| Piłka ręczna / ORLEN Superliga
Oto trener, który żadnej pracy się nie boi. Był już nauczycielem WF-u, dziennikarzem i szefem agencji reklamowej. Kilka lat temu postawił na piłkę ręczną. Długo w drugim szeregu, ale w Azotach Puławy dostał wreszcie szansę. Zrealizował cel, ale mimo to musi wrócić do pracy asystenta... Zamiast płakać, zakasał rękawy i zajmie się pracą u podstaw. – W Himalajach też trzeba się cofnąć do niższego obozu, aby później znowu zaatakować szczyt – mówi Michał Skórski w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Damian Pechman, TVPSPORT.PL: – Gratuluję czwartego miejsca.
Michał Skórski, trener Azotów Puławy: – Nie ma powodów do radości. Sezon został zakończony, a my nie mieliśmy okazji, aby zagrać resztę meczów w Rundzie Zasadniczej i później play-off. Mieliśmy ambicje, aby powalczyć o medale. Trzeba jednak spojrzeć trzeźwo na to, co się dzieje w Polsce. Zadecydowała siła wyższa.
– Gdybyście byli na miejscu Górnika, to otwieralibyście teraz szampany.
– Nie jestem przekonany, czy tak by było. Medal smakuje inaczej, gdy się go zdobywa po zaciętych meczach. Marcin Lijewski pewnie ma tego świadomość. W play-off towarzyszą nam ogromne emocje. Większość trenerów szykowała szczyt formy właśnie na kwiecień i maj, gdy miały być rozgrywane decydujące spotkania. Tymczasem sezon zakończył się wcześniej. Nawet nie dograliśmy Rundy Zasadniczej.
– Nie było żadnym zaskoczeniem, że Azoty zaczęły grać lepiej w 2020 roku?
– Taki mieliśmy plan. Nasza forma była coraz lepsza. Wystarczy sprawdzić wyniki w pierwszej i drugiej rundzie. Jesienią przegraliśmy z Gwardią, w rewanżu byliśmy lepsi. W Zabrzu zdecydowanie przegraliśmy z Górnikiem, w Puławach był remis. Nie jest wykluczone, że podobnie byłoby w fazie play-off, ale nigdy się tego nie dowiemy...
– Porównując jednak wyniki Azotów z Górnikiem, czy VIVE z Wisłą, łatwo o wniosek, że medale trafiły w dobre ręce.
– Gdyby PGNiG Superliga rozstrzygała się tylko na podstawie dwóch rund, to obecna tabela byłaby sprawiedliwa. Tyle, że w naszym regulaminie mamy jeszcze Rundę Finałową. W minionych latach miejsca po fazie play-off nie pokrywały się z tabelą. Mecz o trzecie miejsce dostarczał chyba najwięcej emocji. Kto wie, może tym razem byłoby podobnie.
– Silne Azoty zobaczyliśmy dopiero w rewanżu z Górnikiem. Dlaczego tak późno?
– Wychodzę z założenia, że nie ma idealnych meczów i zawsze można zagrać lepiej. Wróćmy jednak do początku… Mieliśmy nową drużynę, z nowymi zawodnikami. W trakcie sezonu konieczne były korekty w składzie czy taktyce. Dla mnie ważniejsze było to, jak zachowywała się moja drużyna w danym meczu jesienią, a jak w rewanżu. Statystyki w 2020 roku były zdecydowanie lepsze. Plan zakładał, że do Wielkanocy osiągniemy optymalną formę. To pozwalało mieć nadzieję, że będziemy dobrze przygotowani do walki w play-off.
– Bardziej boli czwarte miejsce czy brak awansu do Pucharu EHF?
– Z punktu widzenia klubu i kibiców puchary to zawsze olbrzymi prestiż. Warto jednak zwrócić uwagę na inny aspekt. Drużyna była w budowie, w trakcie sezonu przeprowadziliśmy kolejne zmiany. Dodatkowe mecze w Europie mogłyby nam w tym momencie przynieść więcej złego niż dobrego. My naprawdę wierzyliśmy, że możemy zdobyć medal…
– To był pierwszy sezon, w którym był pan numerem jeden na ławce. Tymczasem szczęście było zwykle ósmym zawodnikiem rywali...
