| Łyżwiarstwo

Polskie panczenistki w Vancouver dokonały cudu. Jak narodziła się drużyna medalistek olimpijskich?

Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. PAP)
Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. PAP)

W Polsce był wieczór, w Vancouver ledwie popołudnie. Kibice zgromadzeni w Richmond Olympic Oval stali się świadkami sportowego cudu. Te, na które nie stawiał nikt – które miały zostać "pożarte" już w ćwierćfinale, świętowały zdobycie medalu. I choć sukces – jak zwykle – ojców miał wielu, jego matką została Ewa Białkowska. Córkami zaś Katarzyna Woźniak, Katarzyna Bachleda-Curuś, Luiza Złotkowska i Natalia Czerwonka.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Koniec epoki. Medalistka IO zakończyła karierę

Czytaj też

Luiza Złotkowska (fot. PAP / Getty Images)

Koniec epoki. Medalistka IO zakończyła karierę

Jak doszło do jednej z największych polskich sensacji olimpijskich? Otóż…

* * *

Gdy ISU (Międzynarodowa Unia Łyżwiarska) wprowadzała bieg drużynowy do kalendarza zawodów, w Polsce można było postrzegać go jako szansę głównie dla kadry męskiej, mającej wówczas niezły czas. Specjalista od biegów długich, Paweł Zygmunt, wraz z Witoldem Mazurem i Konradem Niedźwiedzkim stanowili spory potencjał. W kobiecej części reprezentacji wyglądało to znacznie słabiej.

– Wiele lat nie mieliśmy kadry kobiet, bo były u nas tylko pojedyncze jednostki, które trenowały z mężczyznami – Ewa Wasilewska, później Kasia Wójcicka (obecnie Bachleda-Curuś) – wspomina Ewa Białkowska. Druga z wymienionych jako 22-latka startowała na igrzyskach w Salt Lake City, po których trafiła pod opiekę trenera Krzysztofa Niedźwiedzkiego.

– Jej start olimpijski został oceniony nie najlepiej i mimo młodego wieku znalazła się poza kadrą. Przyszła wtedy do mnie z pytaniem, czy mogłaby ze mną trenować. Tak to się zaczęło – opowiada szkoleniowiec. – Było sporo dziewczyn na niezłym poziomie, ale Kasia zaczęła się wybijać – dodaje.

Tak wyglądało to w sezonie 2003/04, gdy koncepcja ścigania w drużynie była jeszcze w powijakach. Podczas pierwszych startów pokazowych Bachleda-Curuś (wówczas Wójcicka) jeździła z… Chinkami. – Miały akurat dwie na dość wysokim poziomie, więc ich trenerka przyszła do mnie i zapytała, czy nie byłoby możliwości, żeby Kasia dołączyła do nich. Przedstawiłem jej tę propozycję. Odpowiedziała, że czemu by nie. I spróbowała – wyjaśnia Niedźwiedzki.

Podczas startów dogadywała się z Azjatkami na tyle dobrze, że wspólnie potrafiły zajmować miejsca po podium. Gabloty z medalami jednak nie powiększyła. Tych w konkurencji pokazowej bowiem nie rozdawano. Mogła jednak już wówczas dostrzec, że drużyna jest pewną szansą na przyszłość.

Koniec epoki. Medalistka IO zakończyła karierę

Czytaj też

Luiza Złotkowska (fot. PAP / Getty Images)

Koniec epoki. Medalistka IO zakończyła karierę

Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)
Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)

Kwartet egzotyczny. Olimpijka i juniorki

– My chciałyśmy się pokazywać jako Polska. Nawet jeśli miało to oznaczać, że prowadziłam zdecydowaną większość biegu, a zmiana następowała tylko dlatego, że regulamin tego wymagał – zaznacza Bachleda-Curuś. Po raz pierwszy biało-czerwone pojechały wspólnie w listopadzie 2004 roku. Obok najbardziej doświadczonej (nota bene 24-latki) na starcie stanęły juniorki – Luiza Złotkowska i Karolina Ksyt. Czas 3:21,38 dał im ostatnie 15. miejsce w Pucharze Świata w Berlinie. Niektóre kraje wystawiły po dwie kadry, a Polki o 2,5 sekundy przegrały nawet z "egzotyczną" jak na tę dyscyplinę Rumunią.

Był to jeden z niewielu biegów drużynowych z tak bogatą listą startową. – Ta konkurencja nie była zbyt mocno obsadzona. Wśród kobiet zazwyczaj startowało po sześć czy siedem, może czasem osiem zespołów. Nawet nie będąc liderkami, miało się zawsze dość wysokie miejsce. Szliśmy więc u nas w kraju w kierunku drużyny. To była szansa – przyznaje trener Niedźwiedzki. Wyraźny krok w kierunku wzmocnienia kobiecej części kadry został wykonany jednak dopiero po igrzyskach w Turynie.

