| Czytelnia VIP

Kazimierz Sokołowski: śmiali się, że jadę do białych niedźwiedzi, a to była najlepsza decyzja w życiu! [WYWIAD]

Kazimierz Sokołowski (L) (fot. PAP)
Kazimierz Sokołowski (L) (fot. PAP)
Krystian Juźwiak

Dla wielu postać anonimowa. Jeżeli jakimś wyznacznikiem wiedzy jest rodzima Wikipedia, to nasza ma wiele luk. Trener jest lepiej znany w Norwegii niż w ojczyźnie. Wychował Johna Obi Mikela i Emanuela Sarkiego. Prowadził najlepszych strzelców Eliteserien: Mohammeda Abdellaoue i Franka Boliego. Świetnie wspomina pracę z Jakubem Rzeźniczakiem oraz Miroslavem Radoviciem.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Od Holokaustu do powrotu. Hakoach Będzin gra po 80 latach

Czytaj też

Hakoach Będzin (fot. własne)

Od Holokaustu do powrotu. Hakoach Będzin gra po 80 latach

O "małżeństwie" z Henningiem Bergiem. O paździerzowym stole do ping-ponga. O synu, którego nie puścił do Manchesteru City. O roli trenera indywidualnego. O pracy w Legii. O życiu za kołem podbiegunowym. O Polakach i Norwegach. O żonie, która wybrała mu klub. A nawet o bigosie z baraniny.

O tym wszystkim opowiedział legendarny piłkarz Pogoni Szczecin, a dziś asystent Henninga Berga w Omonii Nikozja – Kazimierz Sokołowski.

Krystian Juźwiak: – "Kaz" to jeszcze pseudonim czy już imię?

Kazimierz Sokołowski: – To jest przede wszystkim wygoda. W Norwegii, gdzie mieszkam, Kazimierz jest niewymawialny. Jak zawsze, tak i tym razem, życie pokazało, że najkrótsza droga jest najlepsza i stąd skrót imienia do trzech liter. Chłopaki w szatni szybko podłapali i tak zostało do dzisiaj.

– Gdy pytałem Henninga Berga: "Gdzie jest trener Sokołowski", to chwilę się zastanawiał. Dopiero po kilku sekundach odpowiedział: "Aaa, masz na myśli Kaza!"
– W Norwegii praktycznie od zawsze funkcjonuję jako Kaz. Na Cyprze też się przyjęło. Ba, nawet żona tak do mnie mówi.

– Duet Berg-Sokołowski – można powiedzieć, że znacie się jak stare dobre małżeństwo.
– Pracujemy bardzo intensywnie od około 5 lat. Przy tym bardzo dobrze rozumiemy się nawzajem. Mamy podobną wizję i wiemy, co chcemy wdrożyć w prowadzonych przez nas zespołach. Do tego każdy z nas wie, co ma robić. Nie potrzebujemy tysiąca narad. Prosta komunikacja. Ja to, a Henning tamto. Znamy swoje obowiązki. Kiedy widzimy, że coś się dzieje na boisku, to wystarczają dwa proste sygnały, żeby wprowadzić korekty.

A znamy się od lat. Graliśmy przeciwko sobie.

– Jak trener wspomina tamte mecze?
– Wtedy Berg to był normalny, zwykły zawodnik w lidze norweskiej. Nie było żadnego "wow". Nie było żadnego spięcia między nami. Po prostu wyszliśmy i zagraliśmy mecz. Dopiero później został reprezentantem Norwegii i trafił do Manchesteru United.

Od Holokaustu do powrotu. Hakoach Będzin gra po 80 latach

Czytaj też

Hakoach Będzin (fot. własne)

Od Holokaustu do powrotu. Hakoach Będzin gra po 80 latach

Kazimierz Sokołowski i Henning Berg podczas treningu Legii Warszawa (fot. PAP)
Kazimierz Sokołowski i Henning Berg podczas treningu Legii Warszawa (fot. PAP)

– A jak wyglądało to pierwsze spotkanie już jako trenerów.
– To też nie jest jakaś zawiła historia. Ja byłem wówczas trenerem Lyn Oslo, a zostałem nim w wyniku wielkiej tragedii. Szkoleniowiec – Espen Olafsen – stracił żonę i córkę w wyniku tsunami, które nawiedziło Tajlandię. Ocalał tylko on z synem. To była wielka trauma dla nas wszystkich…

W tym czasie byłem trzecim trenerem w Lyn. Ta funkcja powstała w sezonie 2004/05. Trzeci trener odpowiadał za indywidualny rozwój zawodników. Gdy ta tragedia się wydarzyła, klub poprosił mnie, o objecie sterów. Prowadziłem Lyn przez zimę i część wiosny, ale po tym czasie zrezygnowałem. Nie byłem przygotowany do prowadzenia pierwszej drużyny. Właściwie byłem, ale ciągle słyszałem, że kogoś zatrudnią, a ja jestem tylko tymczasowo. Pogodziłem się z tym, bo też podobała mi się moja wcześniejsza funkcja. Cały czas czekałem na pierwszego trenera. W końcu mówię:

– Rezygnuję! Szukajcie tego pierwszego trenera.