– Trochę jest w tym racji. W kluczowych momentach niewiele nam brakowało, żeby to w naszej szatni pojawiła się radość. Rewanżowy mecz z Górnikiem, mecze z Gwardią w lidze i pucharach… Tyle, że w następnych spotkaniach szczęście było po naszej stronie. Liczyłem, że zostanie z nami także w play-off.
Następne
– Wyczuwam, że w Puławach bliżej do stypy niż wesela. A przecież przed sezonem mówiliście, że chcecie być w TOP 4. W czym problem?
– Nie lubię wróżyć z fusów, ale w teorii mogliśmy wygrać w play-off nie tylko z Górnikiem, ale także z VIVE. Problem w tym, że nie jesteśmy w stanie tego zweryfikować. Jestem ambitnym trenerem, pracuję w klubie, który ma ambitne cele i do każdego meczu podchodzę tak, że chcę go wygrać. Miejsce w półfinale było mimo wszystko pośrednim celem. Najważniejsze było to, aby zbudować dobrą drużynę. Taką, która będzie miał swój styl, charakter… W Puławach nigdy wcześniej nie doszło do tak gruntownych zmian. Zmienił się nie tylko trener, ale też trzon zespołu. Potrzeba było dużo czasu, aby to poukładać.
– Marzeniem prezesa Jerzego Witaszka był zespół złożony z reprezentantów Polski, obok których będą dojrzewać młode talenty. Czy mimo urwanego sezonu można ocenić, że projekt się sprawdził?
– Trudno o miarodajne podsumowanie, gdy sezon został zakończony w połowie marca. W przypadku Azotów ważny był każdy kolejny mecz. Nie staliśmy w miejscu. Zespół, jego gra i forma cały czas się rozwijały. Projekt uważam za dobry i warto go kontynuować. W końcu – mimo przerwania i zakończenia sezonu – zajęliśmy czwarte miejsce. Cel minimum został zrealizowany.
– W przyszłym sezonie Azoty będą nadal biało-czerwone?
– Cały czas chcemy być lepsi. Już w trakcie sezonu zrobiliśmy pewne korekty w składzie. Nieustannie obserwujemy nowych zawodników. Nie tylko z Polski, ale też z innych krajów. Istotne jest to, czy są lepsi od tych, których mamy w składzie. Przykładem dwa transfery w trakcie sezonu – na prawym skrzydle i środku rozegrania. Założenie jest takie, aby zespół składał się w większości z polskich zawodników. Nie zawsze jest to jednak możliwe. Gdy nie mamy możliwości, aby wzmocnić skład kimś z Polski, to musimy szukać na zewnątrz.
– Z kim teraz rozmawiacie?
– Przepraszam, ale nie mogę zdradzić. Proszę zadzwonić do prezesa Witaszka.
Następne
– Przed sezonem był pan odpowiedzialny za dwa transfery – Dawida Dawydzika i Jakuba Morynia. Pierwszy był odkryciem sezonu, drugiego oddaliście do Wybrzeża.
– Patrzę na to trochę inaczej. Kuba miał wiedzę, czego oczekuję od zawodnika na jego pozycji. Do tego potrafił współpracować z obrotowym. Z kolei Bartek Kowalczyk, drugi z naszych środkowych, miał inne zadania. Zwróćmy uwagę na statystyki, gdy na boisku byli i Moryń, i Dawydzik. Dawid miał więcej sytuacji i rzucał więcej bramek, gdy miał na środku Jakuba Morynia.
– Dlaczego musiał odejść z Azotów?