Na te pojechała jedynie Bachleda-Curuś. – Dla mnie to były najpiękniejsze igrzyska ze wszystkich pięciu – mówi. Kwalifikacje uzyskała na czterech dystansach. – Z Krzyśkiem tworzyliśmy taki mało powtarzalny duet trener-zawodnik. Nigdy nie padło pytanie, czy może bym nie zrezygnowała z jakiegoś startu, bo to będzie za dużo. I ja też nigdy nie powiedziałam, że nie chcę jechać. Po to trenowaliśmy od połowy kwietnia do końca marca, żeby móc w zimę zrobić coś takiego. Jeśli na treningu jestem w stanie przejechać w tempie startowym cztery razy 1200 metrów, to dlaczego na zawodach nie przejechać dwóch biegów dziennie? – pyta retorycznie. Na igrzyskach jeździła więc praktycznie co drugi dzień. Z sukcesami, bo na 1500 metrów zajęła ósme miejsce.

Ewa Białkowska, Katarzyna Woźniak, Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka, Luiza Złotkowska (fot. archiwum prywatne Ewy Białkowskiej)
Ewa Białkowska, Katarzyna Woźniak, Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka, Luiza Złotkowska (fot. archiwum prywatne Ewy Białkowskiej)

"By zmienić oblicze łyżwiarstwa..."

W kraju tymczasem utworzono reprezentację kobiet pod wodzą Ewy Białkowskiej. Bachleda-Curuś nigdy do niej nie dołączyła. Kadra zrzeszała najzdolniejsze zawodniczki wchodzące dopiero do poważnego świata sportu. Mało kto wierzył jednak w powodzenie tego projektu.

– Co tu ukrywać – na początku dziewczyny znacznie odbiegały poziomem od Kasi. Trzeba było wszystko tworzyć od zera – przyznaje Białkowska. – Pierwsze głosy jakie usłyszałam, to to, że szkoda na to czasu, że wyrzucamy pieniądze w błoto i że nie ma kogo szkolić. Nie dziwiłam się nawet temu specjalnie, bo poziom wtedy był bardzo słaby – dodaje.

12 lipca 2006 roku niewielka grupa zawodniczek zameldowała się w Elblągu, rodzinnym mieście pani Ewy. – Było nas sześć: Ewelina Przeborska z Elbląga, dwie Tomaszowianki – Kamila Danaj i Karolina Ksyt, Magdalena Gołębiewska z Warszawy, Luiza Złotkowska i ja – opowiada Czerwonka. – Mieszkałyśmy wtedy w szkole, spałyśmy na materacach w salach lekcyjnych – dodaje z uśmiechem Złotkowska.

– To był okres letni, a w Elblągu mieliśmy dwa świetne tory wrotkarskie, z nową nawierzchnią. Skupiłam się na wrotkach, które były głównym środkiem treningowym. Blisko miałyśmy także las Bażantarnia – tam można było biegać. Mimo że to depresja, mamy też dobre tereny rowerowe. Nie są mocno uczęszczane, a biorąc pod uwagę Wysoczyznę Elbląską, można zrobić tu super trening – wyjaśnia Białkowska, tłumacząc, dlaczego wybór padł akurat na to miejsce.

– Nie chciałam też robić specjalistycznych zgrupowań dla tych dziewczyn w takich typowych ośrodkach jak Spała czy Zakopane, z tego względu, że wiedziałam, że poziom jeszcze nie był na tyle wysoki. Trzeba było nauczyć je wielu rzeczy, żeby stały się prawdziwymi sportowcami i uwierzyły w to, że mogą się liczyć – że kobiece łyżwiarstwo może w Polsce zaistnieć – dodaje.

Od początku było bardzo konkretnie. – Może za bardzo chciałam je zmotywować, ale postawiłam sobie za cel, żeby dać im świadomość, że z odpowiednim nastawieniem można dojść na szczyt. Tu nie chodzi o to, że ja zadam trening, a one pójdą za drzewo i będą tam siedzieć. Wiem, że czasem tak jest, że się nie chce. Dlatego musiałam uświadomić im, że ciężka praca, wytrwałość i systematyczność mogą doprowadzić do sukcesu. Chciałam, żeby nie czuły się takimi małymi, zagubionymi siostrami starszych kolegów, ale żeby uwierzyły, że mogą im dorównać – tłumaczy Białkowska.

Pani trener od zawsze miała wielką zdolność do przemawiania. Udzieliło się to już na początku. – Jej słowa, które padły na początek zgrupowania, do dziś dźwięczą mi w uszach. Powiedziała nam: "jesteście po to, by zmienić oblicze polskiego łyżwiarstwa" – opowiada Złotkowska. Moment ten doskonale pamięta także Czerwonka. – To była mocna, ale fajna mowa – wspomina.

Polska drużyna panczenistek (fot. Getty Images)
Polska drużyna panczenistek (fot. Getty Images)

"Szybciej, wyżej, mocniej. To nie kadra dla damulek..."

– Bardzo zaangażowałam się w tę grupę i zawsze mówiłam od serca. Trafiłam też na osoby z wielkim potencjałem – naprawdę fajne, mądre dziewczyny. Robiłam co mogłam, żeby tego nie zmarnować. Żeby pokazać, że je na coś stać. Wierzyłam, że można zrobić coś wielkiego – opowiada Białkowska. Zadawała więc dziewczynom treningi, które do cna miały wykrzesać tkwiący w nich potencjał.

