Ten mecz miał pokazać, kto tak naprawdę jest najlepszy na świecie. Ale nikt nie był po nim zadowolony. Anglicy choć wygrali, to zastanawiali się, czy międzynarodowa rywalizacja ma sens. Włosi stworzyli legendę o zastępie gladiatorów, ale przecież przegrali…
Mecz Anglia-Włochy, 14 listopada 1934 roku w Londynie, Highbury - stadion Arsenalu.
Italia była nowym mistrzem świata, zdobyła tytuł ledwie pięć miesięcy wcześniej na własnych stadionach (w rzymskim finale, po dogrywce wygrała 2:1 z Czechosłowacją). Mecz z Anglikami miał być jej pierwszym od tego czasu. Wyspiarze byli wówczas w samoizolacji, nie należeli do FIFA i nie startowali w MŚ, ale wciąż uważali, że są najlepsi. Chcieli to udowodnić i dlatego zaprosili Włochów do Londynu. I w obu krajach traktowano to jak starcie o "rzeczywiste mistrzostwo świata".
Włoski trener Vittorio Pozzo obawiał się przede wszystkim pogody. Londyński listopad to mgła, deszcz i błoto. I miał rację, w dniu meczu co chwila padało, a mgła rzeczywiście snuła się nad Highbury. To mógł być atut Anglików, przywykłych do takich warunków. Ale podobno sam Mussolini naciskał, by do Londynu jechać. Duce liczył bowiem, że ewentualne zwycięstwo podniesie prestiż faszystowskiej Italii. Wygrana wydawała się możliwa – jeszcze przed mistrzostwami świata, w maju 1934 r. Anglicy przybyli na chwilę na kontynent i… przegrali oba mecze, w Budapeszcie i Pradze, z Węgrami i Czechosłowacją po 1:2. Już wtedy powstało pytanie, czy rzeczywiście są najlepsi?
Siła z Arsenalu
Włosi wystawili aż dziewięciu mistrzów świata, tylko bramkarza Combiego zastąpił może nawet lepszy Carlo Ceresoli (w mistrzostwach nie zagrał tylko z powodu kontuzji), a w ataku za Schiavio pojawił się Pietro Serantoni. Poza tym sami wielcy: Eraldo Monzeglio, Luigi Allemandi, Attilio Ferraris IV, Luigi Bertolini i przede wszystkim Giuseppe Meazza oraz Giovanni Ferrari. I słynni oriundi – Luisito Monti, Enrico Guaita i Raimondo Orsi, którzy wcześniej reprezentowali Argentynę.
Przeciwko nim Anglicy delegowali drużynę, zdawałoby się, niedoświadczoną. Większość grała w reprezentacji dopiero pierwszy lub drugi mecz! Po kwadransie prowadzili jednak 3:0! W czym tkwiła tajemnica? Aż siedmiu (!) było z jednego klubu, nie było wcześniej ani potem takiego przypadku w historii angielskiej reprezentacji. Oni nie tylko grali na swoim, klubowym stadionie, nie tylko byli zgrani ze sobą, ale przede wszystkim prezentowali rewolucyjny w tamtych czasach system WM. I choć jego twórca, menedżer Arsenalu Herbert Chapman już nie żył (zmarł przedwcześnie na zapalenie płuc na początku 1934 roku), to jego dzieło przetrwało.
W bramce stał Frank Moss, z Arsenalu byli też Eddie Hapgood, George Male, Wilf Copping, Ray Bowden oraz Ted Drake i Cliff Bastin. Uzupełniali ich młody Stanley Matthews ze Stoke City, Cliff Briton z Evertonu oraz Jack Barker z Derby County.
Tur z Manchesteru
Na początku pierwsze skrzypce grał jednak zawodnik Manchesteru City, legendarny Eric Brook. Był zbudowany jak tur i mówiono, że nikt na Wyspach nie ma mocniejszego strzału.
Choć już w pierwszej minucie (!) nie wykorzystał rzutu karnego (strzał wspaniale obronił Ceresoli, wyskakując i odbijając piłkę spod poprzeczki; "skaczący akrobata" – pisano), to potem Brook szybko zdobył dwie bramki (9. i 12. minuta). Szczególnie druga, z rzutu wolnego była niesamowita, Ceresoli tym razem nie zdążył zareagować, a Matthews, który wtedy dopiero zaczynał wspaniałą karierę w reprezentacji, opowiadał, że strzał z lewej nogi był "jak piorun". Chwilę potem Drake (debiut w reprezentacji!) trafił na 3:0.