– Zadecydowało jego doświadczenie i obecne potrzeby drużyny. W tym momencie trudno go porównać z Aliaksandrem Bachko, który jest starszy i rozegrał więcej spotkań na najwyższym poziomie. Talent jest ważny, ale pewnych rzeczy nie można przeskoczyć. Potrzebny jest czas. Kuba jest jednak bardzo ambitnym zawodnikiem i chce się rozwijać. Myślę, że za kilka lat będzie zawodnikiem, o którego będzie się starało wiele klubów z Superligi.
– Mógłby się rozwijać w Puławach mając obok siebie Bachko…
– Był taki pomysł. Skończyło się jednak inaczej. Kuba chyba źle na tym nie wyszedł, bo dołączył do Wybrzeża. Patrząc na jego predyspozycje, trafił w dobre miejsce. Szkoda tylko, że nie pograł za długo i nie poznał lepiej kolegów, bo sezon przedwcześnie się zakończył.
– Środek rozegrania to zamknięty temat, czy nadal szukacie?
– Więcej do powiedzenia będzie miał trener Lars Walther. Jego ocena będzie kluczowa. Rozmawialiśmy kilka dni temu także na ten temat. Na razie mamy w składzie Kowalczyka i Bachko. Czy ktoś do nich dołączy? Przekonamy się później. Decydujące będą pierwsze treningi i pierwsze sparingi z nowym trenerem.
– Wraca pan do drugiego szeregu. Lars Walther nie jest dla pana nową postacią, bo współpracowaliście w Płocku.
– Rzeczywiście, poznaliśmy się wiele lat temu. On prowadził pierwszy zespół, ja odpowiadałem za drugi. Starałem się wprowadzać jego myśl szkoleniową i tak przygotowywać zawodników, aby w każdej chwili byli gotowi dołączyć do pierwszej drużyny. Później nasze drogi się rozeszły, ale mieliśmy ze sobą stały kontakt. Liczę, że nasza współpraca będzie znowu bardzo owocna.
– Piłka ręczna wygląda dla was podobnie?
– Rozmawialiśmy ostatnio o Azotach. Lars pewne rzeczy pochwalił, na inne zwrócił uwagę i ocenił, że warto byłoby je zmienić. Ustalenie szczegółów współpracy nastąpi dopiero, gdy przyjedzie do Puław.
– To trener, który zdobył z Wisłą Płock ostatnie mistrzostwo Polski. Azoty też mierzą tak wysoko?
– W poprzednim sezonie celem był awans do czwórki. W następnych latach drużyna powinna się rozwijać, więc pewnie i cele będą trochę wyższe. Na razie nie było jednak żadnych rozmów na ten temat. Sezon dopiero się zakończył. Poczekajmy aż sytuacja się uspokoi. Więcej będzie mógł powiedzieć Lars Walther, gdy już pojawi się w Puławach. Pewnie ustali z prezesem Witaszkiem cel na kolejny sezon.
Następne
– Cierpliwość nie jest cnotą prezesa. Wykonał pan zadanie, ale w kolejnym sezonie znowu będzie pan numerem dwa. Boli?
– Odpowiem inaczej. Jako samodzielny trener – na poziomie PGNiG Superligi – byłem debiutantem. Głównym zadaniem, jakie otrzymałem od prezesa, była przebudowa zespołu. Powtórzę: doszło do sporych zmian. Część piłkarzy wybrał jeszcze poprzedni trener, część prezes Witaszek, gdy w klubie nie było ani starego, ani nowego trenera, a część ja. Mieliśmy zawodników, którzy wcześniej grali w innych klubach, współpracowali z innymi trenerami, funkcjonowali w innych systemach. Naprawdę trudno w ciągu tygodnia czy miesiąca poukładać to wszystko w całość. Myślę, że z każdym meczem wyglądało to lepiej i z tego mogę być zadowolony. Zmierzaliśmy w dobrym kierunku. Szkoda, że ten marsz został przerwany. Cóż, na pewne sprawy człowiek nie ma wpływu...
– Medal nic by jednak nie zmienił. Decyzja o zmianie trenera została podjęta wiele tygodni temu.