Pani trener miała doświadczenie głównie w pracy z mężczyznami pokroju Zygmunta czy Mazura. Nie było więc miejsca na półśrodki. – Musiałyśmy schudnąć, musiałyśmy szybciej, wyżej, mocniej. To nie była kadra dla damulek. Tam był chamski trening i trzeba było ostro pracować – przyznaje Złotkowska.

– Pani Ewa się z nami nie pieściła. Miała twardą rękę, ale z biegiem czasu stała się dla nas nie tylko trenerką, ale również matką i przyjaciółką – wspomina Czerwonka. Każda z łyżwiarek wiedziała jednak już wówczas o co toczy się gra. – Jeszcze w czasach podstawówki lubiłam przekomarzać się z tatą, gdy wracaliśmy do domu z parkingu. Podczas jednej z takich rozmów, w wieku 11 lat, powiedziałam mu, że zdobędę medal olimpijski. Byłam już wtedy w klasie sportowej i marzyłam o tym – opowiada Czerwonka. Podobne nieśmiałe myśli rodziły się też w głowach pozostałych.

Marzeń nie zmąciły nawet warunki, które początkowo były trudne. Zdarzyło się, że dla Złotkowskiej zabrakło… kostiumu. Na mistrzostwach Europy musiała wystartować więc w starym stroju Bachledy-Curuś. – Wisiał na mnie, bo był dużo za duży. Ale nie było wyjścia – przepisy zabraniają startu w innych. Musiałam jechać w takim, jak cała reprezentacja – wspomina.

Katarzyna Woźniak i Natalia Czerwonka podczas treningu na obozie letnim (fot. PAP)
Katarzyna Woźniak i Natalia Czerwonka podczas treningu na obozie letnim (fot. PAP)

Poziom kadry wzrastał z roku na rok. Pani trener w pierwszym sezonie starała się testować wszystkie zawodniczki, w drugim robiła jeszcze zmiany, ale w trzecim miała już niemal klarowny skład. – Nie wszystkie dotrwały do tego czasu. Część zrezygnowała, część miała inne plany życiowe. W grupie, która została, tylko Luiza i Natalia były z tych, które miałam od początku. To były moje dwa stałe punkty. Doszła do nich Kasia Woźniak – opowiada Białkowska.

Najmłodsza z kadrowiczek zadebiutowała w sezonie przedolimpijskim, podczas Pucharu Świata w Berlinie. Tam Polki były dziewiąte, na swojej wówczas "normalnej" pozycji w światowym szyku. Pierwsze zaskoczenie przyszło kilka miesięcy później w Erfurcie. W składzie Bachleda-Curuś, Złotkowska, Czerwonka zajęły trzecie miejsce. – My wtedy jeździłyśmy tak, że ja prowadziłam, a dziewczyny miały się pilnować. W środku zawsze jechała ta najsłabsza, a ta z tyłu w razie czego miała ją dopchać i to było jej zadanie na bieg – uśmiecha się najbardziej doświadczona z ówczesnego składu.

Wywalczone 1 lutego 2009 roku podium było świetną zapowiedzią przed mistrzostwami świata, będącymi jednocześnie próbą przedolimpijską. W Kanadzie jednak nie było już tak kolorowo. Złotkowska przewróciła się w pierwszym wirażu. – Na pewno nie było to dla nas nic dobrego. Luiza od zawsze była bardzo wrażliwą dziewczyną i wszystko przeżywała. Potrafiła czasem nie spać w nocy – było trzeba z nią siedzieć, spróbować wyciszyć – mówi Białkowska. Ten upadek również zapisał się w pamięci młodej zawodniczki. Tkwił w niej długo i powrócił w przyszłości.

Luiza Złotkowska (fot. Getty Images)
Luiza Złotkowska (fot. Getty Images)

Olimpijskie światło przy gasnącym telebimie

Nieubłaganie zbliżał się sezon olimpijski, do którego biało-czerwone przystępowały z optymizmem. Celem było uzyskanie kwalifikacji, co w łyżwiarstwie szybkim od zawsze było trudnym zadaniem. By je zrealizować, należało znaleźć się w "szóstce" klasyfikacji generalnej (choć prawdziwsze byłoby stwierdzenie: piątce, nie licząc gospodarza) lub zostać jedną z dwóch drużyn spoza tego grona, które w sezonie uzyskały najlepsze czasy.

– Dużo trenowaliśmy wtedy w Berlinie. Dziewczyny radziły sobie tam tak dobrze, że byłam niemal przekonana, że wejdą do "szóstki" – zarzeka się Białkowska. Na pierwsze zawody posłała do boju Bachledę-Curuś, Złotkowską i Woźniak. Czar prysł. Dziewiąte miejsce w Heerenveen i ósme w Calgary oznaczało, że awans "z punktów" oddalił się o lata świetlne. – Na igrzyska musiałyśmy kwalifikować się z czasów. Wiadomo było, że o tych zadecyduje Puchar Świata w Salt Lake City – tłumaczy Woźniak.

