy są zmęczeni, nawet bez raka. Spotkania, chodzenie, przyjmowanie gości, żona zajmowała się dziećmi całymi dniami. Z jednej strony to daje ci energię, a z drugiej ją odbiera, bo nie starcza sił nawet, żeby pomyśleć, co powiedzieć w trakcie kolejnej rozmowy.
– Co powiedzieć, o co pytać...
– Ludziom sprawia problem rozmawianie o raku, pytanie o to, czy przeżyję. Potrafię się wczuć w ich role. Nie mam problemu, żeby odpowiadać tym, którzy chętnie zadają mi pytania. Mówię, że to nie tak, że w tym momencie wiemy to i to, że mam duże szanse...
– Jakie są rokowania? Jak wiele dzieli cię od normalnego życia?
– To pytanie, które sam sobie zadaję najczęściej. Nie potrafią mi na nie odpowiedzieć. Jedyne, co wiem, to że nie mogę się spieszyć. Jeśli włożę buty, ruszę z domu, padnę. Moje ciało nie jest zdolne już do wysiłku, musi się oswoić z tą trucizną. Zdrowie psychiczne nie będzie OK bez zdrowego organizmu i na odwrót. Niedługo spotkam się z fizjoterapeutą i zasięgnę języka, jak się pozbierać. Nie potrafię odpowiedzieć teraz na postawione tak pytanie ani tobie, a tym bardziej sobie. Nie wiem też, kiedy wrócę do pracy. Rozmawiałem z przyjacielem, dyrektorem sportowym i zapewniał mnie, że zrobi wszystko, bym wrócił, jak tylko będę na to gotowy. To zabierze jednak sporo czasu. Jak powrót po kontuzji.
– Czyli coś, do czego przywykłeś.
– Raz lepiej, raz gorzej i zawsze chcesz się upewnić, że wszystko idzie zgodnie z planem. Najpierw do przodu, potem krok w tył, zawsze tak samo. Nie ma innej drogi – fizycznie i psychicznie. Nie będę mógł być przez cały ten czas w domu. Ale już wiem, że całą energię spożytkuję na zabawę z dziećmi, nawet za cenę dłuższego pobytu w siłowni, wśród ciężarów. Teraz liczy się tylko, żeby zabrać córeczkę w wózku na spacer, być blisko natury, mieć długie spacery. Chciałbym bawić się też na dworze z synem, zabrać go w góry, bo tak lubi śnieg, a na razie nie spadł w Oslo...
– Leczenie nie kończy się z ostatnią chemią...
– Wciąż choruje, organizm jest w gorszym stanie niż kiedykolwiek. I przez kilka tygodni tak będzie. To już nie skoki, kiedy po sezonie jedziesz na wakacje, nie trenujesz w siłowni, a jak wracasz czujesz się jak upodlony. Czeka mnie bardzo długa droga. Muszę zacząć od chodzenia, małych spacerów, a to wyzwanie dla faceta, który kiedyś wstawał i na pytanie czy idziemy w góry odpowiadał: "Jasne! Czemu nie?" A teraz wstaję i myślę, że muszę przejść długą drogę do mamy, choć mieszka ledwie kilkaset metrów od nas.
– Ze szpitalem na dobre się nie pożegnałeś?
– Przez dziesięć lat będę musiał chodzić na kontrole. Myślę, że przez pierwsze pięć co trzy miesiące, później co pół roku, co rok, jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, jeśli nie opuszczą mnie pozytywne myśli. Możemy liczyć na świetną opiekę zdrowotną w Norwegii. Gdyby działo się znów coś złego, to na pewno szybko to wychwycą. Rokowania są dobre. Mówię sobie: nic nie znajdą, dobrze zareagowałem na leczenie.
– Mogłeś liczyć na wsparcie m.in. Adama Małysza. Koledzy ze skoczni walczyli z rakiem razem z tobą.