I zatrudnili Henninga. Przyszedł na moje miejsce.

– Miejsce, które pan sam mu zrobił.
– Wtedy nie było wiadomo, że zatrudnią akurat jego. Oczywiście jakieś spekulacje się pojawiały, ale media podawały kilka nazwisk. W momencie, gdy on objął pierwszą drużynę, ja wycofałem się na dawną pozycję trzeciego trenera. Ciekawostka jest taka, że u nas grał wtedy Obi Mikel. Ten, który występował potem przez lata w Chelsea. W Lyn byłem odpowiedzialny za jego rozwój.

– Cofnijmy się trochę. Trener do Lyn trafił z Norges Toppidrettsgymnas.
– Oj, to trzeba się cofnąć jeszcze dalej. Do czasów, kiedy grałem w piłkę, a gdy dokładnie kończyłem karierę. Wówczas mieszkaliśmy z żoną i małym Tomkiem 350 kilometrów za kołem polarnym. Na wyspie Tromsøya. Cudowne miejsce! W życiu by człowiek nie zobaczył takiego, gdyby nie piłka. No, ale to jednak 350 kilometrów za kołem polarnym. Było za zimno. Zdrowie już trochę nie takie, jak trzeba, więc ogłosiłem koniec kariery.

Gdy gazety zaczęły o tym pisać, to od razu rozdzwonił się telefon. Dostałem wiele ofert na posadę grającego trenera. Jedna z nich była z gimnazjum Norges Toppidrettsgymnas. Tu trzeba się chwile zatrzymać i podkreślić, że to najlepsza szkoła sportowa w Norwegii. Najlepsi na świecie narciarze są z Norges. Najlepszy na świecie szachista też jest z Norges. Tak można godzinami wymieniać! Zaproponowano mi rolę nauczyciela, ale nie geografii, przyrody czy fizyki, a piłki nożnej. Najśmieszniejsze w tej historii jest to, że polecił mnie trener, którego zastępowałem. Najpierw prowadził mnie w Tromsø. Potem trafił do tego gimnazjum, a gdy odchodził, mówił "Bierzcie Kaza". To był Per Hogmo.

Retro TVP, 95/96. Zwycięstwo Legii w meczu o prestiż
(fot. TVP)
Retro TVP, 95/96. Zwycięstwo Legii w meczu o prestiż

– Jeszcze kilka lat temu prowadził reprezentację Norwegii.
– Zgadza się, ten sam Per Hogmo! Tak się pojawiłem w tej szkole. Super placówka. Świetnie ułożona. Zajęcia rozplanowane tak, że podczas obiadu można było porozmawiać z każdym. A grono pedagogiczne niesamowite np. był w nim mistrz świata w hokeja. Ten zawodnik NHL to jeden z moich najlepszych kolegów. Z czasem zostałem szefem działu piłka nożna. Rok szefowałem, ale co tu dużo mówić. Za dużo było biurokracji, a za mało piłki nożnej, dlatego znów wróciłem do starej funkcji. Tę szkołę ukończył mój syn. Razem z kolegą opracowaliśmy program szkoleniowy i rocznie wypuszczaliśmy 5-6 piłkarzy, którzy trafiali potem do ligi.

– Zastanawia mnie czy Norges Toppidrettsgymnas można porównać do naszej Szkoły Mistrzostwa Sportowego.
– Mnie się wydaje, że Norges to jest przynajmniej poziom wyżej. Tam sport jest podstawą, a edukacja idzie za sportem. W zimie ciężko było trenować, więc wyjeżdżaliśmy na trzy miesiące do Hiszpanii. W zasadzie można powiedzieć, że szkoła przenosiła się do ciepłych krajów, bo jak wracali piłkarze, to przyjeżdżali piłkarze ręczni i tak wkoło.