Wiadomo było, że za oceanem będą walczyć z USA i Chinami o dwa miejsca dające awans. – Z tamtego weekendu pamiętam głównie przejętą Ewę Białkowską, próbującą nas jakoś zmobilizować na siłę – mówi Bachleda-Curuś. Pani trener zdecydowała się na zmianę w składzie względem poprzednich startów. Zaufała Czerwonce, wprowadzając ją w miejsce Woźniak.

Swój bieg z Kazachstanem Polki wygrały pewnie. Bezpośrednie rywalki jechały chwilę później. Na metę pierwsze wjechały Amerykanki, które już wówczas mogły się cieszyć. Pozostawało pytanie: Polki czy Chinki. To było o tyle trudne do rozstrzygnięcia, że… w hali popsuła się tablica świetlna. W pewnym momencie wyniki pojawiły się – Chiny przed Polską. Luiza cisnęła bidonem. Po chwili znowu wszystko znikło. Niepewność. – Na początku padły słowa: "Przegrałyście wszystko, straciłyście wszystko!" – wspomina Czerwonka.

– Nagle mąż dzwoni z Polski. Z gratulacjami – mówi, że jesteśmy na igrzyskach – kontynuuje Białkowska. – Musiał mi to powtarzać, bo nic nie było słychać – tutaj krzyk, dziewczyny płaczą. Sytuacja była dość nerwowa. Mówię mu, że u nas nie ma czasów, a oni twierdzą, że już są. I że weszłyśmy. To był mały horror. Zabrakło mi w tamtym momencie takiego trenerskiego opanowania – przyznaje. Po chwili jednak tablica z wynikami potwierdza – Polki przed Chinkami o 0,12 sekundy. – I tak to się stało. Weszłyśmy na igrzyska jako te najsłabsze – śmieje się Złotkowska.

Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)
Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)

Klątwa, kontuzje... i co jeszcze?

Chorążym reprezentacji Polski w Vancouver był Konrad Niedźwiedzki. Klątwa udzieliła się nie tylko jemu, a całej łyżwiarskiej kadrze. I nie było to bynajmniej skutkiem fatum, a ciągu złych decyzji. Związek nie wyraził zgody, by przed igrzyskami łyżwiarze pojechali do Calgary. W wiosce zameldowali się więc rekordowo szybko – na pełen okres aklimatyzacyjny.

– Trenowaliśmy trzy tygodnie w obiekcie olimpijskim, który nie był jeszcze przygotowany. Patrzyliśmy jak go dekorują do tych igrzysk i wszystko nam się to jakoś opatrzyło. Byliśmy też znużeni sobą, bo byliśmy jedyną ekipą, która siedziała wtedy w Vancouver. Nawet Kanadyjczycy pojechali do Calgary – opowiada Bachleda-Curuś.

– To wszystko przełożyło się na wyniki, bo wydaje mi się, że dziewczyny były naprawdę dobrze przygotowane. Myślę, że swoje zrobił też stres. Najbardziej podziałał na Natalię. Dosłownie paraliżowało ją na starcie. Zawsze była bardzo ambitna, a tam podziałało to w ten sposób – dodaje Białkowska.

Dodatkowe kłopoty miała także Woźniak, która jeszcze przed rozpoczęciem imprezy doznała kontuzji. – Dwa dni przed otwarciem miałam wypadek i przecięłam sobie achillesa – mówi. Początkowe badania nie wskazywały jednak na to, że jest aż tak źle. Po szyciu zawodniczka została wypuszczona. Tymczasem cierpiała na tyle, że nie była w stanie normalnie jeździć.

– Miałam dwa tygodnie do biegu na 3000 metrów, a trzy do drużyny. Przez tydzień nie chodziłam w ogóle. Dopiero później zaczęłam cokolwiek trenować. Wystartowałam na "trójkę", ale ostatnie pięćdziesiąt metrów było ciężkie. Jechałam głową, bo fizycznie nie mogłam chodzić – mówi. Ze startu rezygnować nie chciała, mając świadomość, że szansa udziału w igrzyskach może się już nie powtórzyć.

Katarzyna Woźniak (fot. Getty Images)
Katarzyna Woźniak (fot. Getty Images)

Uraz był tymczasem znacznie poważniejszy niż ktokolwiek na miejscu przypuszczał. Dopiero po imprezie rezonans wykazał, że achilles był przecięty w 30 procentach. Nieświadoma powagi sytuacji zawodniczka przygotowywała się do kolejnego startu. Atmosfera nad kadrą gęstniała natomiast z każdym dniem.

– Jakbym zajmowała odległe miejsca, a czasy byłyby na moim poziomie, to bym zrozumiała. Ale te czasy były dużo gorsze niż w pozostałej części sezonu – wyjaśnia Złotkowska, która nie była odosobniona w marazmie. Nikt nie mógł powiedzieć, że poszło mu dobrze.

