Marian Kasprzyk miał zaledwie 21 lat, gdy – zamiast Jerzego Kuleja – pojechał na swoje pierwsze igrzyska olimpijskie. W Rzymie zdobył brązowy medal i świat stanął przed nim otworem. Wtedy pojawiły się zatargi z prawem i w efekcie spędził blisko rok w więzieniu. Po krótkich przygotowaniach pojechał do Tokio 1964 i zdobył złoto. Nasz bohater wspomina po latach, jak przed tymi igrzyskami trafił do więzienia, jak wyglądała współpraca z trenerem Feliksem Stammem i jak jego życie posłużyło jako scenariusz filmu "Bokser".
Damian Pechman: – Dlaczego wybrał pan boks? Przecież mógł zostać piłkarzem.
Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski z Tokio: – Wszystko przez brata. Było nas czterech, a trzech grało w piłkę. Najstarszy z braci – Mirek – trenował też boks. Mieliśmy w domu rękawice i często mnie zaczepiał: – Marian, pobijemy się? Brat był silniejszy, ale ja byłem bardzo ambitny. Dobrze mnie znał. Zaczął mnie namawiać, abym wybrał się na trening. Już po dwóch zajęciach trener wystawił mnie w meczu ligowym. Akurat brakowało zawodnika w wadze koguciej do 54 kilogramów. Wygrałem pierwszą walkę, wygrałem też drugą i… boks mnie wciągnął. Nadal jednak kopałem piłkę. Mój dzień wyglądał tak: do południa piłka, a po południu boks. Na dłuższą metę to było nie do pogodzenia.
– Kiedy zapadła decyzja, że boks wygrywa?
– Miałem już za sobą 15-20 walk, gdy postawiłem na boks. Chociaż za moimi plecami trwała walka trenerów – tego od piłki, i tego od boksu. Każdy z nich chciał mnie w swojej drużynie. Byłem jednak zdecydowany na boks.
– Dość szybko usłyszała o panu cała Polska.
– Po roku treningów, doszło do sparingu z klubem z NRD. Najpierw walczyli z nimi zawodnicy z Bielska-Białej, a po tygodniu przyjechali do Ziębic. Trafiłem na dość mocnego Niemca. Byłem wciąż młodym chłopakiem, walczyłem w wadze lekkopółśredniej. W dodatku do sparingu doszło latem, gdy w ogóle nie trenowałem. Tymczasem wygrałem. I to przed czasem! Zostałem zauważony przez Stal Bielsko-Biała. Miałem jednak duże obawy. Nie sądziłem, że sobie poradzę w takim towarzystwie. Za przyjście miałem obiecany elegancki garnitur, ale… do dziś go nie dostałem. I nie dostanę, bo krawiec dawno umarł.
– Już w pierwszym meczu Stali pokonał pan medalistę olimpijskiego!
– Do Bielska przyjechała Legia Warszawa. Boksowałem z Heniem Niedźwiedzkim, brązowym medalistą z Melbourne. Był klasowym zawodnikiem. Nie ukrywam, że miałem cykora. Ale jakoś udało się wygrać. Natychmiast awansowałem do kadry.
– Przypuszczał pan wtedy, że może kiedyś też zdobyć medal?
– Czułem, że nie jestem złym bokserem, ale jednocześnie byłem bardzo skromny. Podziwiałem Heńka Niedźwiedzkiego. Oglądałem jego walki, gdy byłem młodym chłopakiem. Oczywiście też chciałem pojechać na igrzyska. Zbliżały się igrzyska w Rzymie, ale chętnych do wyjazdu było wielu. W mojej kategorii między innymi Jurek Kulej.
– Treningi i przygotowania do IO w Rzymie były pewnie mordercze.
– A gdzie tam! Dopiero trener Stamm powiedział do mnie: – Marian, ty się pilnuj, bo możesz pojechać na igrzyska. Pomyślałem, że taki wyjazd by mi się przydał i zacząłem się bardziej przykładać do treningów. Wcześniej zdarzało się, że raz poszedłem na zajęcia, innym razem nie…
– W tym wieku były inne pokusy...
