{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Heroizm Jaszki i niezwykła przemiana Bieleckiego. 1 lutego Polacy zdobyli brąz MŚ 2009 w Chorwacji

1 lutego mija 11 lat od wywalczenia przez polskich piłkarzy ręcznych brązowego medalu mistrzostw świata w Chorwacji. Ponad dwutygodniowe zmagania, w trakcie których rozegrali 10 meczów, biało-czerwoni zwieńczyli doskonałym występem przeciw mistrzom Europy Duńczykom. A bohaterami zostali ci, którzy we wcześniejszych meczach zawodzili.
Szyba show i dogrywka z Hiszpanią. Mija pięć lat od brązu MŚ w Katarze
Chorwackie mistrzostwa to nie był turniej Karola Bieleckiego. Dwa lata wcześniej, podczas zwieńczonego srebrem mundialu w Niemczech, "Kola" był główną strzelbą kadry i jej najważniejszą postacią. Ale w Chorwacji nie szło mu od początku. Ani w pierwszej, ani w drugiej rundzie nie rozegrał takich zawodów, którymi w pojedynkę rozstrzygałby losy gry. Aż przyszedł mecz o brąz.
– Miałem poczucie, że ten turniej nie idzie tak, jakbym chciał. Potrzebowałem zmiany. Musiałem odciąć się od tego, co było wcześniej i wyjść w końcu odmieniony. Tak, jakbym zaczynał coś nowego – wspomina.
Najpierw szukał wsparcia w rozmowach, ale gdy te nie przyniosły rezultatu, próbował motywować się muzyką. To wciąż jednak nie było to, czego szukał. Aż postanowił... zgolić włosy.
Za maszynkę chwycił będący z nim w pokoju Mariusz Jurasik, który później, w geście solidarności, ogolił też swoją głowę. Po latach krążyły plotki, że była to konsekwencja przegranego zakładu, ale nie jest to prawdą. – Po prostu stwierdziłem: "Józek, siadam, a ty golisz mnie na zero. Może jutro będzie lepiej, zobaczymy" – wyjaśnia Bielecki.
– Karol był bardzo sfrustrowany. Nie szło mu i w końcu stwierdził: "nie no, trzeba coś zmienić!". Gdy zszedł na śniadanie, zamurowało mnie – opowiada Marcin Lijewski.
– Dla mnie z kolei to był sygnał, jasny sygnał: "trenerze, jestem w 100 procentach gotowy". Nie przeprowadziliśmy żadnej rozmowy. Po prostu go zobaczyłem i wiedziałem, że ten chłopak rozegra doskonały mecz – dodaje Bogdan Wenta.

I tak było. Wyglądający jak dwumetrowy buddyjski mnich Bielecki rzucił 10 goli na 14 prób. Osiem z nich padło po rzutach zza linii dziewięciu metrów. Broniący duńskiej bramki Kasper Hvidt i Niklas Landin momentami nie widzieli ciskanej przez niego piłki. Po prostu odwracali się i wyciągali ją z siatki.
– Siłą reprezentacji byli ludzie, którzy ją tworzyli, a naszą największą siłą był Karol. To był gość, którego nie miał nikt inny. Jeśli był szczęśliwy, jeśli tylko był w formie – mogliśmy pokonać każdego. Coś nie szło po prawej stronie czy środkiem, to Karol mówił: "daj piłkę i wracaj do obrony". I zdobywał bramkę – podkreśla Lijewski.
– Karol był tą osobą, która nie bała się odpowiedzialności. On jako jedyny potrafił rzucać z takich sytuacji, z których żaden inny zawodnik nie byłby w stanie. To był jego olbrzymi atut – dodaje Sławomir Szmal.
– Na Karola zawsze można było liczyć. A wtedy wszedł i od początku rzucał jak szalony. W każdą próbę wsadzał całą swoją frustrację – dopowiada Michał Jurecki.
W meczu z Duńczykami Bielecki był "tym" Bieleckim z mistrzostw w Niemczech, aczkolwiek trener Wenta denerwuje się na takie porównania. – Ludzie mówili wtedy: "to właśnie jest "ten" Karol!". Nie! Przecież to zawsze był "ten" Karol! Niestety, ale szybko zapominamy o momentach, w których wielokrotnie nam pomógł. Pamiętam, że ścierałem się wtedy z dziennikarzami na jego temat. Przecież ten facet tyle razy wyciągał nas z pożaru... – mówi.