Pani trener zabroniła czytania opinii w internecie, choć wiedziała, że to nieuchronne. Złe emocje kumulowały się, wpływając na samopoczucie zawodniczek. – Te komentarze wywołały najgorszą traumę. To była era naszej-klasy i do dziś pamiętam jak jakiś pan napisał do mnie i do Luizy po biegach indywidualnych coś w stylu: "Co wy tam robicie? Oddajcie nasze pieniądze!". My młode, niedoświadczone, czytałyśmy to i bardzo przeżywałyśmy. Miałyśmy to ciągle w głowie, że poświęcamy na treningi całe swoje życie, a ktoś tak szybko nas osądził i skreślił – opowiada Czerwonka. – Po tym miałam pierwsze w życiu spotkanie z psychologiem. Od skoczków przyjechał do mnie pan Wódka. Wiadomo, jedna sesja niewiele da, ale chociaż na tyle, żeby jakiś czas o tym nie myśleć – skwitowała.

Jedyną, do której negatywne teksty z zewnątrz nie trafiały aż tak bardzo była Bachleda-Curuś. – Spałam spokojnie. Nigdy nie miałam z tym problemu. Mam tak, że przed takimi ważnymi występami całkowicie odłączałam się od mediów społecznościowych, ale też od komputera i telefonu w ogóle. Tylko jakaś muzyka, książka do poczytania. Nie tropię medialnego szumu i być może dlatego zachowuję spokój – przyznaje.

Luiza Złotkowska, Katarzyna Woźniak, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)
Luiza Złotkowska, Katarzyna Woźniak, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)

Wygrać chociaż... jeden bieg

Atmosfera nie była jednak korzystna. – Wyniki były słabe i zostałyśmy przez prezesa Nurowskiego zmieszane z błotem. Dla mnie sytuacja była kłopotliwa. Wiedziałam, że całą odpowiedzialność biorę na siebie, bo one wykonywały wszystkie moje zadania – tłumaczy Białkowska.

Przed biegiem drużynowym jeszcze raz dały znać o sobie jej umiejętności motywacyjne. – To była taka szorstka mobilizacja. Nie na zasadzie: "uda się", a bardziej: "jest źle, musicie wreszcie coś dobrego przejechać" – opowiada Woźniak. – Pani Ewa powiedziała: "dziewczyny, jest bardzo źle. W Polsce wszyscy powiesili na was psy. Jeśli chcecie uratować swój honor i wrócić do kraju w lepszych nastrojach, to musicie wygrać chociaż jakiś jeden wyścig" – dodaje Złotkowska.

Między biegami indywidualnymi a drużynowym było zaledwie kilka dni, kilka treningów. Pierwsze z nich wypadły fatalnie, co wpłynęło demotywująco. Pani trener zdecydowała się więc na szalony ruch. – Kasia narzekała, że nie radzi sobie za Luizą – że to nie ten krok, inna jazda. Przeanalizowałam sobie to wszystko i stwierdziłam, że trzeba zmienić szyk. To było ryzyko totalne. One nigdy nie jeździły w takiej konfiguracji i raptem przed samym biegiem drużynowym zaczęłam wszystko zmieniać – mówi.

– W tym momencie wiedziałam już, że drużyna tak pojedzie – przyznaje. Złotkowska miała jechać z tyłu, Bachleda-Curuś w środku, natomiast rozpędzającą pozostała kontuzjowana Woźniak. – Gdy dowiedziałam się, że wystartuję, to bardzo się cieszyłam. Noga bolała, ale wiedziałam, że muszę zrobić swoje. W takich sytuacjach adrenalina robi swoje – wspomina.

Choć na jedynym treningu w nowym szyku prezentowały się już znacznie lepiej, demony przeszłości musiały dać o sobie znać. Złotkowska upadła w wirażu. – Start był ostatnim elementem jaki ćwiczyłyśmy. Wywróciłam się w dokładnie tym samym miejscu, co rok wcześniej na mistrzostwach świata. Zebrałam się spod tej bandy i Pani Ewa mówi: "koniec treningu, rolby wjeżdżają. Schodzicie z lodu". Poszłam do szatni, mając w głowie, że w tym wirażu czeka na mnie jakaś klątwa – opowiada.

Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)
Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś (fot. Getty Images)

Rosjanki wybierały kolory samochodów

To była kolejna noc, w której więcej było rozmyślań niż spokojnego snu. Nie chodziło nawet o ewentualny upadek, a o nową rolę. Miała przecież zamykać bieg. – Już leżąc w łóżku pytałam Natalii, czy myśli, że dam radę. Bardzo stresowałam się przed tym, żeby jechać to ostatnie okrążenie, bo to ogromna odpowiedzialność – można wszystko wygrać lub wszystko stracić. Odpowiedziała mi wtedy tylko: "jak nie ty, to kto?" – mówi.

Pani trener wiedziała jednak, że zmiana była dobra. – Luiza nagle urosła w swoich oczach. Wiedziała, że na ogonie zawsze jedzie ta najmocniejsza – tłumaczy. Ryzykować było warto. Szczególnie, że to rywalki były zdecydowanymi faworytkami. W ćwierćfinale biało-czerwone miały zmierzyć się z brązowymi medalistkami olimpijskimi z Turynu – Rosjankami.

