Wiele razy przegrywał już walkę o miejsce w składzie z zawodnikami, od których – moim zdaniem – w danym momencie był lepszy. Syn mocno to przeżywał, dlatego tym bardziej się cieszę, że w końcu może dostać szansę na pokazanie swoich umiejętności – mówi Jarosław Zyskowski Senior o powołaniu syna do reprezentacji Polski na mecze eliminacji mistrzostw Europy z Izraelem (20 lutego) i Hiszpanią (23 lutego).
– W internecie coraz trudniej znaleźć informacje o panu. Gdy wpisuje się "Jarosław Zyskowski", to w odpowiedziach wyskakuje syn.
– Cieszę się! To znaczy, że już czegoś dokonał, a pracuje przecież na wspólne nazwisko. Imię zresztą też (śmiech). A tak poważnie pracuje na swoje konto, ma spory dorobek i faktycznie w internecie można więcej przeczytać o nim, niż o mnie. I bardzo dobrze!
– Jarosław Junior skończy w tym roku 28 lat. Wydaje się, że rozwijał się nieco wolniej niż pan. Ale może ma szansę osiągnąć więcej?
– Nie wiem czy wolniej... Mistrzostwa Polski juniorów nie mam, a mistrzostwo Polski zdobył szybciej ode mnie.
– Mam wrażenie, że "Zyzio" z roku na rok wskakuje na wyższy poziom.
– Osoby z boku mogą mówić, że można się rozwijać do określonego wieku, ale tak nie jest. Jak wróciłem z Francji w wieku 33 lat, do Śląska przyszedł trener Andrej Urlep i zacząłem poznawać koszykówkę na nowo, w dalszym ciągu się rozwijałem. Więc jest to względne. Rozwijać można się na wielu płaszczyznach – fizycznej, mentalnej, sportowej. Wiadomo, że chcielibyśmy osiągnąć szczyty w wieku 20 lat...
– ...ale nie każdy jest Donciciem?
– I nie w każdym kraju można zostać Donciciem! Syn zaczynał jako rozgrywający – był mały, chudy i dodatkowo grał z chłopcami o rok starszymi. Później rówieśnicy przestali rosnąć, a on rósł systematycznie. I wraz ze wzrostem przydzielano go do pozycji, dlatego są tak małe szanse , żeby zostać Donciciem w Polsce. Jak ktoś ma do 190 cm, to gra na jedynce, między 190 a 195 cm – to dwójka, powyżej 195 cm – trójka i tak dalej. Nie liczą się predyspozycje, tylko wzrost! Miejmy nadzieję, że ta hierarchizacja się zmieni, bo nie sprzyja to rozwojowi. Jak jesteś wysoki to uważają, że na pewno nie umiesz kozłować, wrzucą cię do rogu i tam masz czekać na piłkę, jak ktoś ci ją odrzuci spod kosza. Obserwując karierę syna, miał kilku trenerów, którzy właśnie tak do tego podchodzili.
– Kierował pan karierą syna czy sam dokonywał wyborów?
– Oczywiście koszykówka jest tematem numer jeden między nami, więc zawsze omawiamy plusy i minusy jeśli chodzi o grę, ale także o decyzje. Na końcu on musi zdecydować, a ja staram się mu pomagać wiedzą i doświadczeniem.
– Wytyka pan błędy?
– Coraz rzadziej, bo osiągnął już poziom mistrzowski. W Polsce to już jest absolutny top. Pierwszy raz jest u trenera z zewnątrz, bo wcześniej każdy ze szkoleniowców był zakorzeniony w polskiej lidze i syn musiał walczyć z łatkami, które mu przyszywano przez lata. Teraz przyszedł Żan Tabak, facet z olbrzymią wiedzą i doświadczeniem, i nagle się okazuje, że Jarek może robić takie akcje, których wcześniej nie robił. W miesiąc się tego nauczył? Nie! Po prostu trener zobaczył i uwolnił jego potencjał. To jest prawdziwa rola i funkcja szkoleniowca. Tabak zrobił to prawie z każdym graczem Stelmetu. Mało tego, trener bardzo mocno stawia na obronę, a Jarek spędza na parkiecie 27-28 minut, najwięcej w zespole. Więc opinie, że jest słabym obrońcą można wsadzić między bajki. Bardzo dobrze broni, wie jak się ustawiać w pomocy. Bez obrony szybko ląduje się na ławce .
– Jakby scharakteryzował pan grę Jarosława Juniora?