Zemsta za Montiego
Zanosiło się na pogrom. Mało kto zwracał jednak uwagę, że Włosi tak naprawdę grają w dziesięciu. Już na początku, po starciu z Drakem, palec u nogi złamał ich najważniejszy zawodnik Luis Monti. I nagle mecz zrobił się brutalny, na Wyspach nie widziano czegoś podobnego. Włosi mścili się. Bo choć Monti próbował jeszcze grać, to w końcu musiał zejść z boiska. Podobno w szatni ten twardziel, który słynął z bardzo ostrej gry, wkładał do ust chusteczkę, by nie słyszano jego jęków z bólu.
Włosi odpłacili pięknym za nadobne. Hapgood dostał łokciem w twarz i też zszedł z boiska. Opatrzony wrócił, a wtedy wyeliminowany został Brook, ten miał uraz barku, drugą połowę musiał grać ze związanym ramieniem. Po faulu Brook podobno aż uniósł pięść gotowy do uderzenia przeciwnika. Nie zrobił tego, ale i tak w angielskiej prasie podkreślano, że takich zachowań w futbolu nie widywano. To była "bitwa o Highbury".
Anglia zaskoczona
"Niesmak" – pisali po meczu Anglicy, być może dlatego, że nie znali włoskiego stylu gry. Bo przecież Włosi grali dokładnie tak samo jak w mistrzostwach świata. Wtedy, po ćwierćfinałowym barażu z Hiszpanią ktoś napisał, że mecz przypominał "pojedynki jiu jitsu". Po półfinale z austriackim Wunderteamem twierdzono, że było to "zwycięstwo woli". Jedyny gol dla Włochów był bowiem co najmniej wątpliwy. Gdy bramkarz Austrii złapał piłkę po strzale, wpadł na niego Meazza. Platzer piłkę wypuścił i gdy próbował zatrzymać ją przed linią, wpadli na niego kolejni Włosi. Efekt? Gol, ale razem z piłką w bramce było trzech Włochów. Finał z Czechosłowacją też zapisał się wieloma kontrowersyjnymi zagraniami. Włosi górowali nad rywalami fizycznie, grali siłowo i agresywnie, niekiedy brutalnie. Nie od rzeczy jest przypomnieć, że w wielu krajach włoski futbol był wtedy po prostu nielubiany, a co najmniej wywoływał zdumienie.
Inna sprawa, że w Londynie trafiła kosa na kamień. Anglicy mieli bowiem Coppinga. On pokazywał jak walczyć bark w bark, to jego siła i nieugiętość uratowały Albion. Tym niemniej po meczu londyńskie gazety pełne były zdjęć poturbowanych Anglików. Pisano o "dziesięciu rannych". Kapitan Hapgood z rozbitym i złamanym nosem, Brook z lewą ręką na temblaku, Bowden z opuchnięta nogą, Drake z raną ciętą nogi, Barker z lewą dłonią w bandażach, i nawet Copping z rozległym stłuczeniem lewego uda. Oburzenie było wielkie! Pisano, że Włosi dostawali na boisku furii. Pojawiły się nawet wezwania, by Anglia nie grała już meczów międzynarodowych z drużynami zza Kanału. Tak oto Anglicy wygrali, a jednak się nie cieszyli.
Włoskie lwy
Włosi też nie byli zadowoleni, bo w istocie mieli pecha, że przynajmniej nie zremisowali. W drugiej połowie grali bowiem w końcu nie w kości, a w piłkę i to koncertowo. Trener Pozzo odpowiednio reagował. Serantoni cofnął się z ataku do linii środkowej, by pomagać Ferrariemu, który nagle zaczął rozdzielać piłki lepiej niż Monti. A trzeba pamiętać, że Pozzo był prekursorem "krycia indywidualnego" i gdy Włosi wrócili do równowagi, to Anglicy znaleźli się w opałach. Giuseppe Meazza zdobył dwie bramki (58. i 62. minuta) i jeszcze trafił w poprzeczkę.
Mecz był transmitowany do Włoch przez radio, a słynny komentator Niccoló Carosio mówił głównie o poświęceniu i waleczności. Znowu, jak podczas mistrzostw świata, porównywał zawodników do gladiatorów. Włoscy kibice masowo kwestionowali więc wyższość Anglików. Ukuto nawet termin "I leoni di Highbury" – "Lwy Highbury". Do dziś to "najpiękniejsza porażka" Włochów. A z Anglikami wygrali dopiero po blisko 40 latach, w 1973 roku.
Leszek Jarosz
Ciąg dalszy nastąpi…