Łyżwiarki zza wschodniej granicy były bardziej doświadczone, utytułowane i… niesamowicie pewne siebie. Za wywalczenie medalu miały obiecane samochody. Wiedziały już dokładnie jakie dostaną – wybrały nawet kolory. – Zmobilizowało nas też to, że wiedziałyśmy, że Rosjanki już przed biegiem miały przygotowane karteczki. Trener miał im pokazywać ile sekund prowadzą – wspomina Woźniak. – Nie chciały się zbyt zmęczyć. Jakby miały dużą przewagę, mogły odpuścić – tłumaczy Złotkowska.

Mimo usilnych starań pani trener, dziewczyny doskonale zdawały sobie sprawę z podejścia rywalek. – Ja te prowokacje przyjmowałam na wesoło. Byłam w bardzo dobrych kontaktach z ich trenerem. Gdy szliśmy razem, mówił mi, że szkoda, że wpadłyśmy na nie. Szkoda mu było, że już odpadniemy. Mówił: "sport jest sport" i ja też tak uważałam – uśmiecha się Białkowska.

Polki po pokonaniu Rosji (fot. Olympic Channel)
Polki po pokonaniu Rosji (fot. Olympic Channel)

Rosjanki nie dostrzegały najmniejszego zagrożenia. Idąc ze zbyt mocno uniesioną głową łatwo się jednak potknąć, o czym przekonały się w dniu biegu. 26 lutego drużyny ustawiły się po przeciwnych stronach tafli. U przeciwniczek doszło do zmiany. Rezerwowa Galina Lichaczowa miała pojechać w najłatwiejszym z biegów, by wraz z koleżankami móc stanąć na podium. I odebrać swój samochód.

To właśnie ona zawiodła. Z początku rzeczywiście miały przewagę. Z czasem zaczęły słabnąć. – My za to jechałyśmy bardzo równe rundy. Okazało się, że miałam bardzo duży komfort będąc za Kasią. Mogę wręcz powiedzieć, że odpoczywałam za jej plecami i w końcówce miałam siły, by przyspieszyć – mówi Złotkowska.

Na ostatnim okrążeniu strata zaczęła bardzo szybko topnieć. Lichaczowa opadła z sił, zostając wyraźnie za swoimi koleżankami. Polki były na prowadzeniu. – Gdy wpadły na metę i usłyszały krzyk radości, być może nie zdawały sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje. Trener Rosjanek był wściekły – śmieje się Białkowska. – Spojrzałam na ekran. Zobaczyłam trzy czerwone punkty przekraczające metę i tylko dwa po drugiej stronie. Zaczęło do mnie docierać… – wspomina Złotkowska.

Uniosła ręce w geście triumfu. W Richmond Olympic Oval zaczynała pisać się historia. Niewątpliwie był to wieczór cudów. Oprócz Rosjanek sensacyjnie odpadły też Kanadyjki i Holenderki. Przed Polkami otwierały się drzwi, którymi następnego dnia miały wkroczyć do raju.

Radość trenerów i Katarzyny Woźniak (fot. PAP)
Radość trenerów i Katarzyny Woźniak (fot. PAP)

Powtórzyć sensację...

Półfinały były rozgrywane w sobotę, 27 lutego. Rywalkami – reprezentacja Japonii. – Podejście było takie, że robimy idealnie wszystko tak jak w pierwszym biegu. Po powrocie szybko zrobiłyśmy pranie, żeby założyć nawet tę samą bieliznę – opowiada Woźniak. I choć wiedziały, gdzie się znajdują i miały świadomość jak niewiele dzieli je od medalu, myśli o nim nadal zdawały się być abstrakcją.

– Przyszedł do nas Paweł Abratkiewicz i zapytał, czy pamiętałyśmy spakować strój na podium. My nie wiedziałyśmy nawet, że jest jakiś inny dress code i jakieś wytyczne co do tego, co mamy założyć – przyznaje Złotkowska.

Wszystkie były nastawione wyłącznie na to, by… biec jak najszybciej. Nie liczyło się nic więcej. – Przed półfinałem powiedziałam dziewczynom: "jak myślicie, że możecie zrobić coś lepiej, to tego nie róbcie". Wiedziałam, że musimy po prostu powtórzyć to, co zrobiłyśmy wcześniej – opowiada Bachleda-Curuś.

Powtórzył się także skład z ćwierćfinału, choć nie było to takie oczywiste. Czerwonka cały czas była z dziewczynami, uczestniczyła w treningach, a fakt, że de facto to ona była jedną z tych, które zapewniły kwalifikację, tym bardziej kazał brać ją pod uwagę. Czasu uciekał.

– Dostałam informację, że jadę. Byłam w szatni, przebierałam się i w pewnej chwili przyszli do mnie Paweł Abratkiewicz i Pani Ewa i powiedzieli, że jednak nie. A ja już wtedy zaciągałam kostium na nogi… – opowiada zawodniczka. – To nie była łatwa decyzja. Wcześniej byłam pewna, że pojedzie trójka z ćwierćfinału, ale potem zaczęłam mieć dylemat. Ważyły się losy medalu – tłumaczy Białkowska.

