| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Pięć lat czekają na tytuł mistrzowski. Teraz marzenia, nawet o podium, można odłożyć ad acta. Zwolnienie trenera Piotra Gruszki, brak pomysłu na trzon drużyny, coraz bardziej zniecierpliwieni kibice… Sytuacja w Asseco Resovii jest poważna. W Rzeszowie coraz bardziej zasadne wydaje się być pytanie: Czy leci z nami pilot?
Pod względem liczby medali MP to historycznie czwarty najlepszy klub w kraju. Najwięcej ma Legia Warszawa (28, z czego osiem złotych), drugi jest stołeczny AZS AWF (19/14), a trzeci AZS Olsztyn (22/5). Resovia to siedemnaście medali, z czego siedem złotych, cztery srebrne i sześć brązowych. Największe sukcesy dzielą się na trzy dekady, lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte oraz ta najnowsza historia, od 2008 do 2016 roku.
Ten pierwszy czas przeżył Władysław Pałaszewski. Trener, który zdobył z klubem mistrzostwo (1972) i wicemistrzostwo Polski (1973). – Dobrze pamiętam przyjazd do Rzeszowa. Namówił mnie Staszek Gościniak, we dwójkę przenieśliśmy się z Gwardii Wrocław. Resovia była zdeterminowana, byłem wtedy trenerem kadry juniorów i znałem większość utalentowanych chłopaków ze zgrupowań. To była świetna drużyna. Bronek Bebel, Marek Karbarz, Jan Such, Zbyszek Jasiukiewicz, Wiesiu Radomski. Jedna wielka rodzina, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Graliśmy tak, że hala rzeszowskiego OSiR-u pękała w szwach. Trzeba było mieć naprawdę dobre znajomości, żeby zdobyć bilet – uśmiecha się Pałaszewski.
Tamta drużyna to byli "mistrzowie podwójnej krótkiej". Spora w tym zasługa Gościniaka, który uważany jest za jednego z najlepszych, a niektórzy twierdzą, że był najlepszym rozgrywającym w historii polskiej siatkówki. – Bardzo ważną postacią był Janek Strzelczyk, on tworzył ten wielki zespół. Chłopaki dobrze go znali i potrafili wejść mu na głowę. Jak przyszedłem do klubu, to trochę się zmieniło, bo dowiedzieli się, że "Pałasz" potrafi tupnąć. Ale nie byłem tyranem. Rzeszowszczyzna to piękny region dla siatkówki. Tam żyli naszymi meczami, każdy chciał przyjść i zobaczyć, jak gramy. Był ksiądz, byli ważni z polityki, kultury. Dzisiejszy prezydent Ferenc bywał na każdym meczu, taki kibic! – dodaje Pałaszewski. Zainteresowanie spotkaniami czterokrotnych mistrzów Polski (1971, 1972, 1974, 1975) było tak duże, że trzeba było je... przerywać! – Co ciekawe, Podpromie było budowane jak już pracowałem w Rzeszowie. Ale to OSiR był naszym miejscem do grania. Mała salka, jak napchali ludzi, to często pod wpływem wilgoci zaczynał… opadać sufit! Budowa typowo z PRL, byle było. Naszło pary i połać sufitu zaczynała się wyginać. Sędzia zarządzał przerwę, bywało, że i pół godziny w trakcie meczu. Wietrzenie i różne inne pomysły, żeby komuś coś na głowę z sufitu nie spadło – wyjaśnia Pałaszewski. Dzisiaj nie do pomyślenia. Ale kiedyś…
Regionalna siła
Wspomnienia mistrzowskich czasów nie są przypadkowe. Kibice, siatkarze, działacze. Wszyscy tworzyli społeczność, która dbała o dobre imię klubu. – To było oczko w głowie Rzeszowszczyzny. W tym regionie lubią mieć "swoich". Nie uważam jednak, że to jest coś złego. Such był spod Rzeszowa, Karbarz też nie miał daleko. Ja z Gościniakiem przyjechaliśmy z Wrocławia, ale szybko staliśmy się "swoi". Spotykaliśmy się na różnych uroczystościach, byliśmy razem poza meczami i treningami. Pamiętam, że nieżyjący Wiesiu Radomski już jako prezes okręgowego związku siatkówki, dbał o podkarpacką tożsamość. Umiał zachęcić, zaprosić, zjednywał ludzi. Sport polega też na tym, żeby nie tylko dobrze się dobrać pod względem umiejętności boiskowych, ale akceptować się i lubić. A nie czekać na to, że partner z drużyny zagra słabiej i ja dzięki temu wejdę do składu – mówi Pałaszewski.