Te słowa, wypowiedziane w grudniu 2018, pokrywają się z tym, co Wenta mówił dekadę temu, tuż po meczu: – Ile historii, mówienia i krytyki musiał ten chłopak wysłuchać... Proszę: obciął sobie włosy. Niech sobie goli tę "pałę" na łyso nawet i codziennie jak tylko będzie tak grał. Ale ile go to kosztowało, ile musiał otrzymać wsparcia... Dzisiaj z ławki krzyczałem, chłopaki też krzyczeli: "Kola! Nie ważne co, dajesz! Walisz ich tam!".
Bielecki ostrzeliwał duńską bramkę, a piłki dogrywał mu Bartłomiej Jaszka. Obok "Koli" był to drugi najczęściej krytykowany w trakcie mistrzostw polski zawodnik. I drugi bohater meczu o medal.
W kadrze pojawił się rok wcześniej. Pojechał na mistrzostwa Europy do Norwegii, ale tam dzielił minuty z bardziej doświadczonymi Damianem Wleklakiem i Grzegorzem Tkaczykiem. Zagrał w ledwie trzech meczach. Później nie załapał się do składu na igrzyska w Pekinie, ale gdy tuż po nich karierę reprezentacyjną zawiesił Tkaczyk, Jaszka zajął jego miejsce w drużynie. Wejść w takie buty nie było łatwo.
W Chorwacji, tak jak Bieleckiemu, nie szło mu od startu. Jeszcze w pierwszej fazie Wenta zastąpił go w składzie wracającym do zdrowia po kontuzji Arturem Siódmiakiem, ale gdy wkrótce urazu doznał Daniel Żółtak, a choroba rozłożyła Mariusza Jurkiewicza, "Jacha" wrócił do składu.
Rozkręcał się powoli. Sprawy nie ułatwiał... jego charakter. – Bartek był takim zawodnikiem, że jak się zamknął w sobie, to trzeba go było notorycznie odblokowywać – wspomina drugi trener kadry Daniel Waszkiewicz. – Był nieco introwertyczny, zamknięty. To był wtedy zupełnie inny człowiek niż teraz. Dopiero poznawał kadrę, a turniej był dla niego egzaminem dojrzałości – stwierdza obecny w Chorwacji podczas mistrzostw dziennikarz TVP Sport Grzegorz Chodkowski.
Gdy przyszedł mecz o brąz, Jaszka miał świadomość, że musi udowodnić, iż jest w stanie prowadzić grę zespołu. Tym bardziej, że mocno poobijany po poprzednich meczach był Wleklak.
– Bardzo chciałem dobrze wypaść w tym spotkaniu. Miałem poczucie, że muszę pokazać, że potrafię grać w piłkę – wspomina. – Plan był taki, by wyjść na boisko i dać z siebie 100 procent. No i chyba się udało – dodaje.
Udało się, a Jaszka dał z siebie nawet więcej: na początku drugiej połowy doznał bowiem kontuzji lewej dłoni. Okazało się, że... złamał kości w nadgarstku. Choć ból był ogromny, a napuchnięta dłoń ograniczała jego ruchy, po minucie wrócił na boisko i grał tak przez ponad kwadrans.
– Ból był bardzo duży, ale... Przecież to był mecz o medal, o trzecie miejsce! Towarzyszyła temu taka adrenalina, że zapominałem o urazie – opowiada.
Kontuzji doznał, gdy w heroiczny sposób wybił piłkę biegnącemu do kontrataku rywalowi. Od razu wiedział, że "coś" stało się z dłonią.
– Niekomfortowo upadłem, a ręka podwinęła mi się pod ciało. Gdy doktor Nowak bandażował mi nadgarstek, nie mogłem nim ruszyć, nie mówiąc o złapaniu czy trzymaniu piłki. Ale wie pan... Mówi się, że piłkarze ręczni to twardzi goście. Musiałem więc dokończyć mecz! – dodaje.
Po meczu Bogdan Wenta opowiadał, że tuż po urazie Jaszka powiedział do niego: "trenerze, tu już nie ma nic dalej. Zaciskam zęby i gram". – Niech państwo zwrócą uwagę jakich my mamy zawodników! – podkreślał Wenta przed kamerami Telewizji Polskiej. Marcin Lijewski dodał: – To, co zrobił Bartek, to mistrzostwo świata.