– Pan łączył role nauczyciela z pierwszym trenerem w Asker.
– To była moja pierwsza samodzielna praca jako pierwszego szkoleniowca. Bo pierwsze treningi rozpocząłem z grupą juniorów w Trondheim. Wtedy dopiero zaczynała się zawodowa piłka w Norwegii. Profesjonale kontrakty, miałem tylko ja i Jurek Kowalik. Reszta łączyła grę w piłkę z pracą. Miałem bardzo dużo czasu. Poprosili mnie, żebym poprowadził tych juniorów i oczywiście się zgodziłem. Wtedy złapałem bakcyla do trenerki. Wygraliśmy młodzieżowy Puchar Norwegii. Jak wróciliśmy do Oslo, to była podobna sytuacja. Kolega mówi:

– Co będziesz siedział w domu. Weź sobie jakąś drużynę.

I wziąłem Asker, akurat jak spadali do IV ligi. Wtedy rozpoczęłam pracę jako pierwszy trener. Ale tam byłem wszystkim: wiadomo, trenerem, ale i menedżerem, lekarzem, a jak było trzeba to i kierowcą. Fajna szkoła życia. Jeszcze byłem zielony jako trener, ale w IV lidze mogłem wpuścić nawet siebie na boisko i trochę po kozaczyć. Także jak nie szło mi jako trenerowi, to musiałem odrobić jako piłkarz. Potem w domu siedziałem i analizowałem, co nie wyszło. I tak rok albo półtora pracowałem. Awansowaliśmy do III ligi. Potem do II i graliśmy baraże o awans. Asker to po Pogoni Szczecin mój ukochany klub.

Kazimierz Sokołowski (fot. PAP)
Kazimierz Sokołowski (fot. PAP)

– Odwiedza pan czasem stare śmieci?
– Mieszkam w Asker. Chodzę na mecze. Wspominam. Wpadnę o biura, to wypijemy kawę, zjemy ciacho. Ale najfajniejsze jest to, że mamy taką grupę, która świetnie wspomina czas, gdy byłem tam pierwszym trenerem. Jeden był kierownikiem. Drugi podawał piłki na meczach. Trzeci te piłki załatwiał. Ktoś prał stroje. Wszystko nieodpłatnie. W wolnym czasie. Część miała synów u mnie w drużynie. Byliśmy jedną wielką rodziną i do dziś mamy kontakt. Raz na rok spotykam się na farikol. To jest coś podobnego do naszego bigosu, tylko że na baraninie. Razem gotujemy, wspominamy, pijemy. Wieczór się przeciąga. To taka sielanka.

– Ta społeczność, o której pan mówi, jest niesamowita. W Polsce jakby ktoś miał robić coś za darmo, to by się oburzył.
– A tu nikt nie brał ani korony. Wszyscy byli zżyci z klubem. Albo sami grali, albo ich dzieci grały. Czasami jedno i drugie. Wszystko społecznie. Asker leżało im na sercu i leży do dziś.

– Nic dziwnego, że kraje skandynawskie są stawiane za wzór wolontariatu.
– Na koniec sezonu jest gala. Podobna do naszej. Wybiera się najlepszego zawodnika, trenera itd. Ale wtedy w Norwegii przyznaje się też nagrody dla działających społecznie w klubach. Ich praca jest podkreślana na najwyższym szczeblu.

– Wracając do pana: wydaje mi się, że praca pierwszego trenera, masa obowiązków w klubie i praca w szkole są bardzo angażujące. Było ciężko pogodzić to z życiem rodzinnym? – Absolutnie nie. Ja nie pracowałem w szkole jako szkole, ale w dziale piłki nożnej. Uczniowie przychodzili na ósmą. Mieli dwie lekcje, a potem przychodzili do mnie na normalny trening. Cztery razy w tygodniu. Dwa razy zajęcia teoretyczne: teoria piłki nożnej i teoria sportu. Cztery godziny byłem w pracy i do domu. A w klubie Asker trening zaczynał się, jak chłopaki wracali z pracy. Do tego trenował tam mój syn, więc widzieliśmy się i na boisku, i w domu. Nie było to trudne do pogodzenia.

– Przeglądałem pana statystyki i jest… luka. Sezon 1989/90: jesienią opuścił pan Pogoń Szczecin, a potem jest przypisany do Tromsø dopiero w 1992.
– Jest luka? Jaka luka? Tam nie powinno być żadnej luki. Wówczas grałem w LASK Linz w Austrii. To stamtąd pojechałem do Norwegii.

– Wyjazd za granicę był podyktowany rzeczami czysto pragmatycznymi?
– Wyjazd za granicę był podyktowany wieloma rzeczami. Najbardziej pchała mnie chęć sprawdzenia się w nowym otoczeniu. W Pogoni Szczecin spędziłem całe życie. Były podchody ze Śląska Wrocław. Byłem bardzo blisko Legii Warszawa, gdzie miałem zastąpić Stefana Majewskiego. Miałem 28 lat, gdy wyjechałem z Polski. Udało się tylko dlatego, że wcześniej zdobyliśmy brązowe medale ME juniorów. Władze przyznały nam za to nagrodę za wybitne osiągnięcia w sporcie i dzięki temu mogliśmy swobodnie wyjechać na studia. Trzeba pamiętać, że granice nie były jeszcze otwarte. Zwykły zawodnik mógł wyjechać dopiero mając 30 lat.