To jednak nie tak, że najłatwiej pisze się o czasach, w których było dobrze. Resovia w latach dziewięćdziesiątych zniknęła z siatkarskiej ekstraklasy. Medal w 1988 roku był początkiem chudych lat. – Pamiętam zarówno czasy, w których rozdawali karty, jak i te późniejsze, dużo trudniejsze dla Rzeszowa – wspomina Ireneusz Kłos. Wielokrotny reprezentant Polski, związany przez większość kariery z Wrocławiem, z szacunkiem odnosi się do dorobku Resovii. – Czasy Karbarza, Sucha, wspominam jeszcze z dzieciństwa. Ale jak się zrobiło słabiej sportowo w Rzeszowie, to i tak zawsze graliśmy z Gwardią tam trudne mecze. Ostatnio pokazywali na meczu Resovii Zbyszka Zielińskiego. Tacy goście jak on i jeszcze kilku innych, naprawdę solidnych siatkarzy, to nieprawdopodobnie trudny rywal do ogrania. Czasem tylko średniak, ale kolektyw. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, nie oszukujmy się – rozkłada ręce Kłos.
Odkąd Resovię wprowadził do ekstraklasy Jan Such w 2004 roku, już jako trener, zespół wywołuje skrajne emocje. Od zachwytów i tytułów mistrzowskich (ostatni w 2015 roku), po duże rozczarowania, tak jak na półmetku sezonu 2019/20.
Formalność nad emocjami
– Dzisiejsza sytuacja klubu to pasmo nieporozumień. Uważam, że wygrała mentalność formalna z mentalnością emocjonalną. Z tej mąki chleba nie będzie i żadne opowieści tego nie zmienią. Tutaj nie są potrzebne deklaracje tylko działania. Sezon 2015/16 był początkiem rozkładu drużyny. Szczyt to mistrzostwo we wcześniejszym. Grozer, Nowakowski, Schoeps, Drzyzga… Zaczęto sprowadzać graczy trochę na zasadzie "podobania się", ale bez związania z zespołem na dłużej. Pojawiało się coraz więcej niewypałów takich jak Jaeschke, a taki Szerszeń, który jest teraz gwiazdą, stracił czas w kwadracie w Rzeszowie – przyznaje anonimowy, ale wieloletni kibic. Jeden z wielu tych, którzy tracą cierpliwość.
Po porażce z GKS Katowice cierpliwość wyczerpała się także wobec Piotra Gruszki. Trener, który z prezesem Krzysztofem Ignaczakiem mieli przywrócić drużynę na właściwe tory. Na początku lutego efekt jest taki, że klub zamiast być w czołowej ósemce, zaczyna nerwowo oglądać się za siebie. Z perspektywy drużyny, która jest poza dziesiątką PlusLigi. A odkąd awansował do elity, nie zdarzyło się, żeby skończył sezon poza ósemką.
Obecny bilans jest daleki od zadowalającego. Wojciech Serafin, który przejął obowiązki po zwolnionym Gruszce, stoi przed wyzwaniem. Zaczął bardzo źle, od przegranej w Bydgoszczy, z ostatnim zespołem PlusLigi. Wydaje się, że dzisiejsza Asseco Resovia nie jest zbilansowana charakterologicznie. Liderem drużyny miał być Zbigniew Bartman. Przynajmniej tego należało wymagać po siatkarzu, który ma takie doświadczenie na parkietach – właściwie całego świata – i wraca do dobrze sobie znanego środowiska. Kierunki kolejnych przystanków obierał jednak trochę na chybił trafił, a młodszy też już nie będzie (w maju skończy 33 lata). – Z trenerem Piotrem Gruszką ułożyliśmy taki skład, by byli w nim siatkarze, którzy nigdy się nie poddają. Pamiętasz słynny tie-break z PGE Skrą i popis Zbyszka Bartmana, albo serię zagrywek Grzegorza Kosoka w meczu z ZAKSĄ. Taka ma być nasza Asseco Resovia, walcząca – mówił w spocie przed rozpoczęciem tego sezonu prezes Ignaczak. Aktualnie nagranie na YouTube zachęcające do zakupu karnetów śmieszy. Jest powodem kibicowskich drwin. Choć to śmiech przez łzy.
– Jeśli mam być szczery, sądziłem, że zwolnienie Piotrka Gruszki nastąpi wcześniej. Odnoszę wrażenie, że Krzysiek nie chciał mu tego zrobić. Oglądałem dużo spotkań zespołu i jestem zniesmaczony. Przyjeżdża osłabiony GKS i ogrywa ich jak chce. Gratulując postawy zespołowi z Katowic, bo bardzo pozytywnie zaskakują, takie coś w Rzeszowie nie może mieć miejsca. Do wyróżnienia jest tylko Lemański. O czym to świadczy? – pyta Ireneusz Kłos, za chwilę odpowiadając: – W tej drużynie nie grają ludzie z ulicy, tylko faceci z nazwiskami, które w siatkówce coś mówią. Nie widać kolektywu, jeden nie patrzy drugiemu w oczy, po meczu najlepiej uciec i zapomnieć. Nie, tak się nie da. Trzeba się na czymś oprzeć, bo sponsorzy powiedzą w którymś momencie dość i nie będziemy mówić o żadnej PlusLidze na Podkarpaciu. A wiele wskazuje, że Asseco Resovia nie dostanie się do play-off. Czego im oczywiście nie życzę, ale tabela i rywale są bezlitośni – kwituje Kłos.
