"Jak forsa, to mi wsuń ją. Jak sojusz, to z Rumunią" – głosiło przedwojenne powiedzonko. Po czwartkowym spotkaniu z Izraelem w eliminacjach Eurobasketu prawdziwa jest tylko pierwsza część.
Chętnych by ją wsunąć okazało się ponad 12 tysięcy kibiców. Dobra koszykówka przyciąga publiczność. Po mistrzostwach świata (zakończonych przez biało-czerwonych) serią 4 porażek, o czym mało kto ma ochotę pamiętać) wszystkim się zdało, że od teraz będziemy grać tylko dobrą koszykówkę. Nawet bez dwóch najlepszych zawodników, wykluczonych czy to przez kontuzję, czy przez związkową – pożal się Boże – dyplomację.
No i – jak mawiają na giełdzie - mamy korektę. Nie wiem jak skończy się eskapada do Saragossy i co tym razem tam znajdziemy. Apeluję tylko by przestać szermować tytułem "ósma drużyna świata". Ligę mamy jaką mamy. Jej krajowe gwiazdy za granicą bledną (dowód – wyniki Anwilu i Polskiego Cukru z Ligi Mistrzów oraz z Arki z Euro Cup). Powtarzana tysiąc razy propaganda o dynamicznym rozwoju basketu w Polsce spływa po kibicach jak woda po gęsi (może ktoś z ligi pochwali się wynikami oglądalności finału Pucharu Polski, proszę śmiało). Całe szczęście eliminacje Eurobasketu są trudne do przegrania.
A to dlatego, że przestała być aktualna druga część przedwojennego bon-motu. Sojuszu z Rumunią (w tych eliminacjach) nie będzie. Będzie za to dwumecz o być albo nie być w turnieju finałowym. Rumunia to prekwalifikant czyli drużyna, która do właściwych eliminacji weszła z etapu dla najsłabszych ekip w Europie. Chcąc zachować status solidnego średniaka trzeba z nią wygrać. Najlepiej dwa razy. A wtedy osłabione po gliwickich rekolekcjach morale znów się wyprostuje i będzie jak poprzednio. Rolą planktonu jest dryf w oceanie. Ani na dnie, ani na powierzchni, tylko gdzieś pośrodku.
Następne