– Świetnie pracuje na nogach, w ataku ma szybkie minięcie, a w obronie dobrze się przesuwa na boki i jest w stanie ustać nawet przy niskich, dynamicznych rozgrywających, którzy muszą rzucać z dystansu, a przy dwumetrowym gościu nie jest to łatwe. Często "eksperci" mówią, że to po prostu niecelny rzut, ale nie zauważają pracy w obronie. Jeśli pierwsza linia nie jest minięta, nie trzeba robić rotacji i przy niecelnym rzucie za trzy jest dobra pozycja do zastawienia tablicy. Dlatego tym bardziej się cieszę, że gra dużo u tak znakomitego trenera. Zresztą w zeszłym sezonie w Anwilu też grał bardzo dużo – rozegrał ponad 1000 minut w całych rozgrywkach, a takim wynikiem mogło poszczycić się jeszcze sześciu zawodników w całej lidze. Tylko że wtedy można było się zasłaniać przepisem o dwóch Polakach. Teraz wymówek nie ma.
– "Zyzio" ma nietypową technikę rzutu. Nie próbował pan zmienić tego u niego?
– Jak pan wyjrzy za okno, zobaczy kosz. Widzi pan, że jest zawieszony nieco wyżej, dodatkowo pod nim jest delikatny spadek. Na ten kosz graliśmy z Jarkiem, gdy był chłopcem. Pod koszem nie miał ze mną szans, więc uciekał za krzak i stamtąd rzucał trójki. Musiał włożyć w to więcej siły, bo był daleko, a kosz wyżej niż zwykle, więc może to też miało wpływ na technikę jego rzutu. Nigdy nie próbowałem mu tego zmieniać, bo najważniejsze, by trafiać. Wolałem żeby zamiast ćwiczyć prawidłową technikę, oddawał więcej rzutów na treningu. U nas na treningu rzutowym odda się sto i wszyscy myślą, że jest w porządku. A wie pan ile oddają na treningach w USA? Po 500 czy nawet 1000!
– Często graliście jeden na jednego?
– Bardzo często. Gdy był dzieckiem była to forma zabawy. Mieliśmy "fun". Uczyłem go gry kontaktowej. Uderzałem go w rękę, wytrącałem z równowagi, żeby wykorzystywał błędy w ustawieniu rywala. Dzisiaj to widać w jego grze, choć słyszałem nieraz komentarze, że "próbuje oszukać sędziów". A to nie tak! Jarek nie jest oszustem (śmiech), po prostu wykorzystuje błędy w ustawieniu rywala. Można powiedzieć, że czyta przepisy gry i daje się sfaulować.
– Wszystko wskazuje na to, że syn w końcu zadebiutuje w dorosłej reprezentacji Polski. Duma?
– Oczywiście jestem dumny. Wiele razy przegrywał już walkę o miejsce w składzie z zawodnikami, od których – moim zdaniem – w danym momencie był lepszy. Ciężko było mi to wytłumaczyć, bo jak to? Zdobywasz mistrzostwa Polski i jesteś podstawowym zawodnikiem najlepszej drużyny w kraj, a w reprezentacji nie ma dla ciebie miejsca? Nie jesteśmy Serbią czy Francją, że kilkunastu zawodników gra w NBA. Podstawą naszej kadry są gracze z rodzimej ligi. Syn – ja zresztą też – mocno to przeżywał, dlatego tym bardziej się cieszę, że w końcu może dostać szansę na pokazanie swoich umiejętności.
– Jak pan ocenia zakończony Puchar Polski? Syn grał mniej niż w przekroju całego sezonu, a z Toruniem nie zdobył punktu...
– Półfinałowy mecz z Toruniem zakończył bez punktów, usiadł na ławce na pięć minut przed końcem, gdy Stelmet prowadził dziesięcioma punktami. Zielonogórzanie przegrali, ale syn nie mógł już nic zrobić, zresztą w całym meczu oddał trzy rzuty. Proszę zauważyć, że w niedawnym spotkaniu ligi VTB z Avtadorem, w podobnych okolicznościach pokazał, że można na niego liczyć. W końcówce wziął ciężar gry na siebie i zdobył kluczowe pięć punktów. Zresztą na oficjalnej stronie VTB uznano to za "key moment".
– Powołanie Jarosława Zyskowskiego do reprezentacji Polski jest w cieniu konfliktu Adama Waczyńskiego z prezesem PZKosz Radosławem Piesiewiczem. Jak pan ocenia tę sytuację?