– W takim klubie jak Azoty, w każdym sezonie walczy się o medal. Nie byłem tym zaskoczony i wiedziałem, czego się spodziewać zanim jeszcze podpisałem umowę. Jaki sens ma granie, jeśli nie ma na horyzoncie żadnego celu? U nas był to półfinał. Wiedzieli o tym wszyscy – prezes, trenerzy i zawodnicy. Czy prezesowi zabrakło cierpliwości? Nie mnie to oceniać. Nie będę już pierwszym trenerem, ale nadal będę odpowiedzialny za to, co sobie założyliśmy przed rokiem.
– Jako drugi trener będzie miał pan więcej czasu dla młodzieży. To jedno z założeń projektu – w Puławach mają grać wychowankowie.
– Nie było jeszcze szczegółowych rozmów. Nie wiem więc, czy to będzie należało do moich obowiązków, ale chętnie bym się tym zajął. Będę miał teraz więcej czasu, a wiem, że prezes bardzo poważnie podchodzi do pracy, jaką wykonują grupy młodzieżowe i drugi zespół. Pod tym względem mamy podobne podejście.
Następne
– A kto wpadł na pomysł, aby do sztabu dołączył Marcin Kurowski?
– To była wspólna decyzja. Nie miałem z tym problemu. Może dlatego, że od początku ściśle ze sobą współpracowaliśmy. Jego doświadczenie i wsparcie było dla mnie bardzo pomocne. Nie narzucał swojego zdania, starał się jedynie podpowiadać. Myślę, że wspólnie z Marcinem i Piotrem Pezdą dobrze się uzupełnialiśmy. Nie było żadnych zgrzytów.
– Nie był traktowany jako oko i ucho prezesa?
– Nie, absolutnie! Naprawdę złapaliśmy dobry kontakt jeszcze przed podpisaniem przeze mnie umowy. Obecność na treningach? To też nie było dla mnie nic nowego, bo już jako dyrektor sportowy często pojawiał się w hali. Po prostu zaczął w nich aktywnie uczestniczyć. To samo, jeśli chodzi o przygotowanie zespołu do konkretnego meczu czy później jego analizę. Pracy przy pierwszym zespole jest naprawdę bardzo, bardzo dużo. Pomoc jest mile widziana.
– Mam kłopot z tym, jak ocenić pana pracę...
– Nie dziwię się, bo jak ocenić pracę trenera, gdy sezon został przerwany? Wiem, że podjąłem się trudnego zadania, ale nie pękłem. Wyzwanie było spore – pierwszy sezon samodzielnej pracy, nowi zawodnicy, klub z dużymi aspiracjami… Oczywiście mieliśmy trudne momenty. Wpadliśmy w dołek po meczach z Gwardią, z którą najpierw przegraliśmy po karnych w Superlidze, a następnie w walce o fazę grupową Pucharu EHF. Nie załamaliśmy się, nie poddaliśmy, nie rzuciliśmy białego ręcznika. Zrobiliśmy wszystko, aby szybko się podnieść i do momentu przerwania sezonu byliśmy na fali wznoszącej. Z mojej pracy mogę być zadowolony, chociaż nie było łatwo. Pod względem sportowym też nie było najgorzej. Ale ocenę zostawiam innym.
– Do roli pierwszego trenera dojrzewał pan u boku Rafała Kuptela w Gwardii Opole. W Puławach nie było terapii szokowej?
– Nie, nic mnie zaskoczyło. Szykowałem się do tego zadania nie tylko przez pięć lat w Gwardii, ale też wcześniej w Płocku. Czy jako asystent Thomasa Sivertssona, czy jako trener drugiej drużyny Wisły. Może liczyłem tylko, że uda się szybciej poukładać pewne sprawy w drużynie… Pod tym względem zderzyłem się ze ścianą. Nazwiska to jedno, ale na boisku ci ludzie muszą funkcjonować jako jeden organizm. Miałem wyobrażenie, jak powinna grać moja drużyna i chciałem to szybko osiągnąć. W tamtym momencie powinienem się jednak skupić bardziej na poszczególnych zawodnikach. Gdybym mógł cofnąć czas, to początek mojej pracy wyglądałby inaczej. Ważne jednak, że nie trzymałem się ślepo pewnych założeń. Starałem się naprawić błędy. Wprowadziłem zmiany i w naszej współpracy, i w grze na boisku. Efekty były widoczne.