Na starcie stanęły więc ponownie Woźniak, Bachleda-Curuś i Złotkowska – sensacyjne pogromczynie Rosjanek. Tym razem przeciwko tym, które wcześniej całkiem spodziewanie rozprawiły się z Koreą. – Dziewczyny były wtedy w takim stanie, że mogły powalczyć o finał. Powiem szczerze, że zakładałam w tym biegu szybsze rozpędzenie. Wiedziałam, że Japonki są na tyle szybkie, że trzeba bardzo dobrze zacząć. Planowałam, żeby było to o dwie czy trzy dziesiąte szybciej niż pojechały – analizuje po latach pani trener. Zabrakło niewiele, bo ostatecznie przegrały o zaledwie 0,19 sekundy.

– Nie mogłam mieć do nich pretensji, bo zaprezentowały się przecież świetnie – mówi. – Luiza znowu miała stan niesamowitej agresji na ostatnim okrążeniu. Śmieję się, że jakby było jeszcze jedno, to nie byłoby możliwości, żeby nie wygrały. Przewaga topniała w oczach. Było 0,8 sekundy, potem 0,5 sekundy. Patrzyłam nerwowo czy zdążą. No i nie zdążyły. Taki jest sport – rozkłada ręce.

Japonki (od lewej) Masako Ozumi, Maki Tabata i Nao Kodaira (fot. PAP/EPA)
Japonki (od lewej) Masako Ozumi, Maki Tabata i Nao Kodaira (fot. PAP/EPA)

Bieg, który stworzył historię

– Żeby odnieść sukces w sporcie musisz być wytrenowany, świetnie przygotowany fizycznie i psychicznie, być zdrowy i mieć trochę szczęścia. Myśmy w Vancouver miały to szczęście, bo drabinka poukładała się niesamowicie od początku do końca – mówi Bachleda-Curuś. Ich rywalkami w walce o medal były Amerykanki, które również na igrzyska weszły z czasów. Zapowiadał się jeden z najbardziej wyrównanych biegów.

Czasu do niego było jednak bardzo niewiele. – Miałyśmy jakieś 45 minut na regenerację. Było nerwowo. Każda z nas robiła to jakoś po swojemu, żeby jeszcze raz się przygotować i jeszcze raz dać z siebie 120 procent – opowiada.

Ponownie pojawiło się pytanie: kto pojedzie? – Byłam jakoś pewna, że ta trójka wygra z Amerykankami. Dlatego zdecydowałam się na taki skład. Rozmawiałam jeszcze z prezesem Kowalczykiem, który był szefem misji. Wszyscy mnie wtedy zapewnili, że Natalia nie ucierpi, jeśli nie wystartuje. Nie chciałam, żeby była pominięta, bo przecież ona też prowadziła tę drużynę do sukcesu – to dzięki niej w ogóle pojechałyśmy na igrzyska – wyjaśnia pani trener.

Dopiero po uzyskaniu zapewnień przedstawiła decyzję zawodniczkom. – Gdyby to był finał, na pewno w moim miejscu znalazła by się Natalia. Przed zawodami czwarte miejsce brałybyśmy w ciemno, ale jak już byłyśmy tak blisko medalu, strach było coś zmieniać – opowiada Woźniak.

W niezmiennym składzie ustawiły się więc na starcie. – Myślę, że każda z nas miała nieco inne cele i chciała sobie coś udowodnić. I każda miała chyba świadomość, że doszłyśmy do momentu, w którym nie ma już odwrotu – mówi Bachleda-Curuś.

Na kilka sekund w hali zapadła cisza, którą zmąciła dopiero komenda startera. "Go to the start. Ready". Wystrzał. Po budynku roznosiło się ciche: "Ju-Es-Ej, Ju-Es-Ej". Amerykanki nie mogły narzekać na brak dopingu. – Czy na trybunach byli jacyś amerykańscy kibice? A może polscy? Nie wiem czy było głośno, czy cicho – czy hala była pełna czy pusta. Liczyło się tylko to, co na lodzie. Może do zawodniczek to nie docierało, ale ja byłam świadoma tego, że nie mieliśmy medalu od pół wieku. Dla mnie to była abstrakcja, ale pojawiła się szansa i trzeba było wszystko spiąć tak, żeby ten medal wyszarpać – opowiada Białkowska.

– Nie miałyśmy nic do stracenia, a bardzo dużo do zyskania – mówi Złotkowska. Większość czasu obie drużyny jechały bardzo równo. W końcówce nie wytrzymała Catherine Raney. Została w tyle. Polki ponownie były szybkie i równe. Cud stał się faktem. Wykpione zaledwie kilka dni wcześniej okryły się olimpijską chwałą. Polskie łyżwiarstwo po 50 latach (!) przerwy miało wreszcie medal igrzysk.

Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka, Luiza Złotkowska, Ewa Białkowska, Katarzyna Woźniak (fot. archiwum prywatne Ewy Białkowskiej)
Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka, Luiza Złotkowska, Ewa Białkowska, Katarzyna Woźniak (fot. archiwum prywatne Ewy Białkowskiej)

– Ktoś dał mi telefon do ręki. Okazało się, że to Cezary Gurjew. Bezpośrednio po zejściu z toru musiałam relacjonować do "Jedynki". Komentowałam na żywo, że mamy medal. I szczerze nie wiem, co mówiłam – przyznaje Białkowska. Dziewczyny w tym czasie szalały na torze. Znalazła się flaga, było całowanie lodu. Natychmiast do Woźniak i Złotkowskiej podbiegła Czerwonka. Ze łzami w oczach. – Ona była z nami wszędzie. I świętowała razem z nimi, choć wiem, że w tamtej chwili musiało być jej bardzo przykro – mówi trener.