Po co plaster na nosie? "Przykleiłem taki zwykły"
(fot. TVP)
Po co plaster na nosie? "Przykleiłem taki zwykły"

– Jak to się stało, że wyjechał pan akurat do Austrii?
– Nie miałem żadnego menedżera. Wszystko po znajomości. W LASK-u Linz grał Adam Kensy, którego znałem z Pogoni. Zadzwoniłem, powiedział, że potrzebują człowieka. To mówię "jadę"! W Pogoni chyba mnie mieli już dość, bo puścili bez problemów. Podpisałem z Linz wstępny kontakt i wróciłem do domu po rzeczy. Wtedy zadzwonili z Turcji z konkretną ofertą. A zaraz potem zadzwonił jakiś menedżer i przekonywał, że chce mnie Wimbledon. W tamtym czasie to było duży klub! Byłem przekonany, że to ściema. A Turcja była zbyt egzotyczna. Nie wydawała się wtedy bezpieczna. Tak więc leszy wróbel w garści.

W LASK-u byłem dwa lata. Dwa lata z rodziną. Fajny czas, ale coś się posypało. Jakieś przetargi. Zamieszanie. Na szczęście okazało się, że byłem wypożyczony, tak jak dziewięciu innych piłkarzy i wtedy się załapałem do Skandynawii.

– Też dzięki kolegom?
– Krzysiek Urban, świętej pamięci, grał wtedy w Szwecji. Często pytał co słychać. Pewnego razu mówię, że odchodzę z LASK, bo nie mają już jak płacić. Nic nie powiedział. Za parę dni dzwoni menedżer Krzyśka. Miał trzy oferty: dwie ze Szwecji i jedną z Norwegii. Żona lubi geografię. Mnie to było wszystko jedno. Mówię: – A weź, wybierz.
Wybrała Norwegię. I wybrała bardzo dobrze.

– Jak wyglądy pierwsze dni w kraju, który stał się pana drugą ojczyzną?
– Wylądowaliśmy 10 stycznia o 22:30. Trzysta pięćdziesiąt kilometrów za kołem polarnym. Chłopaki się śmiali, że jadę grać z białymi niedźwiedziami. Wylądowaliśmy w śnieżną burzę. Przyjechali po nas ludzie z klubu. Auto miało wielkie kolce. Drogi całe w śniegu, a kierowca naprawdę wysokiej klasy. Bardzo pewnie jeździł. Myślałem, że coś się stanie, bo szarżował, ale naprawdę był dobry, w tym co robił. Zawieźli nas do domu. A tam było wszystko: lodówka i cieplutko, bo w kominku rozpalone. I mnóstwo śniegu na werandzie. Do połowy okna. Tyle śniegu, że drzwi balkonowych nie dało się otworzyć. Wyrzuciłem syna przez okno na werandę, żeby odgarnął trochę śniegu od drzwi. Zniknął! Zapadł się. Nie było go może ze trzy kwadranse!

Pierwszą osobą, która spotkaliśmy, była starsza Norweżka. Zapytaliśmy po niemiecku:

– Gdzie jest jakiś sklep?

Nic nie zrozumieliśmy z tego, co powiedziała. Ani słowa. Drugą była… Polka. Prawie czterysta kilometrów za kołem polarnym spotkaliśmy Polkę! Była z córką na spacerze. Jej mąż, Norweg, pracuje do dzisiaj na platformie wiertniczej. Najśmieszniejsze, że ona też była ze Szczecina.

Świat jest naprawdę mały. Co więcej, myśmy przyjechali w noc polarną. Rano budzimy się i czekamy, aż zaświta. A zaświtało za miesiąc.

Kazimierz Sokołowski (fot. PAP)
Kazimierz Sokołowski (fot. PAP)

– Ciężko było organizm przystosować?
– Pierwsze dwa lata zleciały błyskawicznie. Wszystko było nowością. Zorze polarne, noce polarne. Byłem w takim miejscu, gdzie słonce nie zaszło! Byliśmy na Nordkapp. Całą północ zwiedziliśmy! Wszystko robiło piorunujące wrażenie. Pierwsze dwa lata fascynujące. Potem zaczęło się robić za zimno. Roczna temperatura zwyczajnie za niska. Nie było czasu kości ogrzać, bo czy to było lato, czy zima to wiatr przeszywał. Trzeba było się ewakuować co pewien czas do ciepłych krajów, żeby się nagrzać na zapas.