– Powody były inne. Klub z Bielska nie był bogaty. Nie mogliśmy liczyć na lewe etaty, jak bokserzy w innych miastach. Trenowaliśmy tylko trzy razy w tygodniu, poza tym musieliśmy normalnie pracować. Przygotowanie fizyczne miałem więc w swoim zakładzie, a nie w sali bokserskiej. Poza tym, nie otrzymywaliśmy pieniędzy za walki. Jedyną zapłatą był obiad po meczach. Ile on mógł kosztować? 20, może 30 złotych. To była cała nagroda.
– Jak wyglądała rywalizacja z Kulejem? Wygrał mistrzostwo Polski, ale do Rzymu nie pojechał.
– Było inaczej niż teraz, gdy o wyjeździe na igrzyska decyduje mistrzostwo Polski. Przecież ja nigdy nie zostałem mistrzem Polski! Z Jurkiem przegrałem, ale po bardzo wyrównanej walce. O wszystkim na koniec decydował trener Stamm. Dla niego ważne były zgrupowania, wewnętrzne sparingi. Nie był zwolennikiem zmiany stylu boksowania pod konkretnego rywala. Uważał, że lepiej doskonalić to, co zawodnik potrafi – jego naturalne ruchy i ciosy – niż na siłę go zmieniać. Na zgrupowaniu w Cetniewie doszło do kolejnego sparingu z Jurkiem. Poza ringiem byliśmy kolegami, ale gdy boksowaliśmy, to nie było zmiłuj. Na koniec zgrupowania doszło do zebrania trenerów. Podjęto decyzję, że to ja pojadę do Rzymu.
– Pamięta pan, jak wyglądało wasze spotkanie po ogłoszeniu nominacji?
– Jurek mi pogratulował, ale czułem, że był wkurzony. Tłumaczyłem mu, że to nie moja wina, że to decyzja trenera… Miałem trochę szczęścia, ale też w naszych walkach nie byłem gorszy. Pamiętam, że jeszcze tego samego dnia Jurka wyjechał do domu.
– Podobno gwarantował pan emocje, a nokaut wisiał w powietrzu.
– Moją zaletą było to, że byłem leworęczny. Nie każdy umiał boksować z mańkutem. Chociaż leworęczny zostałem z powodu… brata. Mówiłem już, że mieliśmy jedną parę rękawic. On zakładał na jedną rękę, ja na drugą. Żeby można było wygodniej i bliżej wyprowadzić cios, nauczyłem się walczyć lewą ręką. Byłem fighterem. W moich walkach nie było nudy. Lubiłem, gdy wokół było głośno. Kibice tylko czekali, kiedy uderzę. Miałem też dobry refleks, potrafiłem uprzedzić rywala, który chciał mnie uderzyć. Nie bałem się, a to ważne w boksie.
– Ile dały panu treningi u Feliksa Stamma?
– Po pierwszym zgrupowaniu przyjechałem do Bielska i… byłem jak dziad. Nie miałem siły. Przez tydzień nie chodziłem na treningi. Ale gdy już odpocząłem, to poczułem się jak mistrz świata. Obozy kadry pozwoliły mi słuchać organizmu i samemu ocenić, kiedy należy trenować mocniej, a kiedy odpuścić. Spotykałem tam medalistów mistrz Europy, igrzysk olimpijskich... Różne typy zawodników, z którymi mogłem się sprawdzić. Boksowaliśmy zwykle po trzy rundy. Trener Stamm czasami mnie jednak namawiał: – Marian, może byś jeszcze powalczył rundę albo dwie? Chciał sprawdzić, czy sobie poradzę. Po latach śmiałem się, że chyba chciał ze mnie zrobić zawodowca. Był świetnym psychologiem. Nie miał tytułu doktora czy profesora, ale był w tym dobry. Potrafił prowokować. Raczej nie chwalił. Miał oko do zawodników. Zauważał to, czego nie widzieli inni trenerzy. Zwracał uwagę na detale, które trzeba było później poprawiać na treningach. Wiedział jednak, kiedy trochę odpuścić. Poszedłem kiedyś do Felka… Przepraszam, do trenera Stamma i mówię: – Panie Stamm, czuję się słaby. Nie mam zupełnie siły. Dał mi wtedy trzy dni wolnego. Ufał mi. Widział mnie codziennie, że naprawdę ciężko trenowałem.