Jaszka nie zszedł z boiska nawet w momencie, gdy wiedzący o jego urazie rywale próbowali trafić go w kontuzjowaną dłoń. – Pamiętam, że robiłem zwód, a duński obrońca, Joergensen, chciał wymusić faul w ataku. Przytrzymał mnie za koszulkę, a ja upadłem właśnie na tę dłoń – wspomina.
***
Wygrywając starcie o brąz, Polacy po raz drugi w trakcie mistrzostw ograli Duńczyków. To były jednak mecze o zupełnie innej wadze. Gdy biało-czerwoni mierzyli się z nimi w drugiej rundzie, nie myśleli w ogóle o grze o medale, bo po porażkach z Niemcami i Macedonią ich szanse na to były nikłe. Grali bez presji. W drugim starciu walczyli z kolei nie tylko o brąz, ale też udowodnienie wszystkim, że w półfinałowym meczu z gospodarzami zostali niesprawiedliwie potraktowani przez rywali i niemieckich sędziów.
– Jakoś tak sobie przetłumaczyliśmy tę porażkę, że zostaliśmy oszukani. A wiadomo jaki był Bogdan... Po meczu wmówił nam: "jak tak nas oszukali, to my teraz im pokażemy i wygramy sobie brązowy medal!" – przypomina sobie starszy z braci Lijewskich.
– Wyszliśmy strasznie naładowani na ten mecz. Jeśli nie walczysz o najwyższe laury, to trudno zmotywować się do gry, ale ten brąz miał być fajnym ukoronowaniem mistrzostw. No i udało się – dodaje Artur Siódmiak.
Od 23. minuty spotkania Polacy kontrolowali rywalizację. Na przerwę zeszli prowadząc 14:11, a już w 41. minucie mieli sześć goli przewagi (21:15). Duńczycy zbliżyli się jeszcze na dystans dwóch trafień (22:24), ale końcowe 11 minut gry to popis biało-czerwonych, którzy wygrali 31:23. Bielecki rzucił 10, a Jaszka cztery gole. Szmal odbił 13 rzutów, w tym ten ostatni – po kontrataku. To była piękna klamra.
– Myśmy byli takim dziwnym zespołem... Jak nam nie szło, to nie dało się tego odwrócić. Ale jak szło, to nie trzeba było wielkiej mobilizacji. Ten zespół był bardzo świadomy tego, co robił. Jeżeli nadarzała się szansa, by grać o medal, to nie trzeba było do nich dużo mówić – stwierdza Waszkiewicz.
– To była dla nas duża rzecz. Jako pierwsi w historii polskiego sportu zdobyliśmy medale na dwóch mistrzostwach świata z rzędu. Potwierdziliśmy, że to, iż należymy do światowej czołówki, to nie przypadek – stwierdza Jurasik, a Siódmiak dodaje: – Byliśmy wtedy bardzo mocni...
Tej mocy nie wystarczyło już na kolejne medale za kadencji Wenty, choć okazje ku nim były.
Historii wysłuchali Damian Pechman i Maciej Wojs. Spisał Maciej Wojs.
***
MŚ 2009, mecz o 3. miejsce (1 lutego, Zagrzeb):
Dania – Polska 23:31 (11:14)
Dania: Hvidt, Landin – Mogensen 2, Boesen, Laen 1, Jorgensen, Christiansen 7 (2/3), Bruun Joergensen 1, Spellerberg, Knudsen, Svan Hansen, Hansen 10 (2/2), Lindberg 2 oraz Nielsen
Karne: 4/5
Kary: 10 minut (Mogensen, Boesen, Laen, Knudsen oraz Hansen – po 2 minuty)
Polska: Szmal, Malcher – Jaszka 4, K. Lijewski 4, Kuchczyński, Bielecki 10, Siódmiak, Wleklak, B. Jurecki 2, Jurasik 1, M. Jurecki 3, Tłuczyński 5, M. Lijewski 2 oraz Gliński
Karne: 0/0
Kary: 6 minut (Siódmiak, B. Jurecki oraz M. Lijewski – po 2 minuty
Sędziowali: Nardine Lazaar oraz Laurent Reveret (Francja)