Jak trwoga to do wychowanków
Najłatwiej jest kopać leżącego. Trudniej znaleźć rozwiązanie problemu, który ma rzeszowska siatkówka. Paradoksalnie, nie jest to tylko kłopot tego sezonu. Choć obecna sytuacja ligowa najbardziej jaskrawo oddaje wszystkie niedociągnięcia, od tych sportowych, po personalne. Wydaje się, że słusznym krokiem byłoby ponowne postawienie na "swoich". Tym razem jednak bardziej konsekwentnie niż miało to miejsce w sezonie 2017/18. Wtedy cierpliwość wyczerpała się w trakcie rozgrywek, choć ostateczny wynik Asseco Resovii – szóste miejsce – dzisiaj byłoby brane w ciemno.
Aleksander Śliwka, Mateusz Masłowski, Michał Kędzierski, Dominik Depowski, Łukasz Perłowski. Do tego kilku przesiąkniętych klimatem rzeszowskim, jak Jochen Schoeps i Thibault Rossard. Tak wyglądał skład tamtej drużyny. Złośliwcy mogą wymieniać dalej, szukając obecnie "swoich" w PlusLidze: Jakub Ziobrowski (Cuprum Lubin), Michał Filip (BKS Visła Bydgoszcz), Łukasz Kozub (Trefl Gdańsk), Norbert Huber (PGE Skra Bełchatów). Wreszcie Marcin Komenda, który choć z Krakowa, ma przeszłość i… teraźniejszość na Podkarpaciu. Podobnie będący w Rzeszowie Bartłomiej Lemański. Do tego trener i nie do końca zła opcja – z perspektywy czasu – jaką był np. Gheorghe Cretu. Szkoleniowiec, który w poprzednim sezonie dostał tylko szansę, żeby posprzątać po nieudanym, drugim podejściu Andrzeja Kowala. Skończył na siódmym miejscu, rozczarowującym miejscu.
Kolejna kwestia to gra w otwarte karty. Wyciągnięcie wniosków z sezonu 2017/18, kiedy zabrakło szczerego stwierdzenia: Przed nami sezon przejściowy, w którym chcemy przede wszystkim postawić na swoich. Kibic jest przyzwyczajony do walki z najlepszymi i o najwyższe cele, to jasne. Inaczej jednak mógłby spojrzeć na grupę siatkarzy, która związana z regionem i wzmocniona dwoma-trzema nazwiskami "zewnętrznymi", gra z pazurem. Nie poddając się za pierwszym razem.
– Najbardziej szkoda mi Marcina Komendy. Biję się w pierś, po Lidze Narodów uważałem, że pozycja Grześka Łomacza jest mocno zagrożona. Teraz? Łomacz może być spokojny… Zawsze miałem zastrzeżenia do odbicia Shojiego. Ale on przynajmniej zrobi coś na zagrywce, czasem obroni. Komenda w Rzeszowie gra zachowawczo jakby się bał tego, co zaraz się wydarzy. Naprawdę ta rzeszowska presja jest aż tak paraliżująca? Wątpię – mówi Kłos. – Rozmawiam z moimi zawodnikami z lat, kiedy byłem w Rzeszowie. Twierdzą, że dzisiaj nie ma drużyny. Czasy się zmieniają. Jeśli jednak zawodnicy mówią, że trenują, a wyników nie ma, to co jest grane? Niektórzy są wypaleni, to widać. Dlaczego taki Kędzierzyn trzyma się w czubie od lat? Bo tam gra cały czas ten sam zespół. Rotacjami się tego nie rozwiąże. Masz trzon drużyny i pilnujesz, żeby nikt nikogo nie podkradł – dodaje Pałaszewski.
Jeszcze raz głos z coraz bardziej zniecierpliwionych trybun Podpromia… – To dziś nie jest drużyna, tylko szarpiące się jednostki. Nie ma organizacji gry, nie ma liderów, chociaż takimi są nazywani. Przed sezonem przestraszyłem się tej "potęgi" kontraktowej, tego pomysłu na budowanie drużyny do walki o medale. Ja nie oczekiwałem potęgi, ale to przerosło moje wyobrażenie. Doskonale to podsumował niedawno Wojtek Drzyzga. To jest syndrom ucznia, który nie umie wierszyka, a pani na pewno go wyrwie do odpowiedzi. Pytam, co działo się w czasie nauki tego wierszyka? – kwituje wieloletni kibic Asseco Resovii.
Na pocieszenie pozostaje historia. Po gorszej dekadzie pojawiała się na horyzoncie lepsza, w której ponownie trybuny w Rzeszowie były pełne zadowolonych kibiców. Choć obecnie marne to pocieszenie, cierpliwość – to klucz – zarówno na wczoraj, jak i na jutro. Dzisiaj pozostaje zrozumieć, że czasem warto schować ambicje do kieszeni. I zwyczajnie, po ludzku, przyznać się do błędów. Przywracając to, co charakteryzowało tak długo Resovię.
Prawdziwość.