– W wieku 21 lat pojechał pan na swoje pierwsze igrzyska. Dominowała trema, czy może pewność, że wróci pan z medalem?
– Marzyłem tylko o tym, żeby wygrać pierwszą walkę. Drugą mogłem już przegrać. Tymczasem pierwszą walkę wygrałem przed czasem. W dodatku pokonałem hiszpańskiego króla nokautu. Myślę sobie: "jest dobrze, następni będą się bali". W drugiej wygrałem z Węgrem, a w ćwierćfinale z reprezentantem ZSRR. Był mistrzem olimpijskim z Melbourne, pokonał tam naszego Leszka Drogosza. Trochę się bałem, ale Stamm mnie uspokajał: – Nie ma, co się bać. Podnieś tylko wyżej ręce i wygrasz. I rzeczywiście, wygrałem spokojnie na punkty i miałem już w kieszeni brązowy medal. Złoto było w zasięgu… Niestety, w okolicy oka pojawił się krwiak i nic nie widziałem. Lekarz nie dopuścił mnie do walki finałowej. Masażysta Stasiu Zalewski mocno mnie wtedy pocieszał. Mówił: – Marian, nie przejmuj się. Za cztery lata zdobędziesz złoto.
– Żal jednak był. Złoto było tak blisko.
– Był, był… Zwłaszcza, że nie przegrałem z żadnym rywalem. Po drodze pokonałem mistrza olimpijskiego i mistrza Europy. Szkoda, ale taki jest sport.
– Powrót do kraju był pewnie huczny.
– Oj, tak. Na Wzgórzu, koło dawnej kawiarni Mimoza w Bielsku, były tłumy. Staliśmy tak ze Zbyszkiem Pietrzykowskim i mogliśmy się ruszyć. Piękne chwile. Trochę nie lubię tego wspominać, bo się rozklejam.
– Medalista olimpijski nie musiał już chyba pracować.
– A skąd! Nadal pracowałem i trenowałem. Dopiero później zakład poszedł mi na rękę i mogłem wyjść po śniadaniu, około godziny 10. Nie do końca byłem z tego zadowolony. I tak musiałem wcześnie wstać i przyjechać do pracy. Szkoda, że nie mogłem się skupić tylko na treningach. Gdybym wyjechał do innego miasta, do klubu milicyjnego czy górniczego, to byłoby inaczej. Tam zawodnicy nie musieli pracować.
– Zmieniło się wtedy pana podejście do boksu i ciężkich treningów?
– Po zdobyciu medalu w Rzymie pojawił się niestety duży problem. Mieszkałem sam i często jadałem w restauracjach. Tam nie miałem spokoju, bo prawie każdy chciał się ze mną napić. Nie piłem dużo, ale się zdarzało. Niestety, po alkoholu wielu chciało się ze mną bić. Nagle stawali się odważni. Gdybym odpowiadał na każdą zaczepkę, to w ogóle nie chodziłbym na treningi.
– Po zdobyciu medalu był pan na szczycie. Wtedy pojawiły się niespodziewane kłopoty. Bójki, więzienie...
– Tak wyszło… Pierwsza historia. Był Sylwester. Postanowiłem, że Nowy Rok powitam w Ziębicach. Na imprezie sylwestrowej poznałem kapitana Wojska Polskiego, który był tam z małżonką. Było miło. Piliśmy gorzałkę. Nad ranem wyszliśmy, ale wracaliśmy osobno. On z małżonką na dworzec, bo wracali do Ząbkowic. Gdzieś po drodze nasze drogi znów się przecięły. Niechcący go trąciłem ramieniem. Grzecznie przeprosiłem i chciałem pójść dalej. Niestety, kapitan i jego małżonka byli w bojowym nastroju. Zwłaszcza ona. Chciała mi wydrapać oczy. Krzyczała do męża: – Daj temu gówniarzowi w pysk! Uderzył mnie, rozerwał mi koszulę. Dopiero gdy mu oddałem, to mnie puścił. Po wszystkim, poszli prosto na milicję...