– Miałem zawsze wielu przyjaciół. Ale życie jest takie, że trudno utrzymywać bliskie relacje ze wszystkimi. I nagle... To było tak cudowne, te wszystkie wiadomości od tych ludzi, od przyjaciół z Pucharu Świata, nie tylko z Norwegii. Z niektórymi nie rozmawiałem od piętnastu lat. A oni przez media społecznościowe napisali do mnie. Coś wspaniałego. Otrzymywałem wsparcie od związanych ze skokami z całego świata, a potem rozpoczął się sezon i widziałem transparenty z pozdrowieniami dla mnie. To było wzruszające, że aż tylu przejmuje się moim losem. Nigdy niczego nie ukrywałem. Kiedy doznałem kontuzji, to mówiłem o tym otwarcie. Zachorowałem na raka, więc też o tym powiedziałem. I zaczęli mnie wspierać nawet ci, których nie znałem. Fani z całego świata sprawili mi najlepszy prezent, jaki może otrzymać ktoś chory na raka. Z małych łatek uszyli dla mnie nawet koc. Nie wiem, ilu dołożyło swoją łatkę. To aż dziwne, że tyle osób przejmuje się twoim losem... Tak, to dziwne.
This is so warming. Legendary Adam Malysz with a lovely message to @romoeren ❤️😢😊 Best wishes in your fight against cancer 🥊🥊🥊 @raw_air pic.twitter.com/9uymt0GTxE
— Hopplandslaget 🚀 (@Norskijump) December 14, 2019
– W poszukiwaniu otuchy miałeś rozmowy z tymi, którzy wygrali z rakiem?
– Najczęściej rozmawiałem z chorymi z mojego piętra w szpitalu. Mówiłem otwarcie. Moje leczenie trwało tak długo, że pacjenci się zmieniali. Przychodzili po mnie, wychodzili przede mną. Trzynaście chemioterapii, to niespotykane. Zazwyczaj ludzie przyjmują cztery do sześciu. Ale dobrze było wiedzieć, jak się czują po chemii. Wspominałem, że to rak, który dotyka dzieci. Często ich dziadkowe, rodzice kontaktują się teraz ze mną, prosili mnie, żebym przystanął, porozmawiał, powiedział, jak sobie radzę. To daje milion razy więcej niż leżenie w łóżku i oglądanie Netflixa. Poznałem przyjaciela, który miał sześć chemioterapii, ale przyszedł po mojej pierwszej lub drugiej. Spędzaliśmy razem czas, razem przez to przechodziliśmy. Takie doświadczenie odmienia każdego człowieka.
– Rok 2019 był najgorszy?
– To pytanie bez jednoznacznej odpowiedzi. Trochę tak, trochę nie. Na pewno terapia, leczenie, jego wpływ na moją rodzinę, świadomość, że nie mogę im pomóc to prawdopodobnie najtrudniejsze chwile mojego życia. A z drugiej strony wydarzyło się też tak wiele dobrego. Urodziła się pierwsza córeczka, widzę, jak dorasta, jak się rozwija. W pewien sposób to najgorszy rok w moim życiu, ale także jeden z najwspanialszych.
– Teraz dostrzega się to, czego nie widziało wcześniej. Cieszą małe rzeczy, które wcześniej umykały?
– Nie ma szans, żeby się po tym nie zmienić. Tyko nie wiem jeszcze, jak bardzo się zmienię, w jaki sposób. Wciąż nie żyję normalnie, wciąż nie mam na to sił. Na razie dostrzegam wielkie zmiany fizyczne. I to, że teraz cały czas płaczę, na przykład jak obejrzę smutny film. Zachowuję się jak dziewczynka. A kiedyś bym się tego wstydził. Sądzę, że to wpłynie na rodzinę, będziemy spędzać więcej czasu, bardziej doceniać małe chwile, udane dni, nie roztrząsać tych złych. Bo na pewno przyjdą gorsze momenty, bo w każdym życiu, każdym związku przychodzą...
– A teraz jesteś szczęśliwy?
– Tak, oczywiście! Właściwie to przez cały czas byłem szczęśliwy. Po prostu zmieniła się sytuacja. To inne szczęście niż to, kiedy biłem rekord świata. Może mam przed sobą perspektywę długiego, pięknego życia? Ale pozostaję realistą, bo wiem, jak wiele włożyłem w to wysiłku. Za mną prawdopodobnie najważniejszy odcinek etapu. Teraz mogę pracować jak zawodnik, krok po kroku, bez wybiegania w przyszłość. Ludzie pytali w święta o chemioterapię, więc odpowiadałem im, że to jak w skokach. Skończyła się pierwsza seria, trwa druga, bo jeszcze czeka mnie kolejna chemia. Dopiero teraz mogę naprawdę myśleć o tym, co dalej.
– Rozmawiamy tuż przed konkursami w Zakopanem, gdzie zawsze cię kochano... W tym roku znów okażą ci wsparcie.
– Mam nadzieję, że za rok będę tam z Wami!
Rozmawiał Antoni Cichy