W Tromsø dostaliśmy norweską rodzinę, która się nami opiekowała. Mieli za zadanie nas wprowadzić w społeczeństwo. Pokazywali nam kulturę, obyczaje, kraj. Do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. Bardzo dużo zawdzięczamy państwu Pedersen. On miał fermę łososi. Co dzień jadaliśmy te królewskie ryby.

– To pokazuje tę społeczność, o której wcześniej rozmawialiśmy.
– Tak jest. Myśmy byli obcy, z Polski, a oni nas zabierali na Boże Narodzenie i na Wielkanoc do własnego domu. Byliśmy na bierzmowaniu ich syna. Mówili, co to jest, jak się to je. Tłumaczyli obrządki. Zabierali do fyty, czyli takiego domu letniskowego. Jak się działo coś fajnego w mieście, to dzwonili i mówili. Jak król przyjechał na wyspę, to zabrali nas na uroczystości. Żona wybrała tę Norwegię i to był najlepszy wybór w naszym życiu.

– A nie żal było opuszczać szczecińską Pogoń?
– Ja wiem…

– Do dziś w Szczecinie trener ma status legendy.
– Myśmy mieli super zespół w Pogoni. Świetną paczkę. Wspaniałych trenerów. Najpierw ojciec był moim trenerem. Potem miałem fantastycznych trenerów w grupach młodzieżowych. W lidze to samo. Na nikogo złego słowa nie powiem. Każdy przyczynił się do mojego rozwoju. Tylko z czasem ta paczka się rozpadła. Przychodzili młodsi i człowiek zaczął się zastanawiać. Przyszła pora usunąć się w cień. A to był też taki czas, że chciałem coś przeżyć. Coś zarobić. A można było zarabiać za granicą. Generacja przede mną nie miała takich możliwości. Jak wyjeżdżali, to grali w trzecich ligach i chodzili normalnie do roboty, żeby poprawić finanse. A moje pokolenie miało już trochę lepiej.

– Jeszcze jako piłkarz Pogoni rozegrał pan dwa mecze w reprezentacji: z Czechosłowacją i Koreą Północną. Ten drugi mnie szczególnie interesuje.
– Ja go nie pamiętam. Byłem u Piechniczka w szerokiej kadrze na mistrzostwa świata. Kadra była bardzo szeroka, bo na początku 42 osoby, potem to się stopniowo zmniejszało. Odpadłem na samym końcu. Pojechał za mnie taki zawodnik, Dolny się nazywał. Wtedy odpadłem razem z Mirkiem Okońskim. Wracaliśmy razem taksówką: on do Poznania, ja do Szczecina. Mieliśmy bardzo wesołą podróż w smutnym czasie. Przeżywałem porażkę. Nie powiem, że czułem się za pewnie, ale boczkiem mogłem wejść do kadry. Do wielkiej piłki. Pierwszej reprezentacji nie pamiętam. Korea to chyba było u Łazarka. Lepiej kojarzę czasy reprezentacji młodzieżowych.

Mecz Śląsk Wrocław – Lechia Gdańsk od kulis po... koreańsku
(fot. PAP)
Mecz Śląsk Wrocław – Lechia Gdańsk od kulis po... koreańsku

– Gdy Henning Berg włączył pana do sztabu Legii Warszawa, to ludzie byli w szoku, że jest coś takiego jak trener od podnoszenia umiejętności indywidualnych.
– To ja byłem w szoku, że byli zaskoczeni. My już w Pogoni Szczecin mieliśmy takie indywidualne zajęcia. Zawsze ktoś zostawał po treningu i się rozwijał. Nie zawsze pod okiem trenera, ale nie było takiej sytuacji, a przynajmniej nie pamiętam, żeby ktoś nie został po treningu. Jeden biegał, bo go zatykało. Część ćwiczyła wrzutki. Kto inny strzały. Ja zostawałem ćwiczyć podania.

– To były inne czasy. Nie było akademii, a piłki uczyło podwórko.
– Wcześnie zacząłem w Pogoni. Były sekcje młodzieżowe, a klub cieszył się dużą popularnością. Pamiętam, jak były nabory, to w kolejce stało 70, a może nawet 100 osób.

– Pan przychodził do Legii w momencie, gdy Daniel Łukasik publicznie mówił, że nie ma z kim trenować indywidualnie.
– Wtedy nie znałem tej historii. Nie bardzo śledziłem media. Dla mnie to było szokujące, że ludzie się tak dziwili moją rolą w sztabie.