– Ciąg dalszy tej sprawy nie była dla pana miły.
– Na dwa tygodnie trafiłem do aresztu w Dzierżoniowie. Na szczęście kapitan wycofał oskarżenie i mogłem wrócić do domu.
– Druga bójka – z milicjantem – zakończyła się znacznie gorzej. Mogła nawet zakończyć dopiero rozpoczętą bokserską karierę…
– Mogła, mogła… Dostałem wyrok: rok w więzieniu. Ostatecznie spędziłem tam osiem miesięcy. Wyszedłem wcześniej. Za dobre sprawowanie, jak się potocznie mówiło.
– Wyrok więzienia to jedno, ale został pan też zawieszony dożywotnio jako sportowiec.
– Dotyczyło to wszystkich dyscyplin. Nie tylko boksu. Może dobrze, że kara obejmowała wszystkie, bo inaczej po wyjściu z więzienia grałbym w piłkę. Wtedy na pewno nie zdobyłbym złotego medalu w Tokio.
– Łatwo się w takiej sytuacji załamać.
– Może tak, ale ja byłem przekonany, że zostanę odwieszony. Nawet rozmawiając z innymi osadzonymi w więzieniu, mówiłem, że wrócę, że pojadę na igrzyska... Chociaż nie brakowało takich, którzy mi tam źle życzyli. Nie wiem, czy mówili szczerze, czy chcieli mnie sprowokować do bójki. Wtedy dorobiłbym się kolejnego wyroku.
– Łobuz, chuligan – tak był pan określany w mediach. Trochę mi to do pana nie pasuje.
– Dziennikarze pisali o mnie jeszcze gorzej. Na co dzień byłem cichym i spokojnym chłopakiem. Unikałem bójek. Wolałem uciec, chociaż był to powód do wstydu. Bałem się, że kogoś uderzę i zrobię mu krzywdę. Może nawet zabiję.
Trener Stamm sprawdzał mnie w sparingach. Z samymi mistrzami Polski! Koledzy nie byli w porządku, bo faulowali. Pierwszego znokautowałem w pierwszej rundzie, drugiego też. Trzeci, wychodząc do ringu, już żartował, że skończy podobnie. To była moja przepustka, żeby wrócić do poważnego boksu.
– Podczas pobytu w więzieniu nie miał było szans na treningi.
– Nie widziałem w tym czasie ani ringu, ani rękawic. Pozwolono mi jednak poprowadzić gimnastykę dla innych więźniów na świeżym powietrzu. Tylko tyle.
– Po wyjściu na wolność pierwsze kroki skierował pan do sali bokserskiej?
– Nie do końca. Trenowałem od czasu do czasu. Oczywiście za zgodą trenera Stali Bielsko-Biała – Antoniego Zygmunta. Koledzy mieli ze mną dobrze, bo byłem wymagającym sparingpartnerem. Antek Zygmunt był także w sztabie reprezentacji Polski. Był pytany, czy trenuję, jak trenuję, w jakiej jestem formie… Chwalił mnie. Mówił, że przychodzę na zajęcia i nawet dobrze mi idzie. Wkrótce przyszło powołanie do kadry. Wiem, że to zasługa Antka.
– Feliks Stamm szybko sobie o panu przypomniał.
– Trochę się tego spodziewałem. Byłem wciąż młodym chłopakiem, szkoda byłoby zmarnować dotychczasową pracę. Po pierwszym zgrupowaniu, przyszło zaproszenie na kolejne. I tak to się potoczyło.
– Zdumiewające, jak w krótkim czasie przeszedł pan drogę z więzienia do wyjazdu na igrzyska…
– Trener Stamm sprawdzał mnie w sparingach. Z samymi mistrzami Polski! Często w wyższych kategoriach wagowych. Koledzy nie byli w porządku, bo faulowali. Pierwszego znokautowałem w pierwszej rundzie, drugiego też. Trzeci, wychodząc do ringu, już żartował, że skończy podobnie. To była moja przepustka, żeby wrócić do poważnego boksu. Byłem przecież ciągle zawieszony...
– Wstawił się za panem zakład pracy, klub bokserski z Bielska, Zbigniew Pietrzykowski, trener Feliks Stamm, a nawet… Milicja Obywatelska.