– Sytuacja jest bardzo zła dla koszykówki, bo zamiast konsumować sukces, mamy zupełnie niepotrzebną aferę. Mieliśmy walczyć w hierarchii gier zespołowych z innymi dyscyplinami i zamiast sprzedawać sukces, mamy paszkwila. Jeżeli dwie zainteresowane osoby mają taki sam cel, to zawsze się dogadają. Medialne spieranie się nie służy niczemu dobremu.
– Wspomniał pan o Urlepie. To był najlepszy trener, z którym pan pracował?
– Tak. Uczył koszykówki od nowa, mówił jak się zachować na boisku, do każdego podchodził indywidualnie. Miał wiedzę, której wcześniej w Polsce nie było. Analiza gry to był zupełnie inny poziom. Wcześniej trenerzy puszczali mecz, mówili "oglądajcie" i wychodzili. A on pokazywał, co zrobiliśmy źle, jak to trzeba robić w przyszłości, itd.
– Urlep znany był też z wybuchowego charakteru i różnych fanaberii. Pamięta pan któreś z nich?
– Było tego mnóstwo (śmiech). Pamiętam, że bardzo się dziwiłem, gdy mieliśmy zagrywkę, w której miałem postawić zasłonę, żeby zrobić komuś miejsce do rzutu, ale obrona rywali się zagapiła i dostałem piłkę na pusty kosz. Cieszyłem się, że zdobyłem łatwe punkty, a później na odprawie trener mnie zbeształ, bo moim zadaniem w tej akcji było zrobienie zasłony, a nie zdobycie punktów. Wówczas nie mogłem pojąć, o co chodzi, ale po czasie zrozumiałem intencje. W meczu ligowym, często ze słabszymi rywalami, łamanie zagrywek nie miało żadnych konsekwencji. Ale gdy przychodziły mecze o mistrzostwo, to dyscyplina taktyczna dawała nam tytuły. Każdy z pięciu zawodników na parkiecie wiedział, co miał zrobić w danym momencie, nie było żadnego przypadku, a rywale w kluczowych momentach się gubili, bo oni wtedy łamali zagrywki. Każdy z osobna chciał zrobić coś ekstra od siebie, a wychodziło pięć szarpanych akcji, z których mieliśmy pięć łatwych kontrataków.
– Większą część lat dziewięćdziesiątych spędził pan we Wrocławiu, ale był też trzyletni wyjazd do Francji, do trzeciej ligi. Skąd ten pomysł?
– Zdecydowały finanse. Trzeba pamiętać jakie były czasy. Jakoś na początku mojej zawodowej kariery pamiętam, że kłóciłem się z klubem czy będę zarabiał 20, czy 25 dolarów miesięcznie. W latach dziewięćdziesiątych było już lepiej, udawało się zarobić około tysiąca dolarów, a we Francji zaproponowano mi trzy tysiące.
– O wyższym poziomie rozgrywkowym pewnie nie było mowy ze względu na ograniczoną liczbę obcokrajowców?
– Zgadza się. W tamtych czasach i tamtejszej ekstraklasie i drugiej lidze, czyli PRO A i PRO B, mogło wtedy grać dwóch zawodników spoza Francji w jednym zespole. Zazwyczaj byli to Amerykanie i to ocierający się o NBA. W trzeciej lidze, czyli National 2, mógł być tylko jeden obcokrajowiec! Ja się akurat utrzymałem, bo zdobywałem sporo punktów i byłem w TOP10 strzelców ligi.
– Wrócił pan z Francji, trzy lata spędził w Śląsku, a potem trafił do Polonii Warszawa i tam też rozpoczynał karierę trenerską.
– Rozegrałem z Polonią Warszawa sezon w drugiej lidze, zakończony awansem do ekstraklasy. W niej pół sezonu grałem jako zawodnik. Byliśmy na ostatnim miejscu, liga robiła reformę rozgrywek, spadały cztery zespoły. Serbski trener Vladislav Lucić zrezygnował, a później zostałem pierwszym szkoleniowcem zespołu. Utrzymaliśmy się bez problemy, a nawet zajęliśmy dziewiąte miejsce w grupie zespołów walczących o utrzymanie.
– Trenerskie CV też ma pan bardzo bogate, ale ostatnia praca w zawodzie to 2012 rok. Możemy mówić, że zakończył pan karierę szkoleniową?