Następne
– Przed sezonem dołączyli m.in. reprezentanci Polski – Rafał Przybylski i Michał Szyba. Pierwsze mecze pokazały, że nazwiska nie grają i nikt nie odda wam punktów za darmo.
– Na nazwisko trzeba pracować w każdym meczu. W momencie, w którym sędzia rozpoczyna spotkanie jest 0:0, a dawne sukcesy przestają mieć znaczenie. Liczy się tu i teraz. Na boisku trzeba pokazać umiejętności i odpowiednią jakość. Jeśli chodzi o Azoty, to starałem się szybko reagować. Szukałem odpowiednich ustawień w ataku i obronie. Myślałem też, co zrobić, żeby nie wprowadzać po każdym ataku zmian w obronie. Na treningu wyglądało to już czasami świetnie, a w meczu, na tle rywala, nie wychodziło kompletnie nic. Albo inaczej: pierwsze spotkanie wypadło dobrze, kolejne też, a w trzecim się zacięło. Powody były różne. Bo ktoś był kontuzjowany, bo ktoś inny zagrał słabiej… Każdy tydzień przynosił nowe wyzwania. Na początku sezonu forma poszczególnych zawodników była nierówna. Później, gdy wczuliśmy wreszcie wyższy bieg, przytrafiły się kontuzje. Tolek Łangowski miał kłopoty z Achillesem, podobnie Michał Szyba i Rafał Przybylski. Paweł Podsiadło z kolei przez dłuższy czas walczył z bólem pleców. Łatwiej zastąpić w składzie jednego zawodnika, gdy drużyna gra w takim zestawieniu już dwa albo trzy lata. W naszym przypadku każda zmiana oznaczała rewolucję.
– W szatni Azotów nie brakuje mocnych charakterów. To duże wyzwanie dla młodego trenera.
– Ilu zawodników, tyle charakterów. Zawsze podkreślam, że to ja mam dobry charakter i z każdym potrafię się dogadać. Może to brzmi nieskromnie i powinni to ocenić zawodnicy, ale w trakcie sezonu nie mieliśmy problemów, żeby znaleźć wspólny język. Czy to było duże wyzwanie? Pewnie tak, ale najważniejsze to się nie bać i już na początku ustalić zasady współpracy.
– Brawa za odwagę. Mógł pan dalej pracować w Opolu jako ten drugi.
– Nie żałuję, że podjąłem taką decyzję. Potrzebuję i szukam w życiu nowych wyzwań. Pracowałem już jako nauczyciel szkole, jako dziennikarz w stacji radiowej i gazecie, jako właściciel agencji reklamowej… W pewnym momencie stwierdziłem, że chcę postawić na piłkę ręczną i w pełni się temu poświęciłem. Po drodze miałem oferty z innych branż czy nawet ze świata sportu, ale w innym charakterze. Odrzucałem je, bo chcę się realizować jako trener. I dopóki będę miał taką możliwość, to chcę to robić.
– Polska piłka ręczna się zmienia. Na ławkach trenerskich też. Stare lisy odchodzą, a ich miejsce zajmują młodzi i głodni sukcesów.
– Naturalne zjawisko. Gdyby stanowiska trenerów były zabetonowane, to żaden młody trener nie chciałby się kształcić, ale wybrałbym inną pracę. Zmiany nie były jednak nagłe. Bo ilu nowych i młodych trenerów pojawiło się ostatnio w Superlidze? Ja w Puławach, Witalij Nat w Głogowie, Marcin Markuszewski w Tarnowie… Z drugiej strony, wszyscy w piłce ręcznej funkcjonujemy od dawna i zmieniły się tylko nasze zadania.
– Nie dziwi już nikogo trener, który pojawia się w pracy pierwszy i ostatni gasi światło.