– Dzisiaj w Omonii Nikozja trener piastuje to samo stanowisko?
Jestem tylko ja i Henning, przez co te role są pomieszane, ale w dużej mierze tak. Każdy zawodnik musi się rozwijać. Musi tego chcieć. Pokazuje mu wideo i wyciągamy wnioski, a potem pracuje na treningu. Tak samo działaliśmy w Legii. Świetnie wspominam pracę z Rzeźniczakiem. Z Radoviciem. Rado to był super gość do takiej pracy. Często analizowaliśmy jego zgranie z Dudą. Brzytwa, Jodła. Mnóstwo czasu spędziliśmy nie tylko na boisku, ale i rozmawiając. Jodłowiec miał umiejętności na europejskim poziomie.

– Trener Czerczesow powiedział, że jest wart 5 milionów.
– Jodła to był klasowy piłkarz. Z tego co wiem, miał oferty z zagranicy, ale nie wyjechał. Umiejętności miał duże, tylko głowa nie pozwoliła mu wyjechać.

"Ekstraklasa w liczbach". Legia Warszawa strzela jak na zawołanie?
(fot. TVP)
"Ekstraklasa w liczbach". Legia Warszawa strzela jak na zawołanie?

– Swoją drogą to rzadka kolej losu. Kilkanaście lat temu był pan blisko Legii, ale wtedy transfer nie wypalił.
– Nie spodziewałem się, że dostanę kiedykolwiek taką ofertę. Pół roku wcześniej byłem w Legii na stażu u Janka Urbana. Pracowałem wtedy w Valerendze Oslo, to taki klub porównywalny do naszej Lechii. Pracowałem tam jako drugi trener. Jesienią mój menedżer zapytał:
— Kaz, gdzie jedziesz?
— Jak to gdzie? Na wakacje! Do domu.
— Nie, nie. Na staż gdzie jedziesz?
Pojawiły się różne oferty. A ja wtedy sobie pomyślałem: "Dawno w Polsce nie byłem, a Janek w Legii ma drugiego trenera z Hiszpanii, motorycznego z Meksyku". Zastanawiało mnie jak takie latynoskie podejście sprawdza się na polskim gruncie. A do tego miałem pod nosem świetną akademię. Janek mnie bardzo dobrze przyjął. Mogłem wszędzie chodzić i pytać. Bardzo dużo czasu spędziłem z Vuko. Jacek Magiera poświecił mi również bardzo dużo czasu. Same korzyści wyniosłem z tego stażu.

W roku, kiedy zostałem zatrudniony w Legii, zmarł mój ojciec. To były pierwsze święta bez niego. A u nas w rodzinie jest taka tradycja, że święta robi się u najstarszego. Wypadała kolej ojca. No i tej pierwszej wigilii teraz nie będzie? Szybka narada. Jedziemy do mamy pomóc jej przygotować kolację. Pamiętam, jak dziś siedziałem z nią w kuchni i robiłem listę zakupów na święta. Dzwoni telefon. Henning. Przekazał, że jest w Warszawie i rozmawia z Legią. Zapytał, czy jak się dogada, to pójdę z nim. Byłem zaskoczony. Miałem wtedy ważny kontrakt w Brann. Ale Legia. Taki klub! No kurde Olek, drugi raz takiej oferty mogłem nie mieć. Po świętach pojechałem do Norwegii. Klub wiedział, skąd jestem, docenił to, co zrobiłem i nie robili mi żadnych przeszkód w odejściu.

– To był dobry czas?
– Super! Świetne miasto. Świetni ludzie. Świetny klub ze świetną publiką. Wymagania duże i meczów dużo, ale to była szansa dla mnie jako trenera. Przetarcie w Europie. Szansa zobaczenia jak to wygląda. Bardzo jestem zadowolony z tego okresu.

– Trener Vuković obejmując Legię mówił, że najważniejsze jest zapieprzanie.
– Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedy my byliśmy w Legii, to w ogóle nie motywowaliśmy zawodników. Nie mieliśmy żadnych problemów z motywowaniem i zapieprzaniem. Oni wiedzieli, o co grają i jak mają grać. A Żyleta robiła swoje! Żyleta i konkurencja w składzie. Zagrałeś słaby mecz? To poćwicz ten aspekt i ten, a za ciebie wskoczy kolega. Myśmy mieli jednak tyle meczów, że konkurencja była nieco pomieszana. Dużo krytyki spadło na nas za rotowanie w składzie. W tym czasie w Polsce nikt nie był gotowy do tak szerokich analiz, jak my to robiliśmy. Analizowaliśmy zespoły z naszej półki. Wprowadziliśmy szeroki zakres analiz GPS. A chodziło tylko o to, żeby mieć kadrę zdrową. Nie chcę powiedzieć, że pierwszym składem graliśmy w europejskich pucharach, ale zmiany występowały w lidze. System był tak ułożony, że mogliśmy sobie pozwolić na stratę kilka punków. Wiedzieliśmy, że i tak wskoczymy do górnej ósemki. Na finiszu trzeba było założyć, że już nas w Europie nie będzie i wtedy nadgonimy stracone punkty. Niestety, nie wszyscy wytrzymali ciśnienie.