– Ja naprawdę byłem spokojnym chłopakiem! Przylgnęła do mnie taka łatka i nie chciała się odczepić.
– Posłał pan na deski trzech mistrzów Polski. Tokio było coraz bliżej.
– Niby tak, jednak pojawił się mocny konkurent. Nagle wyskoczył Leszek Drogosz. Wycofał się już z boksu, ale gdy zostałem zawieszony i siedziałem w więzieniu, postanowił wrócić. Poczuł, że może pojechać na swoje czwarte igrzyska. Boksowaliśmy i w mistrzostwach Polski, i w sparingu. Leszek jak to Leszek, skakał wokół mnie.
– Czarodziej ringu.
– To był naprawdę dobry zawodnik. Śmiałem się jednak, że taki mądry, a dał się zaskoczyć. Zrobiłem przekładkę nogami, dwa razy kiwnąłem i bezpośrednio uderzyłem. Padł na deski, zaczął walić rękawicami i krzyczeć: – Śniło mi się w nocy, że mnie Marian znokautuje. Był dobrym aktorem. Gdyby nie trenerzy, to jeszcze długo by tak lamentował. Chwilę jeszcze boksowaliśmy i sparing się skończył. Trenerzy na koniec dnia zdecydowali, że w wadze półśredniej to ja pojadę na igrzyska. Leszek mi pogratulował: – Marianku, Marianku! Życzę ci, żebyś zdobył złoto. Będę ci pomagał do końca obozu. Tyle, że wieczorem pojechał już do domu…
– Zachował się podobnie, jak cztery lata wcześniej Kulej.
– No właśnie...
– Do Rzymu pojechał pan, żeby wygrać pierwszą rundę. A do Tokio? Niby był pan medalistą, ale jednak z ponurą przeszłością.
– Może to zabrzmi zabawnie, ale… byłem dobrze wypoczęty. Nic nie robiłem. Po wyjściu z więzienia musiałem oczywiście pracować, żeby zarobić na chleb. Ale miałem czystą głowę. Nic mnie nie stresowało. Inaczej niż koledzy, którzy przez cztery lata ciężko trenowali, żeby pojechać na igrzyska.
– Podróż do Tokio nie była tak przyjemna jak teraz.
– W pierwszą stronę leciałem najpierw z Warszawy do Paryża, tam przesiadka na Alaskę i stamtąd dopiero do Tokio. Powrót zajął o wiele więcej czasu. Dwa dni płynęliśmy statkiem, później kilka dni pociągiem i na koniec samolotem.
– Przede wszystkim wracał pan ze złotym medalem.
– To było dla mnie najważniejsze. Mam ciekawą historię. Celnicy dokładnie nas sprawdzali. Jeden z moich kolegów zrobił w Japonii duże zakupy. Chyba myślał w Tokio więcej o handlu niż o sporcie. Cóż, tacy też byli wśród nas. Postanowiłem jednak, że mu pomogę i wezmę część jego bagażu na siebie. Przyszła moja kolej. – Co pan przewozi? – zapytała celniczka. – Złoto – odpowiedziałem i wyjąłem medal. Chciała go zabrać, ale wtedy włączył się jej kolega: – Nie wygłupiaj się, to złoty medal olimpijski. Wykorzystałem, że była zdezorientowana. Oddała mi medal, a ja przepchnąłem bagaż kolegi.
– Jak pan zapamiętał Tokio? Nie pytam o ring, ale ulice.
– Nie jest prawdą, że byliśmy pilnowani przez służby. Codziennie chodziliśmy na spacery. Zjedliśmy obiad i do miasta. Zrobić zakupy albo tylko pooglądać. Pamiętam, że Japończycy byli uśmiechnięci i mili. To bardzo mi się podobało. U nas tego nie było. Kultura nie z tej ziemi. Wokół kolorowo. Bajka.
–Długo pan czekał na pierwszą walkę?
– Na szczęście trochę musiałem poczekać. Na szczęście, bo mogłem podleczyć moją rękę. Wcześniej przez dwa lata walczyłem z kontuzją. Miałem w ręku śrubę. Ale czego się nie robi dla klubu… Chociaż nic z tego nie miałem. Zawsze były jednak ważne powody, ważne mecze i ważne walki.