Zgodnie z regulaminem Czerwonka nie mogła stanąć na podium. – Ale naprawdę cieszyłam się wtedy razem z nimi – opowiada. – Należą jej się wielkie słowa uznania. Widać było, że jest jej przykro, a tak naprawdę to ona robiła największy szum wokół tego, że to jest coś "wow", że zdobyłyśmy ten medal. Wykazała się dużą klasą. Mogła wyjść tylnym wyjściem, ale nie – poszła z nami, stała tam i pokazała, że jesteśmy drużyną – twierdzi Bachleda-Curuś.

Były – nie tylko przed kamerami. Tuż po ceremonii medalowej Czerwonka, Woźniak i Złotkowska wsiadły w taksówkę i z medalami w kieszeniach pojechały do… sklepu. Każda kupiła sukienkę i szpilki i dopiero wtedy, mocno spóźnione, wróciły do wioski.

Bez zdobyczy odzieżowej, a jedynie z medalową pozostała za to Bachleda-Curuś. – Byłam tak wypompowana emocjonalnie, że poszłam spać – wyznała. Następnego dnia trudno było dobudzić którąkolwiek z dziewczyn. W rezultacie na prośbę szefa misji w gabinecie stawiła się tylko część drużyny. – To nadal było tak abstrakcyjne. Trenerka podaje mi telefon: "Luiza, prezydent dzwoni". W życiu nie myślałam, że prezydent kraju będzie mi gratulować – mówi.

Czy mogła mieć wówczas świadomość, że to nie ostatni raz? Drzwi do świata wielkiego sportu zaczęły się dopiero uchylać.

(grafika: Paweł Baran)
(grafika: Paweł Baran)
Zobacz też
MŚ: Polka z awansem do programu dowolnego
Jekaterina Kurakowa (fot. PAP/EPA)

MŚ: Polka z awansem do programu dowolnego

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Polska może stracić wielką imprezę. "Dostaliśmy nieprzyjemne pismo"
Karolina Bosiek (fot. Getty Images)
polecamy

Polska może stracić wielką imprezę. "Dostaliśmy nieprzyjemne pismo"

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Mistrzyni o bolesnej sytuacji. "Nie wiedzieliście o wszystkim"
Natalia Maliszewska po zdobyciu medalu MŚ: to ukształtowało mnie, jako człowieka [WYWIAD]

Mistrzyni o bolesnej sytuacji. "Nie wiedzieliście o wszystkim"

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Poruszające słowa Maliszewskiej. "Byłam w złym stanie" [WIDEO]
Natalia Maliszewska na MŚ w Pekinie wywalczyła trzy medale (fot. Getty Images)
tylko u nas

Poruszające słowa Maliszewskiej. "Byłam w złym stanie" [WIDEO]

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Poruszające słowa Maliszewskiej. "Byłam w złym stanie" [WIDEO]
Natalia Maliszewska (fot. TVP SPORT)

Poruszające słowa Maliszewskiej. "Byłam w złym stanie" [WIDEO]

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Najnowsze
35 goli w 105 meczach. Rodzice Tschofeniga mówią, kiedy syn uwierzył w skoki
tylko u nas
35 goli w 105 meczach. Rodzice Tschofeniga mówią, kiedy syn uwierzył w skoki
foto1
Michał Chmielewski
| Skoki narciarskie 
Rodzice Daniela Tschofeniga
Lewandowski coraz wyżej w klasyfikacjach wszech czasów!
Robert Lewandowski (fot. Getty)
Lewandowski coraz wyżej w klasyfikacjach wszech czasów!
Wojciech Frączek
Wojciech Frączek
Niezbędnik kibica Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły 26. kolejki
Niezbędnik kibica 26. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Poznaj terminarz, wyniki i przewidywane składy (28.03.-31.03.2025)
Niezbędnik kibica Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły 26. kolejki
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Ponad trzydzieści strzałów i... duże męczarnie Wisły
Wisła Kraków wygrała z Kotwicą Kołobrzeg (fot. Getty Images)
pilne
Ponad trzydzieści strzałów i... duże męczarnie Wisły
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Raków wciąż na prowadzeniu. Zobacz tabelę PKO BP Ekstraklasy
Tabela PKO BP Ekstraklasy 2024/25 [aktualizacja 16.03.2025]
Raków wciąż na prowadzeniu. Zobacz tabelę PKO BP Ekstraklasy
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Szalony mecz w 2. lidze. Wygrali pierwszy raz od października!
Hubert Matynia (fot. 400mm)
Szalony mecz w 2. lidze. Wygrali pierwszy raz od października!
| Piłka nożna / Betclic 2 Liga 
Status quo zachowane. Po ligowym hicie zadowolona czołówka
Paweł Wszołek i Kamil Grosicki w meczu
pilne
Status quo zachowane. Po ligowym hicie zadowolona czołówka
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Do góry