Wisła Kraków z akcją 21. kolejki? Perfekcyjna kontra Białej Gwiazdy
(fot. TVP)
Wisła Kraków z akcją 21. kolejki? Perfekcyjna kontra Białej Gwiazdy

– Co jest najważniejsze w pracy na stanowisku trenera indywidualnego?
– Zawodnik ściemy nie kupi. Szczególnie tacy rutyniarze jak Rado. Jakbym mu podsuwał jakieś specjalistyczne i akademickie rozważania to by zaczął ziewać. On musi widzieć, że ma fachowca. Jak się gra w piłkę to się pewne rzeczy wie. Nie wolno opowiadać farmazonów, tylko trzeba dawać im konkret. Nikt nie jest alfą i omegą – praca trenera polega na dyskusji! Rutyniarze chwalą sobie bardzo małe elementy. Miałem takiego zawodnika w Norwegii. Poprawiliśmy szybkość strzału. Umiał zakręcić. Miał dobre uderzenie. Zmieniliśmy tylko jeden aspekt i został królem strzelców.

– Czy to Mohammed Abdellaoue?
– Tak, później grał w Bundeslidze. W Stabek miałem chłopaka, z którym pracowałem nad timingiem. Został królem strzelców. Nazywał się Frank Boli. Najważniejsze są proste elementy! Trzeba być specjalistą w swoim fachu. Norwegia dała mi taką szansę. Federacja stworzyła takie stanowisko. Na początku było tylko dziewięć takich stanowisk. I mnie do tego wybrano. Nie musiałem biegać z jednej pracy do drugiej. Dostałem komfort i dzisiaj czuję się specjalistą.

– Mam tu taki cytat: "Nie żadne figo fago, tylko rzucam ci pięć razy piłkę i masz strzelić pięć goli". To słowa pana z Przeglądu Sportowego.
– Magii w tym nie ma. Jest manipulacja mentalna. Tych wspomnianych pięć piłkę to nie jest trening strzelecki. To trening strzelania gola. Nie wiem jak to powiedzieć po polsku. Nie interesuje mnie jaką technikę wykorzysta i czym strzeli.

– Abdellaoue to znak firmowy trenera?
– Tak. Poszedł do Bundesligi. Trafił do reprezentacji. Bardzo fajny chłopak. Do dziś mamy kontakt i spotykamy się, jeśli zdarzy się taka okazja. Ale miałem wielu fajnych chłopaków o różnych profilach. W Vålerendze miałem piłkarza Bengta Saeternesa, który przyszedł z Belgii i wylądował na ławce. Miał 32 lata. Nie ta szybkość i zwrotność, ale pograł trochę w Europie i nie mógł się pogodzić z ławką rezerwowych. I co zrobiłem? Zrobiłem z niego super rezerwowego. Wchodził na 20 minut i robił dużą różnicę. Zaakceptował swoją rolę i był bardzo szanowany w kadrze.

– U trenera było wielu piłkarzy. Abdellaoue, Obasi, Obi Mikel i Sarki
– Graliśmy z Wisłą i Sarki przyszedł do mnie się przywitać. Pamiętam, jak trafił jako młodu chłopak do Lyn Oslo. Obi Mikel przez lata był najdroższym piłkarzem, który opuścił norweską ekstraklasę. Myśmy go ustawiali jako ofensywnego pomocnika. Dopiero w Chelsea zrobili z niego ósemkę.

– Gdy mowa o piłkarzach, których pan ukształtował, nie sposób nie powiedzieć o jeszcze jednym – Tomku Sokołowskim.
– Był w Lyn, gdy ja trenowałem. Mamy bardzo dobre relacje syn-ojciec. Do dziś mi kupuje buty, żebym miał dobre na treningi. Moim zdaniem miał fajną karierę. Zagrał mnóstwo meczów. Debiutował w lidze norweskiej zaledwie jako 17-latek. Już skończył grać w piłkę. Trochę kolano szwankowało. Przeszedł operację. Dzisiaj jest trenerem w Stabek. Otarł się o norweską reprezentację...