W finale boksowałem z Rickardasem Tamulisem z ZSRR. W pierwszej rundzie złamałem kciuk. Podszedłem do Stamma i mu o tym powiedziałem, ale… nic do niego nie docierało. Był w amoku. Chwilę wcześniej złote medale zdobyli Józek Grudzień i Jurek Kulej...
– Wróćmy do ringu w Tokio. Od pierwszej walki celem było złoto?
– Nie, nie. Bardzo chciałem wygrać pierwszą walkę. Gdybym przegrał, byłbym skończony. Żal byłoby mi też trenera Stamma, bo przecież za mnie poręczył. W dodatku dostałby po głowie za to, że wybrał mnie, a nie Leszka.
– Wygrał pan pierwszą walkę, później drugą, ćwierćfinał, półfinał…
– …i w finale boksowałem z Rickardasem Tamulisem z ZSRR. Tak naprawdę był polskim Litwinem. Mogliśmy swobodnie porozmawiać. W pierwszej rundzie złamałem kciuk. Podszedłem do Stamma i mu o tym powiedziałem, ale… nic do niego nie docierało. Był w amoku. Chwilę wcześniej złote medale zdobyli Józek Grudzień i Jurek Kulej. Po drugiej rundzie znowu krzyczę do niego: – Panie Stamm, złamałem palec! Dopiero do niego dotarło. "Gdzie, gdzie?!" – zaczął nerwowo pytać. W pierwszej chwili myślał, że złamałem rękę. Dopiero później zrozumiał, że chodzi o palec… I w tym momencie pokazał, że jest nie tylko świetnym trenerem, ale też psychologiem.
– To co, poddać cię? – zapytał chytrze.
– Poddać? – powtórzyłem. – Nie, jedziemy dalej i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Nie mogłem się wtedy poddać. To byłaby największa zbrodnia! Poluzowałem tylko rękawicę. Tutaj też mądrość trenera Stamma, że nie namawiał mnie, abym się oszczędzał. Owszem, robiłem więcej uników, wyprowadzałem mniej ciosów, ale nie myślałem o kontuzji. W ostatniej minucie walki poszedłem na całość. Wygrałem. Radość była ogromna. To był trzeci złoty medal dla Polski w ciągu godziny. W sumie zdobyliśmy – mam na myśli nas, bokserów – aż siedem.
– Japońscy kibice mogli się nauczyć hymnu Polski. Był grany często.
– I nauczyli się. Józek Grudzień, Jurek Kulej i ja… Ale to była radocha!
– Z ringu trafił pan prosto do szpitala?
– A skąd! Emocje były tak duże, że nie chciałem żadnego gipsu. Wróciłem z kolegami do wioski olimpijskiej. Dopiero rano poczułem duży ból i pozwoliłem sobie założyć gips.
– Co przywiózł pan z Tokio oprócz złotego medalu?
– Sobie kupiłem skórzane spodnie. Takie ładne, dopasowane. Bardzo mi się podobały. Dziewczynie, mojej przyszłej żonie, też przywiozłem trochę ubrań. Nie było tego dużo, bo nie miałem pieniędzy. Wtedy nie można było mieć w Polsce dolarów. Nie dość, że mogli zabrać, to jeszcze wlepić karę, a na koniec wsadzić do więzienia. Po powrocie do kraju dostałem jednak nagrodę. Było to 30 dolarów...
– Była jeszcze jedna nagroda – film "Bokser". Jego scenariusz wzorował się na pana życiu. Mariana Kasprzyka zagrał Daniel Olbrychski.
– Na pomysł wpadł redaktor Bohdan Tomaszewski. Zapytał, czy nie miałbym nic przeciwko. Nie widziałem przeszkód. Z drugiej strony, żadne pieniądze za film do mnie nie spłynęły... Uważam, że Daniel dobrze zagrał. Chociaż on nie był z siebie zadowolony. Tłumaczył mi później: – Panie Marianie, byłem młody i brałem wtedy wszystkie role. Nie wszystkie wątki mi się też podobały. Jak ten, gdy napadam z kastetem na swojego kolegę, którego w filmie zagrał… Leszek Drogosz. Dla mnie to było niepojęte, bo w rzeczywistości byliśmy kolegami. Bić mogliśmy się tylko w ringu. Ogólnie jednak film mi się podobał. Oglądałem go tyle razy, że znam już na pamięć.