– Tak, zdecydowanie. I tak trwało to za długo, była to walka z wiatrakami. Trzeba było mieć układy i dbać o nie, bardziej niż zajmować się zespołem. Tylko, że nie jestem typem człowieka, który w jakieś układy chciałby wchodzić.
– Ale lubił pan tę pracę?
– Oczywiście, to była wielka pasja. Dlatego tak długo się szarpałem. Koszykówka to moja miłość, wydawało mi się, że nie ma życia poza nią, ale jakoś funkcjonuję (śmiech). Teraz pełnię już ostatnią funkcję w tym biznesie – kibica. Zacząłem jako zawodnik, byłem trenerem, założyłem też klub i byłem prezesem, a teraz jestem kibicem. Nie byłem tylko sędzią (śmiech).
– Jak podsumuje pan tę karierę szkoleniową?
– W Polonii odnosiliśmy sukcesy, Final Four NEBL, czyli dzisiejszej VTB, po drodze pokonanie dwóch euroligowych zespołów, dwukrotnie wygraliśmy z wielkim Śląskiem Andreja Urlepa. O naszym rozstaniu, po czterech meczach następnego sezonu, zdecydowały kwestie pozasportowe. Walter Jeklin i mój asystent Wojciech Kamiński stworzyli tzw. grupkę pruszkowską. Tam mieszkali i codziennie dojeżdżali na Konwiktorską na treningi. Byli przeciwko mnie i chcieli przejąć klub. Zwolnili mnie, gdy prezes był na wyjeździe służbowym. Trochę mi żal, bo dałem szansę trenerowi Kamińskiemu, a on odwdzięczył mi się krecią robotą. Chyba jest mu trochę głupio, bo jak czytam jego wypowiedzi, to z pamięcią jubilera opowiada różne szczegóły ze swojej kariery zawodniczej czy trenerskiej, ale jakoś najważniejszego momentu w życiu trenera, czyli tego jak został head coachem, jakoś nie pamięta. I nie przypomina sobie kto mu dał szansę...
– A jak się panu pracowało z kobietami?
– Dobrze wspominam ten okres. Do Brzegu miałem blisko, więc to była praca dojazdowa. Akurat obejmowałem Odrę, gdy wycofał się sponsor. Poleciałem do Stanów Zjednoczonych i trochę rozbiłem rynek menedżerski, bo znalazłem zawodniczkę, która grała za 800 dolarów, a średnio Amerykanki zarabiały tu trzy tysiące. Pamiętam, że w tamtym sezonie wygraliśmy z Wisłą Kraków prowadzoną przez trenera Hernandeza. Wiślaczki w tamtym sezonie grały w TOP4 Euroligi, a przyjechały do Brzegu i przegrały. Po utracie sponsora strategicznego, zakończyliśmy sezon bodaj na piątym miejscu, jednym z najlepszych w historii klubu.
– To dlaczego pan tego nie kontynuował?
– Tak jak mówiłem, sponsor się wycofał, na nowy sezon budżet miał być jeszcze mniejszy, a taka praca dla pracy, przychodzenie tylko po pensję, bez rozwoju, nie miała dla mnie sensu. Nie chciałem tak funkcjonować.
– Ostatnim pana klubem był Polski Cukier Toruń, wówczas pierwszoligowiec, dziś czołowa drużyna ekstraklasy.
– Poziom organizacyjny był bardzo wysoki, dlatego zaszli tak daleko. Jak przyszedłem, to lokalny trener, który wcześniej był pierwszym, został moim asystentem. Strasznie się dziwił jak kazałem grać pick&rolla do linii końcowej albo wystawiałem dwóch rozgrywających. Za plecami mówił, że tak się nie gra w koszykówkę, jątrzył zarząd i drużynę. Właśnie takie są uroki pracy trenerskiej.
– Od razu po Toruniu powiedział pan "koniec", czy jeszcze się wahał?
– Do końca jeszcze nie postanowiłem, ale wiedziałem już, że to nie ma sensu. Nie chciałem też już życia na walizkach, mieszkania samemu w jakichś mieszkaniach w stylizacji wczesnego PRL-u w innych miastach. Do tego zaległości w wypłatach...
– To co, robi pan kurs sędziowski?
– Raczej nie (śmiech). Jednak zostanę przy kibicowaniu. Wnuki rosną, to będę z nimi trenował. Ale to już bardziej taka praca sezonowa, powrót do pasji w czystej postaci.
Następne