"Okiem cenzora". Bramkarzom nie po drodze z dośrodkowaniami
(fot. TVP)
"Okiem cenzora". Bramkarzom nie po drodze z dośrodkowaniami

– Pan jest zadowolony z osiągnięć syna?
– Mogło być lepiej. Ja troszeczkę popsułem jego karierę. Był taki okres, że Manchester City chciał Tomka. Mówię: "duży klub, duża konkurencja. Zostań tutaj, skończysz szkołę, pograsz dobrze w lidze, to cię kupią". Dzisiaj bym powiedział "bierz walizkę i się pakuj". Nie wiadomo, jakby to wyszło, ale był tydzień na testach w City i oni go chcieli. Wtedy byłem młodym ojcem i myślałem inaczej. Tomek miał podobną karierę do mojej. Zobaczymy, jak mu pójdzie w trenerce.

– Wolał pan, żeby syn grał w reprezentacji Norwegii?
– Nie było zainteresowania ze strony PZPN. Nie mam do nikogo żalu. To były początki, gdy związek zaczął się interesować dziećmi polskich imigrantów. A norweska reprezentacja zgłosiła się po Tomka. Nie było dużo możliwości.

– Patrzę na pana karierę trenerską. Mamy do czynienia z północnym sztabem i latynoskim zespołem Omonii Nikozja.
– Ciekawe doświadczenie i sam nie wiem, jak się skończy. Piłkarze tu mają inny temperament. Mają dużo lepszą technikę użytkową. Trzeba ich inaczej prowadzić. Tu nie ma i nie może być wkładania wiedzy łopatą do głowy. Technika użytkowa jak sama nazwa wskazuje jest użytkowa. Tylko, że piłkarze za często wykorzystują ją dla siebie. Trzeba ich nauczyć, że piłka nożna to relacje.

– Oprócz lekcji piłki nożnej trener daje podwładnym solidną dawkę ping-ponga.
– Stare czasy. Świętej pamięci ojciec uczył mnie grać. Złamał rękę i nudził się w domu. Wygrzebał 20 zł i wysłał mnie z bratem do sklepu po zestaw do tenisa stołowego. Wtedy to były meble na wysoki połysk i ława ze szkłem. Mój tata to był taki praktyczny gość. On nie kombinował. Przykręcił to do ławy i graliśmy. Jak paletki poszły w drobiazgi, to graliśmy deskami do krojenia mięsa. Potem się grało na koloniach. Lubię grać w tenisa stołowego i nawet umiem grać obiema rękoma.

– To raczej rzadko spotykane.
– Nawet nie wiem, jak do tego doszło. Po prostu tak się nauczyłem. My z bratem tego ping-ponga przenieśliśmy. Można powiedzieć, że zaraziliśmy całe osiedle. Sąsiad przyniósł ze stoczni płytę paździerzową. Pomalowaliśmy na zielono i tak powstał stół na ulicy. Oj, ostre turnieje się tam grało.

Rozmawiał Krystian Juźwiak

Polecane
Najnowsze
Sportowy wieczór (13.06.2025)
Sportowy wieczór (13.06.2025)
| Sportowy wieczór 
Sportowy wieczór (13.06.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
Odrobili straty! Znamy brązowego medalistę Orlen Basket Ligi
Koszykarze Trefla Sopot (fot. PAP)
Odrobili straty! Znamy brązowego medalistę Orlen Basket Ligi
| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
KKB Rushh Kielce – RKB Wisłok 1995 Rzeszów. Polska Liga Boksu, 6. kolejka [ZAPIS]
KKB Rushh Kielce – RKB Wisłok 1995 Rzeszów. Polska Liga Boksu, 6. kolejka. Transmisja online na żywo w TVP Sport (13.06.2025)
KKB Rushh Kielce – RKB Wisłok 1995 Rzeszów. Polska Liga Boksu, 6. kolejka [ZAPIS]
| Boks 
Klauzula wpłacona. Barcelona idzie po nowego bramkarza!
Joan Garcia (fot. Getty Images)
Klauzula wpłacona. Barcelona idzie po nowego bramkarza!
| Piłka nożna / Hiszpania 
Stracona szansa Polaków. Odpadli z mistrzostw świata
Krzysztof Ratajski (fot. Getty Images)
Stracona szansa Polaków. Odpadli z mistrzostw świata
| Inne 
Zmarzlik liderem. Sprawdź klasyfikację GP 2025
Bartosz Zmarzlik na czele (fot. Getty)
Zmarzlik liderem. Sprawdź klasyfikację GP 2025
| Motorowe / Żużel / Grand Prix 
Terminarz GP na żużlu 2025. Kiedy zawody w Polsce?
Bartosz Zmarzlik ma na swoim koncie już pięć tytułów mistrza świata (fot. Getty)
Terminarz GP na żużlu 2025. Kiedy zawody w Polsce?
| Motorowe / Żużel / Grand Prix 
Do góry