– Igrzyska w Tokio nie były pana ostatnimi. Był jeszcze Meksyk. Pojechał pan tam przygotowany najlepiej w karierze.
– Ale nie miałem szczęścia. Długo czekałem na pierwszą walkę. Organizacja była do niczego. Terminu mojej walki nie znał ani trener Stamm, ani inne osoby. Zwykle wyglądało to tak: trzy-cztery walki w wadze muszej, trzy-cztery w koguciej i tak do ciężkiej. W Meksyku wyglądało to inaczej. Nie było żadnej reguły. Na przykład Józek Grudzień miał za sobą trzy walki, a ja wciąż czekałem na pierwszą. Trener Stamm nie wiedział, jak mi zorganizować treningi. Trenować mocniej, czy odpuścić, bo może zaraz czeka mnie walka.
– Gdy wreszcie pojawił się pan w ringu, to… nie wytrzymały spodenki.
– Nie to było wcale najgorsze. Zrobiłem rozgrzewkę i zesztywniały mi nogi. Poczułem się tak, jakbym miał protezy. Nie mogłem zrobić kroku… Jak w tej sytuacji wejdę na ring? Chyba na czworakach. Jakoś się udało, ale bardzo mnie to rozbiło. W pierwszej rundzie zrobiłem zwód i... pękły mi spodenki. Boże kochany, jaki wstyd! Sędzia tego nie zauważył. Bałem się, że jak podniosę rękę, to pomyśli, że się poddaję. Dopiero jak odwróciłem w jego stronę, to zrozumiał. Miałem minutę na zmianę spodenek. Jak na złość nie zabrałem zapasowej pary. Uratował mnie masażysta Stasiu Zalewski, który dał mi swoje. Zdążyłem w ostatniej chwili. Zabrzmiał już gong. Niewiele brakowało, a przegrałbym walkowerem… Udało się dokończyć walkę. Była wyrównana, ale ostatecznie przegrałem.
– Trzy igrzyska, dwa medale… Może pan z ręką na sercu powiedzieć, że swoją karierę wycisnął jak cytrynę?
– Chyba nie… Mogłem osiągnąć więcej. Wszystko przychodziło mi dość lekko. Nie byłem pazerny na sukcesy.
– Odwiedza pan jeszcze sale bokserskie?
– Czasami mnie zapraszają. Jeśli mogę, to pomagam. Opowiem taką anegdotę. Dawałem wskazówki zawodnikom i w odpowiedzi usłyszałem: – Panie Marianie, ale pan za nisko ręce trzyma i łatwo pana trafić. Mówię: – Tak? To spróbuj! Nikomu się nie udało. Odpowiadałem na każdy cios, który próbowali wyprowadzić. A wydawało im się to takie proste…
– Nie jest panu żal, że polski boks upadł tak nisko?
– Najbardziej żal mi młodych chłopaków. Wiem, że się starają, są świetnie przygotowani fizycznie, ale czegoś im brakuje do sukcesów. W boksie potrzebny jest trochę szósty zmysł. Żeby zaskoczyć przeciwnika, pokazać coś innego, niekonwencjonalnego.
– Ludzie wciąż o panu pamiętają. Na 80. urodzinach pojawiło się wielu byłych i obecnych pięściarzy, przedstawiciele miasta, PKOl-u…
– Nie spodziewałem się, że dożyję do tego momentu. W moim życiu było różnie, podobnie jak w sporcie. Miałem jednak szczęście. Ktoś nade mną czuwał i zawsze spadałem na cztery łapy.
– Organizatorzy igrzysk w Tokio chcą, aby znowu odwiedził pan Japonię. Skorzysta pan z zaproszenia?
– Zobaczymy. Człowiek jest już starszy, może być różnie ze zdrowiem. Chociaż taki prezent byłby dla mnie piękny.
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1012 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.