– Czasami doba wydaje się za krótka. Nie ma jednak innego wyjścia. Będąc pierwszym trenerem, trzeba się w pełni poświęcić drużynie. Drugi trener nie ma wcale łatwiej. Przykładem Piotrek Pezda, z którym współpracowałem w Puławach, a który zajmował się też młodzieżą. Rano prowadził jeden treningi, po południu drugi, a w trakcie dnia musiał jeszcze znaleźć czas dla pierwszej drużyny. W pewnym momencie mogą zgasnąć światła. Nie w hali, ale w głowie…
– Wraca pan do drugiego szeregu tylko na chwilę, czy już na zawsze?
– Jestem człowiekiem od zadań specjalnych. Lubię konkretne projekty, konkretne zadania. Z prezesem Witaszkiem daliśmy sobie trzy lata na ich realizację. Zmienia się moje stanowisko, ale trzymamy się tego, co ustaliliśmy przed sezonem. Niebawem zostanie oddana nowa hala. Chcemy, żeby Azoty były klubem, który będzie się liczył nie tylko w Superlidze, ale też zaistnieje mocniej w Europie. Czasami trzeba odłożyć ambicje na bok. Dla dobra drużyny, dla dobra klubu, wreszcie dla dobra danego projektu. Nie mam z tym problemu. Tak było w Płocku i Opolu, tak jest też w związku. Zajmuję się kadrą młodzieżową, ale przecież priorytetem jest pierwsza reprezentacja. Moją obecną sytuację porównałbym do wspinaczki w Himalajach. Na razie schodzę do niższego obozu, ale nie wykluczam, że znowu zaatakuję szczyt.
– W Puławach czy w innym miejscu?
– Nie wiem. Może kiedyś znowu będę pierwszym trenerem tutaj, a może dostanę szansę w innym klubie. Na razie skupiam się na moich obecnych zadaniach w Azotach. Mogę obiecać jedno: nie zrezygnuję z piłki ręcznej. To mój priorytet w pracy zawodowej.
– Trudniej zapanować nad drużyną czy dzieckiem w czasie kwarantanny?
– Zupełnie inne wyzwanie. W trakcie sezonu nie miałem wiele czasu dla syna. Teraz nadrabiamy zaległości. Mam tę przewagę nad niektórymi rodzicami, że z zawodu jestem nauczycielem wychowania fizycznego. Każdego dnia, przez trzy godziny, prowadzę zajęcia z synem. Coraz lepiej się odnajduję w tej roli. Syn chyba też się świetnie bawi. Do tego wspólna nauka języków obcych, gry planszowe… Boję się pomyśleć co będzie, gdy sytuacja wróci do normy. Syn będzie bardzo tęsknił za chwilami, gdy miał mnie na wyłączność.
– Piłka ręczna też się pojawia w waszym domu?
– Oczywiście! Oglądamy archiwalne mecze PGNiG Superligi. Nie tylko mężczyzn. Hitem jest mecz KPR Kobierzyce – MKS Perła Lublin. Już go znam na pamięć... Czasami przełączamy się na futbol. Tutaj królują mecze Barcelony.
– Sezon się zakończył, ale do Wielkanocy zawodnicy trenują indywidualnie i… zachęcają do tego kibiców w mediach społecznościowych.
– Nie tylko oglądam ich ćwiczenia, ale sam z nich korzystam podczas zajęć z synem. Wiem, że to trudny czas dla kibiców, bo nie można pójść na mecz, nie można się spotkać ze znajomymi i trzeba zrezygnować z wielu innych aktywności. Apeluję jednak o pozostanie w domach i przetrwanie tych trudnych momentów. Jeśli już brakuje pomysłów na zabicie nudy, to można sprawdzać konta Azotów Puławy czy innych klubów w mediach społecznościowych. Podpowiemy, co zrobić, aby czas spędzony w domu był ciekawy. Liczę, że sytuacja wróci do normy i już niebawem znowu spotkamy się na meczach Azotów.
Następne